Najlepsze z obejrzanych w 2020
obejrzane ::: 2021-11-21 ::: 2240 słów ::: #817
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Co, proszę? Że nie godzi się robić prywatnego podsumowania filmowego roku pod koniec następnego roku? Potrzymaj mi piwo.
21. To przychodzi po zmroku
(It Comes at Night; 2017)
Przewrotny horror psychologiczny w postapokaliptycznej ramie. Do zrozumienia zamysłu twórcy niezbędne są gatunkowe przymiotniki z poprzedniego zdania. Nie najlepszy odbiór dzieła Treya Edwarda Shultsa wynika bowiem z faktu, że wielu widzów za bardzo wzięło sobie do serca rzeczownik – horror – i założyło pochopnie, że do czynienia mieć będzie z mutantami i napromieniowanymi ghulami.
Tymczasem „to” zawarte w kiczowatym tytule jest czymś zgoła innym niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.
20. Dwa dni, jedna noc
(Deux jours, une nuit; 2014)
Gorzki dramat społeczny z nieuszminkowaną Marion Cotillard, która powróciwszy ze zwolnienia lekarskiego (problemy psychiczne) dowiaduje się, że straciła pracę. Co więcej, szef przekupił premią resztę załogi, by zgodziła się na redukcję etatu. Sandrze pozostała ostatnia szansa: ma tytułowy weekend na złożenie kolegom niezapowiedzianych wizyt i upokorzające wyproszenie zmiany decyzji przed poniedziałkowym głosowaniem.
Jeżeli powyższy opis Cię nie wzruszył, bojówkarze lewicy już jadą na rozmowę wychowawczą.
19. Portret kobiety w ogniu
(Portrait de la jeune fille en feu; 2019)
Francja, druga połowa XVIII wieku. Na wyspie u wybrzeży Bretanii zjawia się młoda malarka, by namalować portret szlachcianki – ale bez wiedzy portretowanej. Między Marianną a Héloïse rodzi się uczucie, które w tamtej epoce oczywiście nie ma szans przetrwać. Ciekawa historia, przepiękne kadry, nienachalna queerowość, starannie rozplanowane zdjęcia.
18. Ed Wood (1994)
„Uwielbiał sweterki z angory” – pojęcia nie mam dlaczego, ale głęboko w pamięci zakarbował mi się akurat ten fragment zapowiedzi właśnie tego filmu wyświetlanego wieki temu na polskim HBO. Do grona fanów Tima Burtona się absolutnie nie zaliczam, lecz tutaj, niczym blaszane UFO, wzniósł się na wyżyny formy. Eklektyczne kino lat dziewięćdziesiątych przytuliło do serca trzeciorzędne kino lat pięćdziesiątych.
Ed Wood jest czarno-białą, podszytą humorem opowieścią biograficzną o najsłynniejszym z campowych hollywoodzkich reżyserów (i przy okazji transwestycie). W roli tytułowej Johnny Depp, obok niego Martin Landau jako Bela Lugosi (legendarny odtwórca Draculi), na drugim planie Bill Murray.
Biopik z najwyższej półki.
17. A potem nie było już nikogo
(And Then There Were None; 1945)
To nie tylko najlepsza – bo najwcześniejsza, a przez to najbliższa duchowi epoki oryginału – ekranizacja fenomenalnej Wyspy Murzynków Agathy Christie. To także, było nie było, pierwszy slasher!
I chociaż w wielu momentach z ekranu osypuje się z głośnym szelestem kurz, to przynajmniej specyficzny rodzaj angielskiego czarnego humoru – niekoniecznie zgodnego z pierwowzorem, ale pal licho – przemienia seans w nader przyjemne, staroświeckie przeżycie.
16. Ballada o Cable'u Hogue'u
(The Ballad of Cable Hogue; 1970)
Obyczajowy western doprawiony melodramatem i komedią. Niezwyczajne połączenie, tym bardziej, że wyszło sprzed kamery Sama Peckinpaha, od przemocy w swych filmach nie stroniącego.
Tytułowy Cable przypadkowo natrafia na żyłę złota, wróć, żyłę wody, przy pustynnym szlaku między dwoma arizońskimi miasteczkami. Wchodzi w spółkę z cycata prostytutką i kaznodzieją-perwem. Razem uruchamiają postojowy biznes. Jaki będzie finał tej historii? No przecież nie zdradzę.
15. Co jest grane, Davis?
(Inside Llewyn Davis; 2013)
Bracia Coen są twórcami oryginalnymi, lecz nierównymi. Za ich najlepszy film uważam To nie jest kraj dla starych ludzi, za drugi najlepszy – Fargo. Na trzecie miejsce podium wskoczył mi nieoczekiwanie Davis, opowieść o folkowym piosenkarzu usiłującym na początku lat 60. wywalczyć muzyczny sukces w nowojorskim Greenwich Village.
Melancholijne przypomnienie, że na każdego artystę, któremu się udaje – psst, chodzi o Boba Dylana – przypada stu, którym gęsta od papierosowego dymu scena mówi „Au revoir!”.
14. Funny Games (1997)
Bałem się oglądać film o dwóch młodocianych oprawcach, którzy pastwią się nad małżeństwem z małym dzieckiem w domku letniskowym. Plakat z chłopcem, któremu nałożono biały kaptur na buziaka, nie zapowiada wszak odprężającego filmu na sobotni wieczór.
Jednak oglądanie filmów jest zazwyczaj aktem zaufania: Zawierzyłem więc nazwisku reżysera, przypuszczając, że Michael Haneke nie uraczy mnie ordynarnym torture pоrnem. I rzeczywiście, Austriak wycisnął motyw inwazji na dom do ostatniej artystycznej kropli, pozostając przy tym wiernym podstawowym, brutalnym założeniom podgatunku.
Kilka razy, niespodziewanie, niezwykle zręcznie, burzona jest czwarta ściana, co czyni z Funny Games szyderczą glosę do ekranowego okrucieństwa. W dziele Hanekego natrafimy też na prawdopodobnie najdłuższy, najpotworniejszy kadr w historii kina – lecz nie dzieje się w nim nic, gra sobie tylko cicho telewizor.
13. Opowieść małżeńska
(Marriage Story; 2019)
Na naszych oczach rozpada się małżeństwo dwójki dobrze sytuowanych artystów, Adama Drivera i Scarlett Johansson. Mają małe dziecko. Opowieść małżeńska lokuje się więc pomiędzy Sprawą Kramerów a filmem Bergmana o tym samym tytule.
Intensywny, świetnie zagrany i wyreżyserowany dramat rodzinny. A mówi to osoba, która nie przepada za Noahem Baumbachem (Opowieści o rodzinie Meyerowitz były przegadane), nie lubi Johansson, denerwuje ją Driver
12. Nieugięty Luke
(Cool Hand Luke; 1967)
Klasyk kina więziennego – kładący nacisk na akcenty psychologiczne, nie sensacyjne. Luzak imieniem Luke trafia na dwa lata do zakładu karnego „pod chmurką”. Klawisze ochoczo zabierają się za łamanie jego charakteru, ale szybko odkrywają, że Paul Newman zrobiony jest z tego samego materiału, co Jack Nicholson w Locie nad kukułczym gniazdem. Mniej więcej od Cool Hand Luke rozpoczął się nurt kina antybohaterskiego.
11. Zielony promień
(Le rayon vert; 1986)
Jakie filmy kręciłby Kieślowski, gdyby nie był ponurakiem-Polakiem, a melancholijnym Francuzem? Odpowiedzi dostarcza twórczość Erica Rohmera, jednego z największych – obok Goddarda i Truffauta – francuskich reżyserów minionego wieku. Rohmera odkryłem dopiero w zeszłym roku. O mon Dieu, cóż to było za przecudne, balsamiczne odkrycie.
Zielony promień jest jednym z sześciu filmów tworzących Rohmerowski cykl Komedii i przysłów. Każda fabuła stanowi osobną całość i bierze za punkt wyjścia przysłowie lub cytat. W przypadku Zielonego promienia – najlepszego z tej szóstki, chociaż wszystkie są świetne – chodzi o fragment z Rimbauda: „Ah! que le temps vienne où les cœurs s'éprennent” („Ach! Oby nadszedł czas, w którym serce się zakocha”).
Komedie i przysłowia są filmami-snujami par excellence. Każdy na swój sposób, jakby od niechcenia, opowiada o miłości. Nie dzieje się w nich nic. Łażą i gadają o banialukach. Na taki typ kina jestem uczulony, omijam go szerokim łukiem. Ale: Rohmer okazał się demiurgiem czarującej, leniwej, podszytej egzystencjalnym zagubieniem atmosfery. Dotknął strun w mojej duszy.
O czym opowiada Zielony promień? Szkoda gadać. O samotnej, młodej kobiecie, która nie ma pomysłu na spędzenie wakacji. I której pisane jest pewne nieoczekiwane spotkanie. I tytułowy zielony promień rodem z Juliusza Verne'a. Wielkie małe kino.
10. Ikiru (1952)
Najpiękniejszy film Akira Kurosawy nie opowiada ani o samurajach broniących chłopów w feudalnej Japonii, ani o skorumpowanych biznesmenach i gangsterach w Japonii powojennej.
Owdowiały urzędnik Kenji Watanabe (w tej roli genialny Takashi Shimura, ulubiony aktor twórcy Siedmiu samurajów) przepracował kilkadziesiąt lat jako apatyczny trybik miejskiej biurkoracji. Pyszne są te początkowe sekwencje ukazujące nam specyfikę etatu Watanabego – wiem już, skąd czerpał inspirację Terry Gilliam do Brazil. Watanabe niedługo przed emeryturą dowiaduje się, że cierpi na złośliwy nowotwór żołądka. Ostatnie miesiące życia spędzi na szukaniu jego sensu.
Przyznaję, że Ikiru nie wywarł na mnie wielkiego wrażenia w trakcie projekcji, lecz pozostał głęboko w mojej głowie. To kontemplacyjny film o życiu i śmierci („ikiru” po japońsku znaczy właśnie „żyć”) z jedną z najpiękniejszych scen w historii kinematografii – Watanabe siedzącym nocą na hustawce na placu zabaw.
9. Fantastyczny Pan Lis
(Fantastic Mr. Fox; 2009)
Animowane dzieło Wesa Andersona wzbudziło spore rozbawienie wśród czytelników Esensji, gdy wygrało redakcyjny plebiscyt na najlepszy film pierwszej dekady XXI wieku. Nie Memento, nie Zakochany bez pamięci, nie Powrót, a bajeczka Roalda Dahla. Ha ha.
Obejrzałem z braku laku, ponieważ ani nie lubię filmografii Andersona, ani pełnometrażowych kreskówek adresowanych do dzieci oraz dorosłych jednocześnie. I… zauroczyłem się bez reszty.
Ku swojemu zdumieniu odkryłem, iż styl reżysera, który tak bardzo przeszkadza mi w jego filmach aktorskich (zarówno oklaskiwanych Kochanków z księżyca jak i ochanychiachanych Grand Budapest Hotel uważam za całkowite nieporozumienia), sprawdza się doskonale w produkcji animowanej. Drapieżność i familijność współpracują zgodnie jak lis z borsukiem, poklatkowa animacja prowadzi widza pewną łapą przez dolinę niesamowitości, ironiczne dialogi wypowiadane głosami George'a Clooneya, Meryl Streep, Billa Murraya i Willema Dafoe są perfekcyjne, a fabuła – po prostu trzyma w napięciu.
8. Ostatni dzwonek
(L'heure de la sortie; 2018)
Pierwsza scena nie na nerwy pedagoga. Nauczyciel francuskiego popełnia samobójstwo w trakcie lekcji, na oczach – a raczej za plecami – uczniów piszących klasówkę. Jego następca rychło zorientuje się, że z tymi dzieciakami jest coś nie w w porządku.
To mógłby być horror, to mógłby być też klasyczny thriller. Jednak film Sébastiena Marniera należy do mojego ulubionego i zarazem najtrudniejszego podgatunku – thrillera metafizycznego (ukłony dla Powiększenia Antonioniego). Nieprzejrzysta intryga nie doczeka się więc klarownego rozwiązania, ale za to widz przez niespełna dwie godziny będzie mieć okazję niepokoić się naturą filmowej rzeczywistości.
Przykuwający uwagę „slow burner” z grubym zakończeniem. Nie dla wszystkich, nie na każdy nastrój. Ja od czasu do czasu lubię.
7. Filar
(La jetée; 1962)
Krótkometrażowy, ułożony z nieruchomych, czarno-białych fotosów pierwowzór wybitnych 12 małp. Ta historia należy już do kanonu fantastyki naukowej: Postapokaliptyczni naukowcy wysyłają w przeszłość człowieka, by zdobył tam wiedzę, która pomoże im odbudować zdegenerowane społeczeństwo.
Obejrzałem La jetée niejako z obowiązku, żeby dowiedzieć się, skąd Gilliam wziął pomysł na swój najlepszy film. Ponieważ 12 małp znałem już na wyrywki, nie spodziewałem się, że bądź co bądź arthouse'owy filmik sprzed prawie 60 lat wywrze na mnie szczególne wrażenie.
Pomyliłem się. Niemiecki szept nigdy nie brzmiał złowróżbniej.
6. Pół żartem, pół serio
(Some Like It Hot; 1959)
Najsłynniejszy film Billy'ego Wildera i prawdopodobnie najwybitniejsza komedia w historii kina. Niezrównani Tony Curtis i Jack Lemmon uciekając przed bandytami przebierają się za kobiety i wyjeżdżają z miasta razem z damską orkiestrą, której ozdobą jest Marilyn Monroe.
Pół żartem, pół serio opowiedziało zabawną transgenderową historię bez grama genderowego dydaktyzmu. Właśnie dlatego stało się dziełem ponadczasowym.
5. Southland Tales (2006)
Pomówmy poważnie. Czy macie jeszcze odwagę marzyć o ambitnym, nieprzewidywalnym blockbusterze SF?
Facet od Donniego Darko, R. Kelly (nie mylić z pewnym upadłym piosenkarzem), kilka lat po swoim debiucie nakręcił Southland Tales. Film został zmiażdżony przez widzów i krytykę. Przetrącił reżyserowi karierę. Głupcom najłatwiej przychodzi zakrzyczenie kinematografii, która próbuje uprowadzić ich z wytartych ścieżek.
Southland Tales jest fenomenalną ekranizacją nieistniejącej powieści Philipa K. Dicka z niemałą domieszką gilliamizmów i z trzecim aktem organicznie naśladującym finał Dziwnych dni. Stereotypowi aktorzy (Dwayne Johnson! Sarah Michelle Gellar! JustinTimberlake!) obsadzeni są na przekór stereotypom. Przygrywa im muzyka Moby'ego.
Dwuipółgodzinne zjawisko: pogmatwany thriller konspiracyjny, komedia postaci, wreszcie ambitne SF. Polecam gorąco. Obejrzyjcie, żeby przekonać się, jak blockbustery mogłyby wyglądać, gdyby wytwórniom nie brakowało odwagi na reżyserskie eksperymenty. A jeżeli Wam się nie spodoba, będziecie chociaż wiedzieli, że jesteście częścią sequelowo-remake'owo-marvelowskiego problemu.
Z premedytacją nie piszę, o czym Southland Tales właściwie jest – bo nie wiedziałbym, gdzie zacząć. Albo nie, wiem: Czwartego lipca 2005 r. w terrorystycznym ataku nuklearnym zniszczone zostają dwa teksaskie miasteczka…
4. Zaklęte rewiry (1975)
Najlepszy polski dramat restauracyjny, ale niestety nie najlepszy w skali światowej (palma pierwszeństwa należy się zapewne Kucharzowi, złodziejowi, jego żonie, jej kochankowi). Młody Marek Kondrat pnie się po szczeblach kariery gastronomicznej pod czujnym, nieżyczliwym okiem starszego kelnera Roman Wilhelmiego. Wspaniałe kino psychologiczne i jedyny film na świecie, w którym ktoś komuś łamie cytryną kręgosłup ze skutkiem śmiertelnym.
3. Zjawa
(The Revenant; 2015)
Opus magnum Alejandra Gonzáleza Iñárritu obejrzałem jako ostatnia osoba na kuli ziemskiej, więc czego bym nie napisał, to spojrzycie na mnie z politowaniem. Przynajmniej alternatywnym plakatem udało mi się Was zaskoczyć.
Monumentalne jak tajga, srogie jak wściekły niedźwiedź kino przygodowe będące w gruncie rzeczy przypowieścią o – jakże zasłużonej! – zemście. Mistrzowska lekcja kinematografii, prekonfiguracja westernu, instrukcja hardkorowego surviwalu, no i ten misiek trzymający Leo w parterze. Tylko polski tytuł mógłby brzmieć trochę inaczej.
2. Nieoszlifowane diamenty
(Uncut Gems; 2019)
Gęsty jak pożywna grochówka thriller o nowojorskim jubilerze grzęznącym w gangsterskiej matni. Na pierwszy rzut oka i ucha każdy element sprawia tutaj wrażenie chaotycznego, chropowatego: szybki scenariusz, szczekliwe dialogi, histeryczny montaż, kakofoniczne udźwiękowienie. Wystarczy jednak odrobina dobrej, skupionej woli, by zrozumieć, że jest dokładnie na odwrót. Reżyserzy, utalentowani bracia Safdie, zaplanowali każdą warstwę w najmniejszym szczególe. Kontrolują swoje dzieło w stu procentach.
Wisienkami na torcie są oniryczna muzyka Daniela Lopatina (znanego także jako twórca eksperymentalnej elektronicznej muzyki Oneohtrix Point Never) oraz Adam Sandler. Nie znoszę Adama Sandlera. Uważam go za antypatycznego dupka, który z uporem godnym lepszego aktora jest notorycznie obsadzany w komediach – ale tutaj przyszło mu zagrać, cóż, antypatycznego dupka, więc spisał się na kilkadziesiąt karatów.
Uncut Gems to zaiste nieoszlifowany diament: Thriller dla dojrzałych widzów, którzy sądzą, że żaden nowy thriller nie jest już w stanie napinać ich uwagi przez bite dwie godziny.
1. Irlandczyk
(The Irishman; 2019)
Cieszę się, że na miejscu drugim i piątym czekały na Was niespodzianki, ale „jedynka” żadnym zaskoczeniem niestety nie będzie.
Irlandczyk – trzyipółgodzinny mafijny fresk o zdradzie i lojalności, który wyjaśnia okoliczności śmierci Jimmy'ego Hoffy, niesławnego amerykańskiego związkowca. Irytuje mnie co prawda, że De Niro i Pacino, prawie osiemdziesięciolatkowie, otrzymali od komputerów gumowe, sześćdziesięcioletnie twarze, by zagrać... czterdziestolatków. Wolałbym, żeby Scorsese zaangażował do początkowych rozdziałów dwóch młodszych, fizycznie podobnych aktorów. Edward Norton pasowałby jak ulał jako młodszy odpowiednik De Niro, a Joaquin Phoenix spisałby się na medal jako Al Pacino-junior, nie sądzicie?
Niemniej, potężna charyzma Taksówkarza i Syna Ojca Chrzestnego rozgrzesza reżysera na miejscu ze wszystkich ekscentrycznych decyzji castingowych. Irlandczyk to według mnie najlepszy, najgenialniejszy film Martina Scorsese. Po superlatyw pozwala mi sięgnąć fakt, że nie lubię Chłopców z ferajny i że nie widziałem jeszcze Kasyna.
Komentarze
Michał Stanek (2021-11-23 09:35:42)
Historię małżeńską (i Walkę żywiołów tego samego reżysera), Portret kobiety w ogniu i Funny Games - mam w planach. Do filmów Baumbacha zbieram się jak pies do jeża z racji doświadczeń osobistych, ale się w końcu zbiorę. Hanekego trochę się boję.
Cable Hogue i Llewyn Davis - uwielbiam te historie. Peckinpaha akurat mam oblatanego od przodu i tyłu, Cable'a znam od 3 dekad, z mniej popularnych polecam też "Juniora Bonnera" ze Stevem McQueenem.
A z Coenów moje ulubione to Miller's Crossing, NCFOM, Lebowski, Fargo, i oczywiście Davis. A w Davisie mój ulubiony bohater to kot Ulisses (w moim panteonie coenowych bohaterów wygrywa nawet z Jesusem Quintaną z Lebowskiego). Zresztą sami bracia twierdzą, że Davis to właśnie film o kocie.
Irlandczyk aż tak mnie nie zmiażdżył, chociaż dobrze domyka gangsterską część filmografii Scorsesego. Mądry, przemyślany film wielkiego artysty amerykańskiego kina. I też żałuję, że młodszych bohaterów nie zagrali po prostu młodsi aktorzy.
Zjawę muszę powtórzyć, bo jakoś po mnie spłynęła. Nie przepadam za Leosiem, ma u mnie pod górkę. Chociaż ujął mnie w OUATIH i dawno temu w Infiltracji (nie pamiętam już dokładnie czemu). No i Arnie Grape to była świetna rola, ale to było wieki temu.
Ogólnie bardzo inspirujące zestawienie ci wyszło, czad.
Borys (2021-11-23 10:48:56)
Dzięki za komentarz i dobre słowo.
„Juniora Bonnera” zanotowałem. „Miller's Crossing” jest moim czwartym ulubionym filmem Coenów – ale poza podium. „Lebowskiego” zaś nie lubię i ten niezwykły sentyment dzielę z odwiedzającym Blogrysa Arkiem.