Blogrys

Terai Mateata

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

tratwa

Co tam norweskie idiomy, co tam ocenianie książek, co tam szkodliwość Twittera! Dzisiaj, przynajmniej przez wstępną chwilę, mowa będzie o nieskończenie ważniejszym zagadnieniu: Jak poderwać dziewczynę?

Klubowi fachowcy zaproponują najsampierw nieśmiertelny tekst astronomiczno-angelologiczny, który złamał niejedno niewieście serce przy barowej ladzie:

– Cześć, maleńka. Bolało, jak spadałaś z nieba?

Istnieje też wariant, który nie dość, że przynosi na myśl skojarzenia z Silmarillionem, to na dodatek z miejsca wymusza na obiekcie podjęcie dialogu:

– Cześć, maleńka, twój tato musiał być niezłym złodziejem.
– Co? Dlaczego?
– No bo skradł z nieba te dwie gwiazdy i umieścił je w twoich oczach.

A co mówią zagraniczni eksperci? Na przykład nieoceniony Johnny Bravo należy do zwolenników podrywu kontekstowego. Radzi, by do kobiet napotkanych w samolotach tudzież na szybowiskach zwracać się bez ogródek per „latawico”, zaś do tych bibliotecznych uderzać w następujący sposób:

– Jak tak lubisz czytać, to może poczytaj w moich myślach!

Johnny Bravo jest jednak postacią fikcyjną. Tymczasem pewien Norweg w wieku maturalnym poderwał swoją (pierwszą) żonę mniej więcej takim tekstem:

– Cześć, laleczko, może popłyniemy razem na bezludną wyspę?

Liv Coucheron Torp, atrakcyjna siedemnastolatka z dobrego domu, nie umiała oprzeć się czarowi tego pozornie nieśmiałego chłopaka. Mało tego – na pytanie odpowiedziała pozytywnie! Wzięli ślub trzy lata później, w Wigilię Bożego Narodzenia 1936 r. Następnego dnia wyruszyli w bardzo długi rejs.

Liv nie mogła jeszcze wtedy wiedzieć, że jej (pierwszy) mąż okaże się najsłynniejszym Norwegiem dwudziestego wieku, zaś obok trójki Ibsen–Munch–Grieg – najsłynniejszym w ogóle.

Błękitne niebo Pacyfiku

Urodził się 6 października 1914 r. w Larvik, niewielkim mieście portowym w południowej Norwegii. Pochodził z bogatej rodziny, jego ojciec był właścicielem fabryki oranżady. Posiadał więc praktycznie nieograniczony dostęp do słodkiego, kolorowego napoju z bąbelkami. Rozdawał go rówieśnikom, licząc po cichu, że tym sposobem pozyska sobie ich szacunek.

larvik_1930.jpg Larvik, ok. 1930 r.

W hierarchii dziesięciolatków plasował się jednak nisko. Nie umiał pływać, był wątłej budowy ciała, miał piskliwy głos. Dyszkantem mówił zresztą przez resztę życia. Gdy w wieku nastoletnim po zdiagnozowanu zapalenia wyrostka położono go na stole operacyjnym i podano narkozę, tuż przed utratą przytomności usłyszał słowa jednej z pielęgniarek: „Przystojny chłopak, ale głosik malca”. Ubodło go to do żywego.

Skłóceni rodzice walczyli o duszę syna. Ojciec zakradał się do pokoju chłopca, by zmówić wspólnie wieczorną modlitwę. Matka-anglofilka była zaś darwinistyczną ateistką i zawzięcie próbowała zaszczepić w nim miłość do zoologii. Chociaż więc otaczała synka troskliwą opieką, pozwalała mu na wyprawy do lasu, gdzie całymi dniami zbierał owady i łapał węże.

Pojedynek rodziców zakończył się remisem. Przez chwilę studiował zoologię, ale z niej zrezygnował; nie stał się wierzący w chrześcijańskim znaczeniu tego słowa, lecz uwierzył w nadprzyrodzoną siłę kryjącą się w przyrodzie. W krytycznych momentach życia będzie zwracać się do niej z prośbą o pomoc.

Nieufnością darzył nowoczesną cywilizację i wszędobylską technikę. Imponowało mu za to proste życie w zgodzie z naturą. Nauki w tym zakresie pobierał od trzech ludzi. Wpierw: od Olego Bjørnebyego, zamożnego młodzieńca z Fredrikstad, który porzucił dostatnie życie, by z plecakiem i kijkiem wędrować po kniejach w okolicy Lillehammer. Poznali się, gdy Ole próbował sprzedać matce świeżo złowioną rybę. Syn właściciela tartaku przygarnął syna właściciela fabryki oranżady pod swoje skrzydła i wprowadził w tajniki survivalu.

Nieco później przyszły podróżnik poprzez ojca spotkał Bjarnego Kroepeliena, handlarza win. Kroepelien w młodości spędził na Tahiti najszczęśliwszy rok życia. Pozostawił tam serce i grób młodej, smagłej żony, jednej z milionów ofiar hiszpanki. Gdy wrócił do Oslo, zaczął obsesyjnie zbierać książki poświęcone Polinezji. Skupował je z antykwariatów na całym świecie nie bacząc na ceny. Nasz bohater, niedoszły zoolog, uzyskał swobodny dostęp do wspaniałego księgozbioru Kroepeliena i tą drogą zakochał się w wyspach szczęśliwych.

Gdy w wieku dwudziestu dwóch wiosen wyruszył z o dwa lata młodszą żoną Liv na Pacyfik – z mocnym postanowieniem, by nigdy nie wrócić – ich droga wiodła właśnie przez Tahiti, polityczny, kulturalny i transportowy ośrodek Polinezji Francuskiej. Bjarne Kroepelien wręczył mu list do Teriieroo a Teriierooiterai, wodza lokalnej społeczności, czy, jak powiedzielibyśmy po ludzku, sołtysa. Swojego czasu Bjarne zaprzyjaźnił się mocno z Teriieroo – na tyle mocno, że tamten, zgodnie z miejscowym obyczajem, zaadoptował przybysza z dalekiej Europy.

Teraz Teriieroo uściskał serdecznie i ugościł po królewsku doręczycieli listu od niewidzianego od piętnastu lat przybranego syna. Dowiedziawszy się o ich planach nauczył podróżników, jak zdobywać żywność i chronić się przed niebezpieczeństwami w polinezyjskiej dżungli. Przed pożegnaniem nadał niebieskookim Norwegom przydomek Terai Mateata – „Błękitne Niebo”.

Kierunki migracji

Celem ich podróży nie była bynajmniej wyspa bezludna. Na dosłowną i całkowitą robinsonadę się nie odważyli. Popłynęli na Fatu Hivę, zamieszkałą przez kilkuset ludzi, wysuniętą daleko na południe część archipelagu Markizów. Błękitne Niebo postanowili spędzić resztę życia w egzotycznym odosobnieniu, ale niekoniecznie w całkowitej izolacji.

fatu hiva Fatu Hiva z prospektu turystycznego

Początki były niezłe. Tubylcy przyjęli ich bez wrogości, pomogli (nie za darmo) zbudować solidną chatę. Norweska para zadomowiła się na Fatu Hiva względnie szybko.

Kłopoty pojawiły się po kilku miesiącach i w subtropikalnym klimacie natychmiast urosły jak na drożdżach. Wraz ze zmianą sezonu nastąpiło załamanie pogody. Przyszły deszcze, błoto, choroby. Dostęp do żywności zrobił się utrudniony; bądź co bądź przybysze musieli, zgodnie z nieubłaganymi zasadami ekologii, konkurować o nią z miejscowymi. Przede wszystkim zaś na Fatu Hivę powrócił zawistny ojciec Victorin, z zawodu i powołania – ksiądz katolicki.

Ojciec Victorin, dowiedziawszy się o dwóch białych, którzy przypłynęli pod jego nieobecność i zamieszkali nieopodal wioski w leśnej chacie, doszedł do całkiem rozsądnego wniosku: to musieli być protestanccy misjonarze, którzy lada dzień rozpoczną bój o polinezyjskie dusze. Księżulo zadziałał błyskawicznie i skutecznie podjudził tubylców przeciwko Norwegom. Pewnego dnia na progu ich chaty stanął wysłannik proboszcza i z fałszywym uśmiechem sprezentował im domowej roboty napój. Nie wypili. Mieli rację. Ojciec Victorin zawczasu kazał doręczycielowi do środka nasikać.

Gdy w bąble na nogach Liv wdało się grożące amputacją zakażenie i gdy ksiądz zdołał obrócić przeciwko nim życzliwego do tej pory starego kanibala – który za największy przysmak uważał przedramię białej kobiety – zrozumieli, że Fatu Hivę należy czym prędzej opuścić. Chcieli spędzić na wyspie resztę życia, albo przynajmniej dwa lata. Wytrzymali rok.

fatu hiva 2 Pozorna idylla na Fatu Hivie. Zdjęcie autentyczne...

fatu hiva film ...i kadr z biograficznego filmu fabularnego.

Antycywilizacyjny eksperyment się nie powiódł. Najważniejszym, najbardziej nieodzownym i niedocenianym wynalazkiem cywilizacji okazała się nowoczesna medycyna. Drugim najważniejszym – swoboda wyznania.

Niedługo po powrocie do Norwegii urodził im się pierwszy syn, który odziedziczył imię po ojcu i dziadku. Zgodnie z duchem czasów i podziałem ról społecznych żona zajęła się opieką nad niemowlakiem, a mąż zasiadł do pisania książki o ich wyprawie. Wydawnictwo zapłaciło szczodrze, ale narzuciło kiczowaty tytuł – W poszukiwaniu raju – który dopiero w następnym wydaniu, czterdzieści lat później, udało się zmienić na neutralną Fatu Hivę, a jeszcze później, w wersji z 1991 r., na coś bardziej poetyckiego – Zielona była ziemia siódmego dnia.

Mąż nie krył rozgoryczenia porażką. Kąśliwe uwagi dwudziestopięciolatka o – jak bez skrępowania nazywał tubylców – „tych brązowych” trudno nazwać inaczej niż rasistowskimi. Wyrażał zrozumienie dla Francuzów, którzy „zmęczeni są tamtejszą zgrają”. Nie rozumiał albo nie chciał zrozumieć, że odpowiedzialność za fiasko ponosił częściowo on sam wraz z żoną. Naiwnie liczyli na mannę z nieba nie zdając sobie do końca sprawy z trudnych warunków bytowych na małej, zapomnianej przez Boga i świat (ale nie kler!) wyspie.

Nade wszystko nie zadbali o to, by naprawdę zżyć się z miejscową społecznością. Zbyt prędko odizolowali się od tubylców, zapominając jakby, że trafili na bądź co bądź „cudzą” wyspę. Dawny mentor Bjarne Kroepelien w ostrym, ale niezachowanym niestety liście dał młodemu podróżnikowi niedwuznacznie do zrozumienia, co sądzi o jego książce oraz przywiezionych z Pacyfiku, pełnych egocentrycznych uprzedzeń wrażeniach i opiniach.

Tymczasem po powrocie z Polinezji „protestanckiemu misjonarzowi” nie dawało spokoju etnograficzne pytanie: Skąd wzięli się właściwie „ci brązowi”? Antropologiczne autorytety twierdziły podwódczas jednogłośnie, że Polinezyjczycy przybyli przed tysiącami lat z Azji Południowo-Wschodniej. Przesłanki natury geograficznej, archeologicznej i kulturowej kazały mu jednak podejrzewać zgoła przeciwny kierunek.

Po pierwsze, prądy morskie i wiatry prowadziły przez Pacyfik ze wschodu na zachód, a jak przekonał się osobiście podczas pobytu na Fatu Hivie, poruszanie się topоrnymi łódkami pod prąd było morderczo trudne nawet na krótkich dystansach. Po drugie, natrafił na Markizach na artefakty – rysunki naskalne, kamienne posągi – które do złudzenia przypominały te odnalezione w Peru i w zachodniej Kanadzie. Po trzecie, fatuhivski kanibal, dopóki był jeszcze Norwegom łaskawy, chętnie dzielił się opowieściami o bogu-praojcu, który przybył na archipelag ze wschodu.

Pytanie dojrzało, pękło głucho jak kokos, w środku ukazał się biały miąższ: A co jeśli pierwotni Polinezyjczycy przypłynęli nie z Azji, lecz z Ameryk?

fatu hiva mapa

część druga za tydzień






Komentarze

m. (2018-08-04 10:05:22)

Napisałeś, że pisząc książkę zapomniał o tym, że sam był źródłem części swoich problemów. Tak mi się skojarzyło, że takie ucieczki na bezludne wyspy i zainteresowanie tymi tematami (np. wszystkie programy telewizyjne dziś itp.) to najczęściej wyobrażenie o bezludziu ludzi przyzwyczajonych do europejskiego, dosyć wygodnego życia. Jak widać zaczęło się to już całkiem dawno.

Borys (2018-08-04 15:04:27)

Święta racja. Według mnie najważniejszy morał płynący z jego niepowodzenia jest taki, że nie doceniamy nie tylko zdrowia („nikt się nie dowie, jako smakujesz aż się zepsujesz”), ale i nowoczesnej medycyny, która nam to zdrowie zapewnia, a w razie czego ratuje.