Obejrzane w 2015: Polskie
obejrzane ::: 2016-11-18 ::: 1170 słów ::: #537
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Siekierezada (1985)
Już, już chciałem bezczelnie oznajmić, że Siekierezada jest najlepszym polskim filmem powstałym w roku mego urodzenia, lecz w ostatniej chwili zapytałem sam siebie, ile ja właściwie polskich filmów z 1985 r. widziałem. Z przygnębieniem odkryłem, że poza Siekierezadą na razie żadnego, bo ani C.K. Dezerterów, ani Kochanków mojej mamy, ani Kronik wypadków miłosnych, ani Ga ga: Chwała bohaterom, ani Osobistego pamiętnika grzesznika. Ta litania tytułów ma w sobie coś z masochizmu, urwijmy ją więc czym prędzej przyjmując po prostu, że rok, w którym Gorbaczow przejął władzę w ZSRR, był świetnym rokiem dla polskiego kina (lepszym od 1984 i 1986, co każdy może w wolnej chwili potwierdzić samemu). A Siekierezada w pełni nadaje się na reprezentowanie go w poniższym zestawieniu.
Film mojego – a co tam, pochwalę się – wujka Witolda Leszczyńskiego stanowi ekranizację niegrubej książki pod tym samym tytułem. Wyszła spod pióra Edwarda Stachury, poety, który w pewnych kręgach cieszy się opinią kultowego, ale który nie jest mimo wszystko w naszej ojczyźnie powszechnie rozpoznawany. A szkoda, bo był postacią fascynującą w swej tragiczności, no i pięknie pisać potrafił.
Siekierezada-film stanowi ekranizacją tyleż wierną, co luźną. Pozorny paradoks bierze się stąd, że pierwowzór posiada niby zwartą fabułę – Janek Pradera, alter-ego pisarza, po rozstaniu z ukochaną wyjeżdżą w leśną głuszą, by podjąć się ciężkiej pracy przy wyrębie – lecz swą liryczną konstrukcją zachęca reżysera do interpretacji. Leszczyński nie daje się dwa razy prosić. Podąża za narracją Stachury, zręcznie tłumaczy poezję tekstu na poezję obrazu, ale i dodaje kilka smakowitych rzeczy od siebie.
Mimo to żałuję, że jego dzieło jest tak kameralne. Reżyser nie skorzystał z okazji, nie zaczerpnął z innych książek Stachury, nie nakręcił filmu biograficznego pełną gębą. Autor Całej jaskrawości na porządny „biopik” zasługuje i miejmy nadzieję – a piszę to kilka tygodni po premierze filmu o Beksińskich – że kiedyś się go doczeka.
Tak czy owak, Siekierezadę gorąco polecam. Choćby dla dwóch scen: tej rozgrywającej się w barze, w której między innymi mowa o odrąbywaniu ręki podniesionej na kobietę, oraz tej, w której Daniel Olbrychski, alter-ego alter-ega, odpowiada nabrzmiałymi od znaczenia półsłówkami na wścibskie, dobroduszne pytania Franciszka Pieczki. Poza tym film jest bodajże najciekawszym w karierze Edwarda Żentary; odtwórca roli Stachury-Pradery też nieszczęśliwie zakończył swój żywot.
Kroll (1991)
Łatwo przychodzi mi porównanie Władysława Pasikowskiego do Quentina Tarantino. I nie chodzi bynajmniej o to, że obaj panowie lubują się w kinie naszpikowanym wystrzałami i wulgaryzmami. Otóż każdy z nich ma na swoim koncie zaledwie jeden w pełni udany film (miłośników Django przepraszam). Poza tym zarówno Psy jak i Pulp Fiction były chronologicznie filmami numer dwa w karierach swoich twórców.
A jak wypada zestawienie debiutów obu panów? Zdecydowanie na niekorzyść naszego rodaka. Tarantino we Wściekłych psach miał już opanowaną sztukę reżyserską i scenariuszową. Natomiast Pasikowski w 1991 r., owszem, potrafił kręcić w stylu amerykańskim, ale konstruowanie fabuł szło mu jeszcze, delikatnie mówiąc, niezbornie.
Dlatego właśnie Krolla ogląda się ciężko. Sceny są niezbilansowane: albo za długie, albo za krótkie. Zwroty akcji wypadają nieprzekonująco. Dialogi brzmią sztucznie. Postaci jest trochę za dużo. Czyli wszystko źle?
W sumie... tak. Kroll jest filmem miernym. Ratuje go jednak pewna szczególna zaleta: pozwala zwiedzić widzom kawałek polskiego półświatka z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, który transformował się właśnie wraz z resztą ustroju. I choć w Krollu na próżno będziemy szukali podtekstu politycznego – ten pojawił się dopiero w Psach wynosząc je na wyżyny kina sensacyjnego – to i tak nie sposób odmówić Lindzie i Pazurze, gdy otwierają przed nami drzwiczki mercedesa i proponują nocną przejażdżkę po rodzimych „mean streets” w poszkiwaniu zaginionego żołnierza.
Był jazz (1981)
Feliks Falk, bystry obserwator polskiego życia społecznego na przestrzeni dekad i ustrojów, opowiada tutaj historię nielegalnego zespołu jazzowego, który w latach stalinowskich marzy o graniu czarnej muzyki zza Oceanu. Ale aparat państwowy rzuca muzykom kłody pod nogi, pilnując, by amerykańska zgnilizna kulturowa nie zaraziła komunistycznej sztuki.
Reżyser skupia uwagę kamery na radościach i troskach członków zespołu. Tło polityczne jest dlań wyłącznie tłem. Tym sposobem Był jazz okazuje się wcale pogodnym, odrobinę sentymentalnym filmem obyczajowym o miłości do jazzu. Oparto go zresztą na faktach: za kanwę scenariusza posłużyły dzieje łódzkiej grupy muzycznej „Melomani”, która występowała w latach 1947-1958. Naprawdę był jazz.
Ósmy dzień tygodnia (1958)
Książkę Marka Hłaski chwaliłem w ubiegłym roku. Ekranizacja Aleksandra Forda ma na karku blisko sześćdziesiąt lat, lecz trzyma się nieźle. W zachowaniu stosunkowo młodzieńczego wyglądu dopomogła jej pewnie trwająca ćwierć wieku „hibernacja”: peerelowska cenzura kazała odłożyć film na półkę, ponieważ eksponował szarość życia w latach pięćdziesiątych oraz opisywał bez komediowych ogródek sytuację mieszkaniową. Nie ma róży bez ognia.
Fabuła jest dość banalna, nadawałaby się w sumie na piosenkę Braci Figo Fagot: Piotrek i Agnieszka są młodą parą i chcieliby się ze sobą przespać, ale nie mają gdzie, bo w mieszkaniach poupychani są wścibscy lokatorzy, hotele drogie, a „pod chmurką” potencjalnych podglądaczy jest bez liku. Brzmi banalnie, ale ponieważ Ósmy dzień tygodnia balansuje zręcznie między gorzkim kinem obyczajowym a niezawoalowaną krytyką społeczną, historia od początku do końca angażuje widza. W główną rolę wcielił się poza tym charyzmatyczny Zbigniew Cybulski – to też pomaga.
Jeszcze jedno: W drugiej połowie filmu natkniemy się niespodziewanie na wysokobudżetową scenę, ówczesny odpowiednik zaawansowanego CGI. Robi wrażenie także i dziś.
Karate po polsku (1982)
Gdybyśmy chcieli ocenić film Wojciecha Wójcika po kawałkach, należałoby wystawić mu najwyższą notę. Pozornie jest tu bowiem wszystko: nieskomplikowana, ale trzymająca w napięciu historia, fajne zdjęcia, nietypowa, elektroniczna muzyka, piękna kobieta, Edward Żentara w roli protagonisty postępującego według kontrowersyjnych zasad, Zbigniew Buczkowski jako wiejski rzezimieszek. Nawet tytuł kapitalnie brzmi!
Niestety, wszystkie te elementy w przedziwny sposób się rozłażą. Poniewczasie orientujemy się, że historia jest banalna, że muzyka nie pasuje do zdjęć, że Kamińska może i ma nogi aż do samej szyi, ale za bardzo grać nie umie, że postać Żentary jest trochę irytująca, że Buczkowski... No, akurat Buczkowski, jak to Buczkowski, trzyma cwaniacki fason.
Niemniej, Karate po polsku warto obejrzeć, bo to jednak klasyka polskiego kina sensacyjnego tamtej dekady.
Kapelusz pana Anatola (1957)
Leciwa bzdurka – lecz nader sympatyczna i wciąż całkiem zabawna. Pan Anatol kupuje kapelusz, który w warszawskim gangu doliniarzy służy za znak rozpoznawczy osoby przejmującej skradziony towar. Kieszenie naszego pociesznego bohatera w niezrozumiały sposób zaczynają napełniać się biżuterią, a on sam zostaje wzięty rychło na celownik przez przestępców oraz milicję.
Kapelusz pana Anatola reżyserował Jan Rybkowski, którego nazwisko jest „kapeluszem” dobrej polskiej kinematografii. Największą zaletę stanowi jednak Tadeusz Fijewski w roli Anatola, aktor wybitny, który bez pudła odnajdywał się i w rolach komediowych, i dramatycznych.
Wojna polsko-ruska (2009)
ostra jazda bez trzymanki na podstawie prozy Doroty Masłowskiej
ma „popkulturową tonację. Udaje kolorowy amerykański komiks, wideoklip, program rozrywkowy”
„nie paszkwil na dresiarską mentalność, ale obraz zaśmieconej mentalności polskiej”
„najskuteczniejszą bronią młodego reżysera okazują się słowa padające z ekranu z prędkością karabinu maszynowego”
„maksymalnie zaskoczył mnie fakt, iż ten genialny, psychodeliczny, chory, komiksowy, ohydny, przygnębiający, wulgarny film powstał w naszym kraju.”
forma podobała mi się od początku do końcu, choć treść / fabuła / scenariusz w drugiej połowie słabuje
szkoda, wielka szkoda, że Żuławski nie zekranizuje Złego
przytoczone cytaty pochodzą z recenzji Sobolewskiego, recenzji Felisa, recenzji Czerkawskiego oraz recenzji Ultora
Komentarze
G. (2016-11-21 11:07:27)
ja bym nie chcial ogladac 'Zlego' w rezyserii Xawerego, zamiast sieczki w stylu 'Wojny polsko-ruskiej' czy 'Prawa Agaty' wolalbym klasyke w stylu 'Gangsterow i filantropow' spolki Hoffman Skorzewski albo 'Kapelusza pana Anatola' Rybkowskiego, co prawda 2 i 3 nie zyja a pierwszy ma ponad 80 lat ale jakos nie widze wspolczesnego rezysera ktory moglby sie zmierzyc z renoma tej ksiazki