Już klęczę, mój adwokacie
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Parę miesięcy temu żądzą zemsty, chrzęstem żwiru i grzmotami zwiastującymi srogą burzę zakończył się piąty sezon serialu Zadzwoń do Saula (Better Call Saul), prequelu i spin-offa fenomenalnego Breaking Bad. Domorośli prawnicy i zdemoralizowani nauczyciele chemii twierdzą zgodnie, że to jedna z najlepszych produkcji telewizyjnych wszech czasów. Na ostatni, szósty sezon poczekamy do przyszłego roku, ale już teraz nietrudno o opinie, iż Saul wyszedł Vince'owi Gilliganowi jeszcze lepiej niż BB. Niemożliwe, a jednak.
A ja powiem tak: Better Call Saul to serial zupełnie bez wyrazu.
Proszę o spokój. Nie dzwońcie do prokuratora, nie dawajcie cynku Kartelowi. Określenia „bez wyrazu” użyłem w przewrotnym znaczeniu, żeby wzburzyć krew u flegmatyków, którzy nie mieli szczęścia urodzić się na amerykańsko-meksykańskim pograniczu.
Do rangi telewizyjnego dzieła sztuki wynosi Saula szereg elementów: inteligentne, niespieszne scenariusze; fascynujące, doskonale zagrane postacie; warsztat techniczny, czyli barwne zdjęcia, bezbłędny montaż, staranne udźwiękowienie. Ale, co ciekawe, ryzykowne i nadzwyczaj udane, Gilligan i spółka spięli wszystkie te zalety gatunkową nijakością.
Konia z rzędem temu, kto bez wahania wskaże półkę, na której Zadzwoń do Saula należałoby postawić. Serial prawniczy? Trochę. Komedia kryminalna? Niejednokrotnie. Dramat sensacyjny? Chyba tak. Dramat psychologiczny? W sumie. Starannie zakamuflowana opowieść o miłości i odkupieniu? Niewykluczone – musimy poczekać do finałowego sezonu. Podejrzewam – mam nadzieję – że czeka nas na koniec niebanalny metagatunkowy twist.
Najpierw jednak twist ode mnie. Powyższych akapitów nie traktujcie jako rekomendacji. Tejże nie chciałoby mi się chyba pisać, bo kto ogląda, ten obejrzał, a kto nie obejrzy, ten nie ogląda, czy jakoś tak. Chciałem natomiast gorąco polecić coś odrobinę mniej oczywistego: muzyczne opracowanie serialu. Zeznaję pod przysięgą, to jedna z najlepszych playlist, jakie w życiu słyszałem. Jazz owinięty w wykwintny pop/rock okraszony starymi, dawno nie słyszanymi szlagierami, doprawiony muzyką latynoamerykańska. Kto ma uszy, niech słucha.
Osoby będące na bakier ze Spotify albo domagające się próbek o łącznym czasie trwania krótszym niż osiem godzin czterdzieści jeden minut, niech wypróbują:
- Milestones Shooka
- Golddigger Supreme Beings of Leisure
- Wishing Ain't No Sin Billy'ego Momo
- Sleep Walk Santa & Johnny'ego
- Noches Tristes Bela Enrique (przywołujące mi na myśl Nights in White Satin)
- Red Star Musetty
- Can't Leave the Night BADBADNOTGOOD
- Shattered Dreams Johnny Hates Jazz (gdzieś to już słyszałem)
- Bali Ha'i Rossana Brazziego i Mitzi Gaynor (wreszcie dowiecie się, jak nazywa się ta nuta)
- We Three The Ink Spots (pozdrowienia przesyłają BioShock oraz Fallout)
- Your Love Rolled Over Me Timothy'ego
- I Got The... Labi Siffre (nie, to nie on pożyczył sampel od Eminema, tylko odwrotnie)
A gdyby ktoś się zastanawiał, skąd tytuł notki – zacytowałem Kafkę.
Komentarze
m. (2020-06-04 21:47:40)
Odsłucham playlisty, może mnie zachęci do powrotu.
Próbowałem chyba z 2-3 razy i zawsze się odbijałem od tego serialu. A jestem fanem BB.