Blogrys

Magnetofon tanio kupię

Półtora roku temu w „The Guardianie” ukazał się artykuł o „fanach muzyki rezygnujących ze Spotify, żeby uratować swoje hobby”. Skomentował go wczoraj z sympatią blog Minutes to Midnight.

W największym skrócie: Zamiast korzystać z platform strumieniowych, lepiej gromadzić i słuchać muzyki offline jak za czasów walkmanowej, discmanowej lub ipodowej młodości. Zamiast przesuwać przez uszy niekończący się szereg piosenek o zasilaniu algorytmicznym – lepiej przeprosić się z przyciskiem REPEAT i odkrywać nowe pokłady znaczeń słuchając tego samego, kupionego na własność albumu po kilkadziesiąt razy.

Z powyższymi postulatami trochę się zgadzam, a trochę nie. Temat w sam raz na Blogrysowy felieton.

Nie ulega wątpliwości, że mutatis mutandis lepsza jest prywatna kolekcja dóbr kultury (filmów, seriali, muzyki, książek) od internetowego abonamentu. Pozostajemy panami własnego gustu. Mamy pewność, że nasze ulubione tytuły nie znikną z dnia na dzień z powodu zawirowań licencyjnych. Zaś trud włożony w zdobycie fizycznego egzemplarza potrafi zwiększyć jego subiektywną wartość. Ładunek estetyczny gromadzi się wszak na styku dzieła i osobistych wrażeń.

Ale: W porównaniu z innymi strumieńcami, Spotify wypada nadzwyczaj dobrze. Oferta muzyczna szwedzkiego serwisu jest bogata i różnorodna. Nie mają wszystkiego, co kiedykolwiek nagrano – to oczywista oczywistość – ale ja znajduję u nich 99% szukanych albumów, choć nierzadko sięgam po pozycje stare lub niszowe. Poza tym Spotify w przeciwieństwie do Netfliksa nie zalewa użytkownika samodzielnie produkowanymi gniotami, ani w przeciwieństwie do HBO i Disneya nie poświęca ostentacyjnie klasyków w oślim pędzie za wzbudzeńczymi nowościami.

Słowo-klucz brzmi zresztą: „album”. Różnica między mną a osobami skarżącymi się na łamach „The Guardiana” na plejlistowe otępienie polega na tym, że ja muzykę konsumuję prawie wyłącznie płytami. Od plejlist wolę radia internetowe z żywymi didżejami (gadającymi albo milczącymi). Unikam algorytmów1. Odkrywam nową muzykę wertując internetowe zestawienia (Pitchfork, podążając radiowymi tropami („Wierność w stereo”), przeglądając debeściaki z konkretnego roku (zgłębiam jazz z 1967 r.) lub wgryzając się w nowy podgatunek (math rock). Dopóki więc Spotify nie przebuduje swojego interfejsu na niekorzyść albumów, dopóty będę ich oklikiwał.

Nasuwa się za to inne pytanie: Czy lepiej na strumieńcu odsłuchać w ciągu roku, dajmy na to, sto nowych płyt, ale żadnej nie więcej niż trzy razy? Czy też lepiej poświęcić amplitudę ilości dla częstotliwości powrotów? Na przykład Arek jest wyraźnym zwolennikiem opcji drugiej; podobno odsłuchał Miłość w czasach popkultury już ponad tysiąc raz! Ja zaś nie chcę zamykać się w bańce muzyki znanej, chociaż, owszem, mile wspominam czasy licealny, gdy na okrągło słuchałem dyskografii Queen i zgadzam się, że solidne albumy z każdym odsłuchem zyskują. Od pewnego czasu rozważam więc rozwiązanie kompromisowe polegające mniej więcej na tym, że przez pierwszą połowę każdego miesiąca zapoznawałbym się z nowymi wydawnictwami, natomiast przez następne dwa tygodnie wracał do rzeczy znanych. Jeszcze nie wcieliłem go w życie, choć takie plany znalazły się wśród moich noworocznych postanowień.

Sprawa ostatnia: Gdybym jednak postanowił rozbudować prywatną, cyfrową2 kolekcję muzyki, gdzie niby legalnie kupować empetrójkowe płyty w dobrej cenie? Na Amazonie? W iTunes? Tylko że wtedy będę dokładać się do skarbonki wielkich korporacji, a wolałbym, żeby moje pieniądze trafiały prosto do wykonawcy. W erze internetowej dystrybucji taki układ nie powinien być trudny. A jest.

  1. Szczerze mówiąc, spotifajowe „Discover Weekly” przez wiele lat w zaskakująco inteligentny sposób podsuwało mi nowych wykonawców. Ale potem mój syn zaczął pięćdziesiąt razy dziennie słuchać Starego Donalda mającego farmę i okazało się, że algorytm nie ogarnia różnicy pomiędzy muzyką słuchaną dla przyjemności a muzyką funkcjonalną (dziecięcą, treningową, relaksacyjną, do zasypiania). Próbowałem naprawić „Discover Weekly” gromadząc farmera i jego świnki na osobnej playliście, którą odłączyłem od profilowania gustu. Bez rezultatu. 

  2. Nie chcę już zbierać cedeków. Zajmują miejsce na półkach, a przecież i tak ripowałbym je i zgrywał na komórkę. Inna sprawa, że ostatnio obdarowany zostałem przy dwóch okazjach płytami winylowymi. Na razie jednak nie zaopatrzyłem się w adapter. 






Komentarze

Varbamse (2024-03-29 20:57:23)

Niedawno robiłem przegląd kartonów ze starociami i wrzuciłem stare kasety do walkmana. Nostalgia 100%, szumy 99%.

> potem mój syn zaczął...
Dla dzieci robisz podprofil, albo się wylogowujesz ;)

> gdzie niby legalnie kupować empetrójkowe płyty w dobrej cenie
Najlepiej tam gdzie cię odeśle dany artysta. Jeśli chodzi o niszowych artystów, to bandcamp jest zazwyczaj dobrym miejscem.

Borys (2024-03-30 23:35:33)

> Nostalgia 100%, szumy 99%.
Podłącz słuchawki złotym kablem i szumy od razu znikną.

> Dla dzieci robisz podprofil, albo się wylogowujesz ;)
Mądry Polak po szkodzie. Ale z podprofilem i tak by nie wyszło, bo nierzadko mały człowiek domaga się, żeby piosenkę włączyć mu natychmiast, a niewiele trzeba, że zanieczyścić algorytm.

> Najlepiej tam gdzie cię odeśle dany artysta.
Tak, masz rację. Narzekam trochę dla narzekania. Niemniej, wygodnie byłoby, gdyby Spotify oferował możliwość kupowania empetrójek bezpośredniu u źródła.