Blogrys

Przeczytane w 2016

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

przeczytane_w_2017

Rok 2016 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na papierze i w Kindlu zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne wydarzenia. Moje czytelnicze statystyki groźnie zaszumiały, zafalowały, spieniły się sprzecznościami, a z zielonego kajetu, w którym skrzętnie zapisuję tytuły lektur, powyłaziły cudaczne bałwany wykrzywiając niemiłosiernie czytelnicze trendy i stawiając pod znakiem zapytania książkową przyszłość. No dobra, troszkę przesadzam. Ale:

Rok 2016 był rokiem, w którym przeczytałem zdecydowanie mniej niż w roku ubiegłym, bo tylko 38 książek — lecz z drugiej strony był też rokiem, w którym przeczytałem najwięcej od dziewięciu lat, bo dobrze ponad 13 tysięcy stron. Prosty iloraz – albo wcale nie taki prosty; w moim liceum są bądź co bądź uczniowie, którzy nie potrafią podzielić nawet przez jeden – nam tego nie powie, lecz zdrowy sceptycyzm względem średnich arytmetycznych każe podejrzewać, że mogło dojść do przetasowań na liście najgrubszych przeczytanych przeze mnie książek. I rzeczywiście.

zdarzylo_sieNa wysokie miejsce wślizgnął się grubasek związany ze środowiskiem Gazety Wyborczej. Zdarzyło się Włodzimierza Kalickiego (ok. 1100 stron) czytałem przez cały rok, 1 stycznia zacząwszy, a na kilka dni przed Sylwestrem skończywszy. 365-dniowy rytm został niejako wymuszony układem tomiszcza składającego się z krótkich reportaży historycznych publikowanych na przestrzeni bodajże dwóch dekad w prasie. Kalicki cierpliwie przypominał lub przedstawiał w nich czytelnikom różnorakie wydarzenia związane z określoną datą: operacja „Pustynna Burza” z okazji 16 stycznia, bitwa pod Grunwaldem z okazji 15 lipca, zabójstwo Kennedy’ego z okazji 22 listopada.

Akurat o tych trzech zdarzeniach wszyscy słyszeliśmy. Jednak autor często wygrzebywał historie mniej znane i... no właśnie, czy przez to ciekawsze? Niekoniecznie. Dla mnie lektura Zdarzyło się okazała się zajęciem odrobinę żmudnym, gdyż trochę za dużo tu PPS-u, Piłsudskiego i polskiej kroniki kryminalnej z okresu międzywojnia. Wolałbym więcej epizodów z „kanonicznej” historii powszechnej.

Nie przeczę, że Kalicki wykonał mrówczą pracę przy zbieraniu materiałów. Jednakowoż sporo pary poszło w gwizdek, ponieważ ambicje gawędziarza-historyka przerosły jego zdolności literackie. Wiele reportaży nie porywa, choć oczywiście zdarzają się perełki, jak na przykład fascynująca opowieść o brawurowym uratowaniu Benita Mussoliniego więzionego w hotelu Campo Imperatore w Apeninach przez esesmana do specjalnych poruczeń, Otta Skorzennego (12 września 1943). Aż przypomniała mi się pewna poczciwa gra, w którą nie umiał grać mój kolega z podwórka, ponieważ sądził, że chodziło w niej o zastrzelenie jak największej ilości niemieckich żołnierzy.

nightmares_and_dreamscapesInnym grubasem były Nightmares & DreamscapesMarzenia i koszmary (ok. 850 stron) – trzeci zbiór opowiadań Stephena Kinga, który dawno temu czytałem w dwutomowym polskim wydaniu i który latem, pod wpływem impulsu, zapragnąłem przeczytać ponownie, tym razem w wersji oryginalnej. Nie mogę niestety z czystym sumieniem polecić go w całości. Sporo tam tekstów przegadanych, grafomańskich wręcz. Uczciwiej będzie wyróżnić opowiadania najlepsze: Ludzi Godziny Dziesiątej (prawdopodobnie najciekawsze wykorzystanie papierosów w prozie fantastycznej, wplecione w horrorową metaforę krytyki władzy), Dom na Maple Street (oj, te dzieciaki były prawdziwymi Mistrzami Wykorzystania Nadarzającej Się Okazji), śmieszno-straszny Palec (poczekaj tylko, ciebie też kiedyś obudzi chrobotanie dobiegające z łazienki), bez mała kanoniczny Cadillac Dolana (zemsta najlepiej smakuje na zimno), Gryziszczęka oraz Mają tam kapelę jak wszyscy diabli (uczmy się od Kinga mistrzowskiego operowania napięciem podczas jazdy autem). Do kompletu, dla miłośników Lovecrafta, dorzucam Crouch End.

Tłuścioch kolejny to Towers of Midnight (Bastiony mroku) Brandona Sandersona (też ok. 850 stron), kontynuacja schedy po Robercie Jordanie, przedostatni tom cyklu fantasy pt. Koło Czasu. Poprzedni tom był przyjemnym zaskoczeniem, bo, jak pisałem niedawno, „Sanderson starannie pielił fabułę ze zbędnych intryżek i zbytecznych postaci, domykając zarazem niektóre z wątków głównych”. Szkoda, że ToM nie utrzymują tendencji wzrostowej. Akcją szarpie, brakuje narracyjnego flowu.

Przede mną lektura tomu ostatniego – jestem gotów na wszystko, byle skończył się wreszcie ten mój piętnastoletni czytelniczy wyrok. Zachciało się „fajnego fantasy” w liceum, ech…

Do powyższego towarzystwa należy jeszcze dołączyć pewną korpulentną damę rodem z carskiej Rosji, czyli Annę Kareninę, największy zawód literacki kilku ostatnich lat. Poświęciłem mu osobny wpis: „Trudno kibicować niewiernej Annie Arkadiewnie, która zdradza męża w zasadzie z nudów, a z czasem okazuje się solidnie porypana emocjonalnie. (…) Rozczarowało mnie także, co bardziej bolesne, pióro Tołstoja. Oczekiwałem wysmakowanych opisów, zręcznych dialogów, misternych zdań ciągnących się przez kilka stron. Dostałem… prozę, owszem, poprawną, niezłego sortu, lecz tak daleką od geniuszu jak Oslo od Petersburga.”

• • •

Oto więc druga, boleśniejsza sprzeczność czytelnicza minionego roku. Starałem się dobierać lektury staranniej niż zwykle, sięgałem po książki z (bardzo) dobrymi recenzjami, po których wiele sobie obiecywałem. Tymczasem zimne prysznice czekały mnie na każdym niemal kroku, aż wody uzbierało się tyle, że mógłbym zalać ze trzy nielubiane blogi książkowe i to niezależnie od gatunku, w którym się specjalizują. Do wyboru, do koloru: Rozczarowała mnie książka popularno-naukowa, fantastyka naukowa, fantasy, horror, polityka, ekonomia, filozofia, historia, literatura piękna, dramat. Dramat.

the_ancestors_taleNa przykład: The Ancestor’s Tale słynnego popularyzatora biologii i ateizmu Richarda Dawkinsa, niewydany w naszym kraju sążnisty przegląd gatunków składających się na linię ewolucyjną homo sapiens, od szympansów począwszy, poprzez aksolotly i minogi, na bakteriach skończywszy (wszyscyśmy z tego samego prarobala)1. Temu frapującemu zestawieniu bogato okraszonemu ciekawostkami zabrakło porządnej redakcji. Styl jest gdzieniegdzie zbyt gawędziarski, akapity się wloką, informacje powtarzają. Książkę z powodzeniem dałoby się skrócić o jakieś sto stron. Ponadto eseje składające się na Opowieść przodka są nierówne – jedne niesłychanie ciekawe, podczas gdy inne sprawiają wrażenie pisanych na kolanie lub przynajmniej na siłę, byle tylko zrealizować w pełni pierwotny zamysł. Do swojej najgrubszej jak dotąd książki Dawkins się nie przyłożył. The Ancestor’s Tale ma zresztą współautora-asystenta, niejakiego Yana Wonga, którym Rysiek, kuzyn zauropsydów, wyręczał się najwyraźniej przy riserczu.

Albo: The Time Ships (Statki czasu) Stephena Baxtera, oficjalny sequel Wehikułu czasu H. G. Wellsa wydany z okazji setnych urodzin oryginału, laureat Nagrody im. Philipa K. Dicka z 1996 r. Nie umiem jak dotąd powiedzieć, czy książki Baxtera mi się podobają — znakomite pomysły, staranna realizacja (czuć wysiłek autora) oraz poprawny styl idą w parze z płytkimi postaciami i epizodycznym układem fabuły rodem z kursów kreatywnego pisania. W Statkach czasu brytyjski autor zabiera nas w podróż po niezwykłych światach (alternatywnej!) przyszłości i przeszłości. Czego tu nie ma (spojler): sfera Dysona zamieszkana przez Morloki; ciągnąca się od ponad dwudziestu lat Pierwsza Wojna Światowa; robinsonada na prehistorycznej, bezludnej (jakżeby inaczej) wyspie; nanotechnologiczne istoty przypominające monolity z Odysei kosmicznej; oraz obowiązkowa pętla czasowa na koniec.

Spójność fabuły nie wychodzi jednak poza poziom temporalno-logiczny. Narracji brakuje zwartości. Gdyby Statki czasu były szeregiem luźno powiązanych opowiadań, nie zauważyłbym różnicy. W analogiczny sposób szwankowała struktura przeczytanych przeze mnie dawno temu cyberpunkowych Mindplayers Pat Cadigan, choć akurat tamta książka faktycznie składała się z opowiadań, połączonych dopiero z czasem w „powieść”.

Ale, ale. Odświeżyłem sobie też The Time Machine. Angielszczyzna Wellsa pięknie się zestarzała, a wizja świata zamieszkałego przez półgłupich, hedonistycznych Elojów oraz postlumpenproletariackich Morloków ciągle przemawia do politycznej wyobraźni czytelnika. Żyjemy wszak w świecie narastających różnic między bogatymi a biednymi. Tylko patrzeć, jak prawicowy prekariat wyłoni się z piwnic korporacji i pożre pucołowatych demoliberałów klasy średniej w ich mieszkaniach kupionych przez rodziców.

the_time_ships

Kolejnym rozczarowaniem SF był zbiór opowiadań Requiem dla lalek Cezarego Zbierzchowskiego. Autor rozbudził mój apetyt niezłym Holocaustem F, a tu taka klapa. Obu tytułom poświęciłem w kwietniu zbiorczą recenzję z ambiwalentnym leadem:

Chociaż Cezary Zbierzchowski wydał raptem dwie książki, ocena jego twórczości nastręcza niemałych trudności. Niekiedy ociera się ona o Dukaja, innym razem – o grafomanię. Czy jest to więc pisarz mierny, na którego parę razy szczęśliwie spłynęła wena? Czy raczej ktoś, kto potrzebuje jeszcze trochę czasu, by szeroko rozłożyć literackie skrzydła? Nie poznamy pewnej odpowiedzi na te pytania, dopóki znowu czegoś nie napisze.

Albo: Antologia opowiadań nominowanych do Nagrody im. Janusza Zajdla za rok 2015, nad którymi załamywałem ręce na blogu chwaląc zarazem spokrewniony zbiór pt. Legendy polskie.

the_name_of_the_windAlbo: The Name of the Wind (Imię wiatru) Patricka Rothfussa, brodatego cudownego dziecka amerykańskiej fantasy. Do lektury gorąco namawiał mnie M.F. i zgadzam się, że pod względem stylistycznym jest to rzecz pierwszorzędna. Rothfuss operuje pozornie typową frazą, nie sili się na piętrowe konstrukcje czy barokowe słownictwo, ale jego okresy juź w prologu posiadają to nieokreślone coś, które odróżnia prozę dobrą od przeciętnej. Gdyby tylko Koło Czasu było tak napisane…

Po następny i jak na razie ostatni tom Kronik Królobójcy jednak prawdopodobnie nie sięgnę, gdyż w Imieniu wiatru brakowało mi epickiego oddechu, którego wolno chyba oczekiwać po 900-stronicowej powieści fantastycznej. Debiut Rothfussa opowiada „tylko” o dorastaniu i dojrzewaniu przyszłego potężnego maga imieniem Kvothe. Brzmi znajomo? W sferze fabularnej występuje co prawda niewiele podobieństw pomiędzy Imieniem wiatru a Ziemiomorzem, ale zamiast czytać kontynuację wolę chyba odświeżyć Le Guin, literacko lepszą o dwa rzędy wielkości. Co wcale nie znaczy, że książki Rothfussa nie warto poznać!

Albo: Heart-Shaped Box, inny wychwalany debiut z 2007 r., tym razem horror, na dodatek napisany przez ukrywającego się pod pseudonimem syna Stephena Kinga. Podstarzały gwiazdor rocka Judas Coyne kupuje w internecie garnitur po zmarłym staruszku — nie do noszenia, tylko do swojej prywatnej kolekcji przedmiotów makabrycznych — nie wiedząc, że razem ze staroświeckim ciuszkiem nabył morderczego ducha.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni: Joe Hill, czyli Joseph King, ma pisarski dryg, jego pióro przypomina troszkę styl ojca („nature or nurture”?). Pozytywnie zaskoczyło mnie szybkie tempo powieści oraz parę niespodziewanych zwrotów akcji, lecz w ostatecznym rozrachunku zabrakło Pudełku… obyczajowo-psychologicznej „bazy”, która powieści Kinga-seniora wynosiła ponad poziom zwykłych czytadeł. Hillowi dam pewnie jeszcze jedną szansę; Baczko polecił mi NOS4A2, natomiast niedawno ukazał się Strażak, rzekomo coś w stylu ojcowskiego Bastionu (trudno uwierzyć…).

patologia_transformacjiAlbo: Patologia transformacji Witolda Kieżuna. Wiekowy autor, weteran Powstania Warszawskiego, profesor nauk ekonomicznych, piętnuje grzechy polskiej transformacji politycznogospodarczej2 z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (podziękowania dla A.S. za prezent). Owszem, dowiedziałem się mnóstwa niewesołych rzeczy o rynkowych fundamentach III Rzeczpospolitej, ale książka mogłaby być o sto-dwieście stron cieńsza. W obecnej formie to taki groch z kapustą: Kieżun sam nie wie, czy pisze podręcznik zarządzania publicznego okraszony przykładami z epoki, rzeczową kronikę polskiej transformacji, czy może tylko memuary. Godny szacunku jest intelektualny wigor 90-latka (sic!), lecz w wigorze tym widać początki uwiądu starczego ze skłonnością do ględzenia i powtarzania się. Redakcja wydawnictwa Poltext mogła bardziej przyłożyć się do swojej roboty (a może właśnie się przyłożyła; strach pomyśleć, jak w takim razie wyglądał manuskrypt).

Lekturę Patologii trasnformacji z żalem odradzam, lepiej przeczytać ze dwa długie wywiady z Kieżunem. Zaoszczędzimy czas. Z transformacyjnych lektur zdecydowanie bardziej podobała mi się Reglamentowana rewolucja Antoniego Dudka.

identity_and_violenceAlbo: Identity and Violence Amartyi Sena, noblisty z ekonomii zajmującego się też politologią i filozofią polityczną, chorującego najwyraźniej na nieuleczalną odmianę intelektualnego liberalizmu. W niegrubej i nieźle napisanej książce — w sensie eleganckiej angielszczyzny, niekoniecznie treści — Bengalczyk pisze, iż postrzeganie tożsamości przez pryzmat narodowości, religii czy nawet kultury jest perspektywą ograniczającą, bo ortodoksyjny muzułmanin z Turcji może też być czyimś wujkiem, strażakiem, lokalnym aktywistą i miłośnikiem filmów z Arnoldem Schwarzeneggerem. Więc dlaczego podkreślać akurat ortodoksję, islam i tureckość? pyta przejęty Sen.

Od Tożsamości i przemocy rozbolały mnie konserwatywne zęby, ponieważ w swoich przesłankach autor rozmył bezczelnie granicę pomiędzy tożsamością a rolami społecznymi i zwykłymi zainteresowaniami; w swym wywodzie zapomniał jakby, że do rewolucji, pogromów i masakr dochodziło zawsze z powodów narodowościowych i religijnych, ewentualnie klasowych, ale nie dlatego, że mordowani lubili komedie, a mordujący sensacje; natomiast w swoich konkluzjach zignorował biologiczną rolę emocji oraz potężną siłę sprawczą ideologii twierdząc poniekąd, że masakra w Rwandzie oraz Holokaust wynikały z jakiegoś intelektualnego błędu oprawców, którym nikt w porę nie wytłumaczył, że „tamci to przecież też zwyczajni ludzie”.

Albo: The Nature of Philosophy, elektroniczna publikacja omawiająca kwestię postępu w filozofii, autorstwa Massima Pigliucciego, eks-biologa, który przerzucił się na akademicką filozofię. Śledzę jego blogi (w liczbie mnogiej, bo raz na jakiś czas następuje zmiana adresu) od wielu lat, ceniąc sobie przejrzystą manierę pisania i zdroworozsądkowe — choć wciąż drobiazgowe — podejście do niuansów i kontrowersji w filozoficznych teoriach, modelach oraz zagadnieniach3. Sedno dostępnej online Natury filozofii stanowi atrakcyjna dla jej miłośników teza, iż filozofia, wbrew nieżyczliwym krytykom wytykającym myślicielom notoryczny brak odpowiedzi na roztrząsane od tysiącleci pytania, cały czas się rozwija, tyle że „rozwój” należy tu rozumieć zgoła inaczej niż w przypadku nauk przyrodniczych bądź matematyki. Lektura TNoP jest od początku do końca przyjemną i pouczającą, lecz zbyt wiele tu apendyksów udających równoprawne rozdziały. Pigliucci często pochyla się z lupą nad zagadnieniami pobocznymi, które należałoby streścić i umieścić głębiej wewnątrz głównego wywodu. Cóż, pobrzmiewają echa blogowego formatu.

historia_polski_sredniowiecznejAlbo: Historia polski średniowiecznej Marka Kazimierza Barańskiego, polecany onegdaj na łamach Esensji podręcznik, który przez trzysta stron podpiekał moją cierpliwość niekończącym się korowodem faktów politycznych i drugoplanowych postaci historycznych opisywanych kulawymi zdaniami-pokurczami. Mości Cybowski, toć nie godzi się tak drętwo napisanej książki historycznej oceniać tak wysoko! Historia Polski średniowiecznej jest sztampowo skleconą faktografią, którą sporadycznie ożywiają fragmenty, gdzie Barański albo rozważa jakieś kontrowersyjne kwestie, albo wspomina o tle kulturowym i społecznym przedstawianych wydarzeń.

Rozumiem oczywiście, że polityczna historia Polski średniowiecznej musi składać się z powtarzających się elementów (stronnictwa rywalizujące o tron, wojenki z sąsiadami, krótkotrwałe traktaty pokojowe), ale, do licha, autor ani nie ułatwił przyswajania faktów mapkami i tabelkami, ani nie skonstruował żadnych ram narracyjnych! Według mnie należałoby tę książkę zredagować zupełnie inaczej, na przykład podzielić ją na „regionalne” części: stosunki z Cesarstwem Niemieckim i Stolicą Apostolską tutaj, stosunki z Czechami, Węgrami i Rusią tam, osobny rozdział poświęcony stosunkom z Krzyżakami, osobny na politykę wewnętrzną. Dzięki lekturze zrozumiałem przynajmniej, co było potrzebne, by Polska w XV wieku wreszcie rozkwitła: trzech zdolnych królów pod rząd wraz ze sprzyjającymi im, rozgarniętymi elitami.

Albo: Trzy siostry Antoniego Czechowa. Obejrzawszy parę lat temu teatr telewizji poczułem się jak cham, ponieważ ni w ząb nie zrozumiałem, co autor miał na myśli. Poczytałem Wikipedię i odkryłem, że zaiste o nic tam nie chodziło: „brak głównego wątku… dialogi w tej sztuce prowadzą donikąd… nie ma żadnych punktów kulminacyjnych… żadnych nagłych zwrotów akcji… postaci wydają się niezdolne do życia we współczesnym im świecie…”. Zaintrygowany czechowską decentralizacją postanowiłem sztukę przeczytać. I znowu nie (za)chwyciło.

Albo: Marek Hłasko. Dwa lata pod rząd opiewałem jego twórczość, a tu nagle wyszło szydło z worka: autorowi Następnego do raju zdarzało się najwyraźniej pisać książki niezrozumiale kiepskie, kręcące się w kółko, zaludnione nieszczerymi postaciami, jak Wszyscy byli odwróceni oraz Drugie zabicie psa. Na szczęście dobre imię Hłaski uratowały Brudne czyny, powieść przejmująca, poniekąd o zemście, ale na wskroś niesensacyjna, zaludniona życiowymi rozbitkami ustawiającymi się w jakiejś rozpaczliwej konfiguracji, która i tak nie potrafi przywrócić sensu ich egzystencji. Lektura ponowna – obowiązkowa.

• • •

Raz, dwa, trzy, cztery… szesnaście. Zatem w zeszłym roku przynajmniej szesnaście razy przeczytana książka nie spełniła pokładanych w niej oczekiwań! A przecież nigdy (no, z wyjątkiem Anny Kareniny) nie spodziewałem się literackiego arcydzieła czy bezbłędnej leletrystyki. Zresztą, statystyka wypada w gruncie rzeczy gorzej. Patrzę do zielonego kajetu, naprędce liczę: trzydzieści osiem przeczytanych książek, w sumie dwadzieścia dwie poniżej oczekiwań, zaledwie sześć powyżej. Jak żyć?

Karmicznie stawiając sprawę można by przyjąć, że sam jestem sobie winien. Zaniedbałem starych przyjaciół; po raz pierwszy od dziesięciu lat nie sięgnąłem po żadną z już kiedyś przeczytanych, pewnych, wypróbowanych książek, chociaż od pewnego czasu „chodzi za mną” i Ziemia obiecana, i Imię róży, i Boska komedia, i Quo vadis, i Lalka. Czyżby Reymont, Dante, Eco, Sienkiewicz i Prus zemścili się zza grobu? Przynajmniej Reymont nie powinien! Poza tym liczyłem na wstawiennictwo Camusa z Szekspirem, bowiem w zeszłym roku odświeżyłem sobie niejako Dżumę i Makbeta – ale w innych przekładach, bardziej z ciekawości translatorskiej niż powodowany autentyczną sympatią, więc te „powtórki” się zapewne nie liczą.

Odsuńmy metafizykę, przysuńmy technikę. Rok 2016 był wyjątkowy z jeszcze jednego względu: po raz pierwszy w życiu przeczytałem więcej na Kindlu (20 tytułów) niż na papierze (18)4. Czy jestem z takiego stanu rzeczy zadowolony? I tak, i nie. Tak, bo Kindle doskonale nadaje się do książeczek niegrubych (ABC tomizmu), antologii (Foreign Affairs: The Best of 2015, Czas seriali, ww. zbiór zajdlowski i Legendy polskie) oraz różnorakich traktatów (Manifest komunistyczny, How to Exert Free Will). Nie, bo czasami na Kindla wpadnie „niechcący” książka wybitna, a takie wolę, z niedookreślonych powodów estetycznych, czytać na papierze. O jaki tytuł chodzi, napiszę niebawem w odrębnej notce, ponieważ będzie mi potrzeba sporo miejsca. Zdradzę dziś tylko, że ta brytyjska niespodzianka uratowała nadszarpnięty przez Historię Polski średniowiecznej honor książek historycznych.

Czy poza tajemniczą książką historyczną przeczytałem coś godnego uwagi? Tak.

stories_of_your_lifePo pierwsze, zbiór opowiadań Teda Chianga pt. Story of Your Life and Others (Historia twojego życia). Polecam bezwzględnie, niezależnie od czyjegoś stosunku do fantastyki naukowej – bo SF z najwyższej półki jest wszak literaturą piękną. Są tam dwa opowiadania wybitne (tytułowa Historia twojego życia o próbie poznania języka przybyszów z gwiazd oraz Zrozum o narodzinach biologicznej superinteligencji), świetne (Piekło to nieobecność Boga i Co ma cieszyć oczy eksperymentujące z, odpowiednio, teologią oraz postrzeganiem piękna) lub przynajmniej trzymające w światotwórczym napięciu (Wieża Babilonu o budowie wieży dosłownie sięgającej nieba oraz Siedemdziesiąt dwie litery, czyli steampunk z golemami).

Po drugie, Inny świat Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, wspomnienia z gułagu, tym bardziej wstrząsające, że opowiedziane soczystym, literackim językiem.

wspolczesne_spoleczenstwo_polskiePo trzecie, Współczesne społeczeństwo polskie, pewuenowską antologię tekstów socjologicznych pod redakcją Małgorzaty Sikorskiej i Anny Gizy z 2012 r., opisującą nasz kraj w czterech tematycznych częściach: demograficznej, obyczajowej, politycznej oraz ekonomicznej. Artykułów jest czternaście, prawie wszystkie trzymają wysoki poziom, co rzadko zdarza się w tego typu publikacjach. Teorię przedstawiono przystępnie, a dane empirycznie konkretnie. Nie zabrakło tabelek i podsumowań, całość ujęto w wyjątkowo czytelny, podparty ładną typografią układ rozdziałów. Na minus wyróżnia się chyba tylko tekst Małgorzaty Jacyno o stylach życia, w którym autorka przez blisko 40 stron próbuje wytłumaczyć, jak trudno jest w obiektywny sposób style życia przedstawić.

Po czwarte, norweski podręcznik (nie poradnik!) Mentor autorstwa Pettera Mathisena, który spodobał mi się tak bardzo, że zawartą w nim wiedzę przekułem na wyczerpujący artykuł w polskiej Wikipedii. Zdaję sobie sprawę, że „rzetelna książka o mentoringu” brzmi równie podejrzanie co „dieta-cud”, ale akurat Mathisen spisał się na medal.

• • •

Czytelnicze podsumowanie roku dwa tysiące piętnastego zajęło mi trzy notki, z których ostatnią wystukałem dopiero w grudniu 2016. Powyższy wpis nie należy do najkrótszych, ale przynajmniej, z racji swojej daty, rzeczywiście zasługuje na miano podsumowania minionego roku. Osobom, które dobrnęły do końca, dziękuję za cierpliwość.

Plany czytelnicze na rok 2017? Są. Ambitne.


  1. Popełniłem w tym zdaniu ogromne uproszczenie, przed którym Dawkins przestrzega we wstępie. Szympanse, aksolotly, minogi i reszta nie są przodkami ewolucyjnymi człowieka. Chodzi o to, że Homo sapiens posiada wspólnego przodka z szympansami (żył sześć milionów lat temu), aksolotlami (340 milionów lat temu), minogami (530 milionów lat temu), itd.
  2. Dywiz usunąłem z rozmysłem.
  3. Zabawna sprawa: Kilka lat temu zacząłem subskrybować mniej więcej jednocześnie dwa bardzo różne filozoficzne blogi, Pigliucciego właśnie oraz Edwarda Fesera. Punktem wyjścia dla rozważań tego pierwszego jest ateistyczny materializm, dla tego drugiego — tomizm. Choć początkowo bliżej mi było w poglądach do Pigliucciego, bój o moją duszę wygrał z czasem jednak Feser.
  4. A z pozostałych osiemnastu tylko cztery były własne. Zważywszy, ile nieprzeczytanych cegieł zalega na moich półkach, stanowczo za często chadzam do biblioteki i zbyt gorliwie przeglądam ebookowe promocje.






Komentarze

Arek (2017-01-19 08:32:39)

Skończ tego Jordana i przeczytaj "Lód".

Borys (2017-01-19 08:37:53)

Po co czytać "Lód", skoro Jordan już wszystko zamroził. :(

Arek (2017-01-21 11:15:12)

No to albo wyjdziesz z tej formy albo już na zawsze zostaniesz w Kolenicy.
https://youtu.be/jAh_SCjCh8A