Ostatni viracocha
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Był antropologicznym Indianą Jonesem rodem z Norwegii, który na zlecenie Hansa Günthera, hitlerowskiego eksperta od aryjskości zwanego „Papieżem Rasy”, wykradał czaszki tubylców z polinezyjskiego cmemntarza. Podczas Drugiej Wojny Światowej w dywersji szkolili go Brytyjczycy. Uznali wesołego blondyna za najbardziej pojętnego ucznia Kierownictwa Operacji Specjalnych. Natomiast krótko po wojnie dokonał rzeczy uważanej przez specjalistów i marynarzy za niemożliwą: Choć nie umiał pływać i bał się głębokiej wody (jawiącej mu się niczym „wrota do królestwa śmierci”), za pierwszym podejściem przeprawił się na tratwie z balsy przez pół Pacyfiku zadając kłam ówczesnym dogmatom etnograficznym.
Poprzednim razem pisałem o jego dzieciństwie i miodowym roku spędzonym na Fatu Hivie. Dzisiaj – ciąg dalszy tej niezwykłej historii, po raz pierwszy spisanej przez Polaka ;)
O jeden most za blisko
Skąd pochodzili Polinezyjczycy? Z Azji, tak jak twierdziły autorytety? Czy z Ameryk, tak jak sądził on? Najświeższy trop wiódł do Bella Coola w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie odnaleziono posągi przypominające do złudzenia polinezyjskie artefakty. Szykowała się nowa wyprawa.
Wypłynął do Kanady z żoną Liv i maleńkim synkiem we wrześniu 1939 r. Hitler ruszał właśnie przez Europę zupełnie innym tropem. Niedoszłemu zdobywcy Fatu Hivy, politycznie naiwnemu i odznaczającego się umiarkowanym germanofilstwem, nie przyszło do głowy, że nie była to najlepsza pora na opuszczanie Norwegii. Płynęli za Atlantyk na pół roku, góra rok. Bieg dziejów miał dla nich w zanadrzu znacznie dłuższą wizę.
W Bella Coola spędzili kilka miesięcy obcując ze spuścizną kulturową Indian Północno-Zachodniego Wybrzeża. On ustalił ponad wszelką wątpliwość, że Polinezyjczycy są potomkami kwakiutlów, którzy setki pokoleń temu uciekli za ocean przed wrogim plemieniem. Ona zaszła ponownie w ciążę. Drugiego syna nazwali Bjørn na pamiątkę niedźwiadka, którego widzieli w lesie przy Bella Coola – ale szybko przylgnęło doń przezwisko „Bamse”, czyli „Miś”.
Hitler napadł tymczasem na Norwegię. Armia króla Haakona VII ostatecznie skapitulowała w czerwcu 1940 r. Latem sytuacja zamorskich badaczy kwakiutlów zrobiła się nieciekawa. Byli daleko od wojennej zawieruchy, ale skończyły im się pieniądze, a wracać do ojczyzny nie było jak. Transport cywilny między Stanami Zjednoczonymi i Norwegią, ba, Europą, został wstrzymany.
Małżeństwo znalazło się niespodziewanie na skraju nędzy. Na domiar złego Norwegowie budzili teraz srogą podejrzliwość Amerykanów, którzy po spektakularnej zdradzie Vidkuna Quislinga uznali, że wszyscy synowie Tora i Odyna ulepieni są z tej samej gliny co naziści.
Mąż Liv chciał jak najszybciej zaciągnąć się do norweskiej armii na uchodźstwie. Gdy przybył do konsulatu w Vancouver, przyjął go niejaki herr von Stalschmidt. Dyplomata nie władał norweskim, zaś w jego angielskim pobrzmiewał silny niemiecki akcent. Okazało się, że ten właśnie człowiek pełni funkcję norweskiego konsula w Kanadzie. Dyplomata, usłyszawszy, że petent melduje się gorliwie do walki z Niemcami, aż poczerwieniał ze wściekłości:
– Wojenki ci się zachciewa, szczeniaku?! Precz mi stąd! Raus!
Podróżnik zmył się jak niepyszny z maleńkiego skrawka ojczyzny. Plan A nie wypalił.
Kiedy żona opiekowała się małymi dziećmi w podłym mieszkanku, on zatrudnił się jako robol w wielkiej kanadyjskiej hucie w Trail. Po raz pierwszy – i ostatni – w życiu syn fabrykanta z Larvik musiał zakasać rękawy i wziąć się do ostrej fizycznej pracy. Szorował kadzie w toksycznych oparach. Robił dobrą minę do złej gry, lecz nowi koledzy z miejsca rozpoznali wśród siebie przedstawiciela klasy wyższych, który na dodatek był „dwulicowym” Norwegiem. Przyszły antropolog eksperymentalny nie miał w Trail łatwego życia.
Do norweskiej armii udało mu się zaciągnąć dopiero dwa lata później, w lipcu 1942 r. Wyszkolony w obozie Little Norway pod Toronto na radiotelegrafistę dołączył do spadochroniarzy w Szkocji. Liv i dzieci pozostały w Kanadzie; sytuacja bytowa rodziny była skromna, ale teraz, dzięki żołdowi, przynajmniej zabezpieczona.
Rwał się do boju. Czekało go rozczarowanie. Pierwszą połowę wojny przeżył jako harujący w przemyśle, pogardzany cywil, zaś zasadniczą część połowy drugiej przyszło mu spędzić w koszarach. Rząd norweski zawarł bowiem z Brytyjczykami umowę – norweskich żołnierzy trzymano w odwodzie oszczędzając ich na operację wyzwalania ojczyzny w finalnej fazie konfliktu.
Na przełomie 1944 i 1945 roku wydarzenia zaczęły toczyć się niespodziewanie szybko. Wysłano go tamtej zimy przez Murmańsk do północnej Norwegii z zadaniem odbudowania komunikacji radiowej, ale postrzelać do Szkopów już nie zdążył. Czas spędzony na froncie skurczył się jeszcze bardziej, gdy radzieccy sojusznicy stwierdzili, że nie zgadzają im się jego dokumenty. Musiał wracać do Londynu i załatwiać nowe papiery.
Ze spadochronem koniec końców nie skakał.
Wojna się skończyła. Po sześcioletnim wygnaniu Liv i synkowie powrócili do domu pod Lillehammer. Rodzina znów była razem. Nie na długo.
Ostatni viracocha
Jego entuzjastyczna rozprawa naukowa dotycząca prawdziwego pochodzenia polinezyjskiego ludu nie spotkała się z ciepłym przyjęciem środowisk naukowych. Zanegowała ją sama Margaret Mead, najwybitniejsza specjalistka od kultury Oceanii, autorka przełomowej pracy Dorastanie na Samoa o życiu seksualnym dzikich. Jej równie znana koleżanka po fachu, Ruth Benedict, odniosła się do refleksji młodego badacza odrobinę cieplej – w tym sensie, w jakim cieplej jest w Norwegii niż na Syberii.
Środowisko naukowe patrzyło na pretendenta krzywo, uważając go, nie bez racji, za etnograficznego dyletanta, który nie uzyskał żadnego stopnia naukowego i nie opanował w wystarczającym stopniu badawczej metody. Łże-magister zżymał się na „brodatych” krytyków. Uporczywe robienie piaru nie pomagało. Jego śmiały, dyfuzjonistyczny pogląd o Indianach przypływających ze swoją kulturą na polinezyjskie archipelagi przegrywał z ewolucjonizmem zatwardziałych, akademickich oponentów twierdzących, że podobne do siebie „wzory kultury” mogą bezproblemowo powstawać spontanicznie w różnych rejonach świata.
„Brodacze” z lubością wytykali wielką lukę w jego teorii: indianie południowoamerykańscy nie znali wszak łodzi, zaś na niesterownych tratwach, którymi poruszali się po rzekach w dżungli, nigdy nie przepłynęliby dziesięciu tysięcy kilometrów Oceanu Spokojnego. Zawodowi antropolodzy powoływali się tutaj na opinię wiodącego eksperta od południowoamerykańskich tratw.
– Jaki tam ekspert, przecież on nigdy w życiu na żadnej tratwie nie płynął!
– To może sam pan jakąś zbuduj i sobie popłyń? – odparował mu ktoś wreszcie.
Ostatni klocek alternatywnej metodologicznej układanki wsunął się na swoje miejsce. Od tego momentu poszło już prędko.
Przygotowanie najbardziej brawurowej wyprawy morskiej w nowożytnych dziejach zajęło raptem sześć miesięcy, i to pomimo niemałych trudności finansowych. Pentagon był skłonny zaopatrzyć odważnego Norwega w prowiant i sprzęt radiowy – w zamian jego ekspedycja miałaby wykonać pomiary hydrograficzne i meteorologiczne w tej rzadko uczęszczanej przez amerykańskie okręty strefie Pacyfiku – lecz inni potencjalni sponsorzy, pytani o fundusze, spoglądali zażenowani na czubki swoich butów. Nikt, z National Geographic Society włącznie, nie palił się, by wyłożyć pieniądze na oryginalne samobójstwo. Wyjątek stanowili wietrzące zabójczą sensację tabloidy, ale z nimi akurat on nie chciał się zadawać.
Na początku 1947 r. wsparli go prywatnymi pożyczkami rodacy. Pułkownik Munthe-Kaas, attaché wojskowy w Waszyngotnie, który uprzednio zainwestował w sprawę swój prestiż poznając argonautę z amerykańskimi oficerami marynarki, wręczył mu teraz czek na dwa tysiące dolarów. Pieniądze pożyczył także stoczniowiec Thomas Olsen – stary znajomy – oraz dyrekcja fabryki Mustad z Gjøvik (obecnie największy producent haczyków wędkarskich na świecie). Do portfela sięgnął głęboko i ojciec. Wyasygnował na ekspedycję 21 tysięcy koron; na dzisiejsze to ponad 200 tysięcy złotych.
Za surowiec do budowy tratwy posłużyła świeżo ścięta w ekwadorskiej dżungli balsa. W jej znalezieniu i transporcie dopomógł Herman Watzinger, inżynier, którego dowódca wyprawy poznał kilka miesięcy wcześniej w brooklyńskim hotelu dla norweskich marynarzy i uczynił swoim przybocznym.
Razem z nimi dwoma popłynąć mieli nawigator Erik Hesselberg oraz radiowcy Knut Haugland i Torstein Raaby. Tego pierwszego badacz Polinezyjczyków znał z dzieciństwa, tych dwóch ostatnich zaś – z wojska. Byli bohaterami norweskiego ruchu oporu. Haugland uczestniczył w bitwie o ciężką wodę i strzelał się z gestapo w głośnym incydencie pod Kliniką Kobiecą w Oslo. Raaby dopomógł natomiast w zlokalizowaniu i unieszkodliwieniu wielkiego niemieckiego pancernika „Tirpitz”.
Szóstym i ostatnim załogantem, zrekrutowanym w ostatniej chwili, był Szwed Bengt Danielsson, jedyny nie-Norweg na tratwie. Danielssonowi przypadła rola kucharza i tłumacza z hiszpańskiego, choć zawodowo parał się etnografią. Zabrał ze sobą na pokład siedemdziesiąt książek. W trakcie rejsu zdążył przeczytać wszystkie.
Patronem ekspedycji został starożytny bóg, którego charakterystyczną twarz wymalowali na białym płótnie żagla. Wedle legendy mieszkał w zamierzchłych czasach – jeszcze przed Inkami – nad Jeziorem Titicaca w mieście Tiahuanaco. Jego wyznawcy zwani viracochas podróżowali po dawnym Peru i głosili chwałę syna słońca. Jednak pewnego dnia ludzie obrócili się przeciwko bogowi. Musiał uciekać. Popłynął na zachód. Wśród polinezyjskich wysp założył nowe królestwo.
Ekspedycja wyruszyła śladem boga z peruwiańskiego portu Callao 28 kwietnia 1947 r. Tratwa miała wymiary piętnaście metrów na sześć. Złożona była z dziewięciu pni balsy o półmetrowej średnicy. Do ich złączenia posłużono się wyłącznie konoponymi sznurami. Nie wbito ani jednego gwoździa. Na pokład załadowano tysiąc litrów słodkiej wody i pokaźny zapas prowiantu, chociaż w trakcie rejsu okazało się, że świeże ryby dosłownie same wskakują na pokład tratwy.
Historia zuchwałej wyprawy musi wybrzmieć na nieoczekiwanie spokojnej nucie. Rejs przebiegł bowiem bez przeszkód. Pogoda dopisała – tak jak czterysta lat wcześniej dopisała Magellanowi – tratwa zaś nie rozpadła się, wbrew oczekiwaniom wszystkich z wyjątkiem szóstki mężczyzn, którzy na nią wsiedli. Żywica w balsie zapobiegła przesiąknięciu drewna wodą, a konopne liny po kilku tygodniach wyżłobiły rowki w pniach i twardo w nich osiadły. Emocji przysporzyły tylko ogromne rekiny „obwąchujące” dziwny pojazd oraz Herman Watzinger, który wskutek nieuwagi wypadł pewnego razu za „burtę”.
Serca stanęły wszystkim w gardłach. Tratwa płynęła wartko z Prądem Humboldta. Nie można było jej zatrzymać ani zawrócić. Watzinger z kolei nie był w stanie dogonić towarzyszy wpław. Dowódca wyprawy uzgodnił wcześniej ze swoimi ludźmi, że w takiej sytuacji należy w pierwszej kolejności opuścić żagiel. W godzinie próby zawiodły ich niestety nerwy. Żagla nie ściągnięto, nikt nie wiedział za bardzo, co robić. Prawie nikt. Zimną krwią wykazał się Haugland, który pochwycił koniec liny i pas ratunkowy, skoczył w ocean, podpłynął do Watzingera, złapał go – a pozostali wciągneli ich wtedy z powrotem.
Mniej szczęścia od Watzingera miała natomiast papuga Lorita, pokładowe zwierzątko. Któregoś dnia niefortunna fala zmyła nieszczęsne ptaszysko z pokładu.
Ostatniego niebezpieczeństwa przysporzyła końcówka podróży. Gdy żeglarze dopłynęli na początku sierpnia do Archipelagu Tuamotu i na ich drodze wyrósł upragniony ląd, nie mieli jak wyhamować swojego niesterownego pojazdu. Zaliczyli więc twarde lądowanie rozbijając się niemalże o rafę. Syn słońca czuwał jednak nad swoimi dwudziestowiecznymi viracochos. Nikt nie ucierpiał.
Po 101 dniach podróży „Kon-Tiki” Thor Heyerdahl dotarł wreszcie na bezludną wyspę. Nie w towarzystwie seksownej siedemnastolatki, a razem z pięcioma facetami. Bywa.
Nie wyruszyłbym na ekspedycję tylko po to, żeby posiedzieć sobie na tratwie. Musi być w tym jakiś sens.
____________________
Chociaż mieszkam w Oslo od prawie piętnastu lat, do Muzeum Kon-Tiki zawitałem dopiero wiosną. Postać Heyerdahla mnie zafascynowała. Przede wszystkim chodzi o fakt, że nie umiejący pływać i lękający się głębokiej wody facet postanowił przepłynąć na tratwie z balsy pół Pacyfiku, aby udowodnić swą antropologiczną hipotezę. Powyższą notkę i jej poprzednią część opracowałem na podstawie pierwszego tomu nad wyraz poczytnej biografii autorstwa Ragnara Kvama Jra pt. Mannen og havet (Człowiek i morze). Niewykluczone, że gdy przeczytam tomy następne, opowiem o dalszych przygodach Heyerdahla. Na wyprawie Kon-Tiki się bynajmniej nie skończyło.
Komentarze
sebasista (2018-08-25 08:49:53)
Przepadam za tymi Twoimi biografiami, czyta się to z zapartym tchem.
Borys (2018-08-25 08:59:50)
Dziękuję, bardzo to miłe słowa!
Flora Eerschay (2018-09-05 09:47:00)
O, widzę że jesteśmy w podobnych czasach - ja z moim safickim filmem tylko jedno dziesięciolecie wcześniej ;) pozdrawiam!