Blogrys

Chico wziął

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Jak zwiedzać Barcelonę? Najlepiej bardzo dużo po niej chodząc. Pieszemu przybyszowi sprzyjać będzie piękna pogoda, która panuje tam nawet w środku zimy. Naszemu wyjazdowi na przełomie grudnia i stycznia kibicowało słońce, wiosenny wiaterek i piętnaście stopni Celsjusza. Z pieszej perspektywy będzie też najłatwiej docenić dzielnicową różnorodność wywołującą błysk w oku każdego miłośnika open-worldów. Przez pięć dni łażenia po mieście pokonaliśmy łącznie dystans około pięćdziesięciu kilometrów i gdy dziś wspominam rodzaje zabudowy w poszczególnych rejonach, wydaje mi się, że odwiedziłem przynajmniej dziesięć różnych miejscowości.

Barcelona Autor: Ayrcan

A początkowo nic nie zapowiadało turystycznej rewelacji. Moja znajomość z Barceloną rozpoczęła się niefortunnie od Sants, trójkąta rozpiętego między Avinguda de Madrid i Carrer de Sants. Jest to śródmieście zaniedbane: wyasfaltowane i wycementowane. Wytrzebiono tam trawniki, a stare kamienice o pięknych, lecz przybrudzonych fasadach dopraszają się o renowację. W powietrzu unosi się intensywny fetor psiego moczu. Od czasu do czasu jakiś czworonóg ukucnie na środku chodnika i wypróżni się na usłużnie podłożony mu przez pana ersatz trawy, czyli gazetę codzienną. Dopiero im dalej na północny wschód, tym schludniej i czyściej. Zbliżamy się wszak do barcelońskich aort: Plaça d'Espanya oraz Plaça de Catalunya. Na wszystkich budynkach widać balkony. Posiadanie balkonu, choćby malutkiego, jest w Barcelonie równie oczywiste, co ciepła woda w kranie.

 Gołębie skolonizowały Plaça de Catalunya. Zwróćcie uwagę na biomorficzną cembrowinę. Autor zdjęcia: David Davies. Gołębie skolonizowały Plaça de Catalunya. Zwraca uwagę biomorficzna cembrowina. Autor: David Davies.

Nieco dalej na północ, wzdłuż szerokiej, łatwej do zauważenia w rzucie izometrycznym Avinguda Diagonal, rozciąga się Les Corts, śródmieście finansowe: nowoczesne i zadbane. Z placu upamiętniającego katalońskiego prezydenta Francesca Macià przejdziemy do uroczego Turó Parc. Stamtąd trafimy następnie do sennego rejonu Sant Gervasi – Galvany, gdzie nazwy ulic budzą bardzo poważne skojarzenia. Po złapaniu oddechu w Parc de Monterois gotowi jesteśmy na wspinaczkę ku następnemu etapowi parkowej marszruty. Wariant łagodniejszy zabierze nas do Jardins del Turó del Putxet; wariant stromy i słuszniejszy do Park Güell, skąd rozciąga się fenomenalny widok na całe miasto. Jednak nie trzeba, ba, nie wypada nawet za długo się po nim rozglądać, jako że wpisany na listę UNESCO Park Güell stanowi część spuścizny po geniuszu Gaudiego i jest atrakcją turystyczną sam w sobie.

Autor zdjęcia: Amos Chapple. Polecam kliknięcie w link, ponieważ znajdziecie tam jeszcze 20 świetnych ujęć z lotu drona. La Sagrada Familia. Avinguda Diagonal przecina ukośnie równiutkie kwartały. Kto pamięta mapę Lytton do pierwszego Police Questa? Autor: Amos Chapple. Gorąco polecam kliknięcie w nazwisko, ponieważ pod linkiem kryje się 20 dalszych świetnych ujęć z lotu drona.

Taras w Park Güell. Autor zdjęcia: Marlon Slawson Taras w Park Güell. Autor: Marlon Slawson

Inne oblicze Barcelony poznamy kilka kilometrów na wschód. Po zerknięciu na wejście do Hospital de Sant Pau, miast zwiedzać kryjący się za nim dawny kompleks szpitalny, można po prostu zawrócić i pomaszerować ku Kartaginie ‒ no, w każdym razie ku Morzu Śródziemnemu ‒ wzdłuż Carrer de Cartagena. Przez większą część kilkukilometrowego spaceru towarzyszyć nam będzie klimat „lekkiego industrialu”, który nagle, przy Plaça de les Glòries Catalanes, ustąpi miejsca symbolice fallicznej. Podobno gdy w noc sylwestrową do Torre Agbar napływa prąd, by zasilić zadziwiający system złożony z sześćdziesięciu tysięcy inteligentnych, różnokolorowych diod, w całym mieście przygasają latarnie.

Z głębin miasta nad morza wiedzie równoległa trasa nadrzeczna. Pojechawszy metrem do stacji Bon Pastor i minąwszy szereg imigranckich sklepików dotrzemy nad Besòs. Wygodna promenada kończy się nagle blisko ujścia rzeki, gdzie ogromna, nieczynna elektrociepłownia sąsiaduje z małym rezerwatem ptaków o wyglądzie ugoru. Pozornie dalszą drogę odcinają murki i chaszcze, ale wystarczy tylko przejść w niedozwolonym miejscu przez tory kolejowe i oto znajdziemy się przy Port Forum. Zaraz za nim – Marzenie Norwega, czyli główna barcelońska plaża. Parukilometrowy, odprężający spacer nad morzem jest obowiązkowym punktem wizyty w mieście. Zimą. Ze zdjęć wynika, że latem spacerować się tam nie da, chyba że jesteś superpolaczkiem i o czwartej rano zbudujesz sobie zapobiegliwie długi korytarz z parawanów.

Źródło: The Economist Źródło: The Economist

A propos polaczkowatości: Nasza wylazła dopiero ostatniego dnia wycieczki. Otóż promenada nad Besòs biegnie kilka metrów poniżej ulicy. W ścianie znajdują się niewielkie tunele odpływowe, do których dałoby się wejść na czworakach po chodniczku. Zaczęliśmy się zastanawiać, co w takim ciemnym tunelu można by znaleźć. I od razu zamarzyliśmy:

‒ Wyobraź sobie: Wpełzamy... a tam walizka i w środku dziesięć milionów euro!
‒ Uuu, stary... Uuu... Grubo by było. Grubiutko.
‒ No tak, ale co potem? Jak wrócić? Bo przez granicę wolno przewieźć chyba tylko dziesięć tysięcy.
‒ Tak, tak, faktycznie ‒ obaj się zasmuciliśmy. ‒ Na lotnisku na pewno sprawdzają. No to wzięlibyśmy po dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć. To też dużo.
Obaj zamilknęliśmy. Coś nam się nie zgadzało. Rozwiązanie wymyśliliśmy jednocześnie po dobrych paru minutach:
‒ Zaraz... Przecież gdybyśmy znaleźli dziesieć milionów euro...
– ...to już moglibyśmy olać te wykupione bilety na rajankę.
‒ Właśnie! Wróciłoby się...
‒ ...pociągiem!

Osoby, które pokochały GTA3: Vice City, lecz nie znalazły na razie walizki z dziesięcioma milionami euro i nie stać ich na podróż do Miami, winny udać się parę przecznic na północny zachód od Port Forum. Natrafią tam na kombinację oszklonych biurowców, palm i nadmorskiego nieba. Kontrast dla „Florydy” stanowi natomiast La Vila Olímpica del Poblenou, dzielnica robotnicza zrewitalizowana na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. O jej rodowodzie zaświadcza szeroka wiązka torów kolejowych oraz mnóstwo starej zieleni. Tuż obok, na terenie Parc de la Ciutadella, mieści się Parlament Katalonii. Sąsiaduje z ogrodem zoologicznym, co daje pewnie asumpt do niewybrednych żartów z separatyzmu.

Barceloński Arc de Triomf obok Parc de la Ciutadella. Autor: Paula Funnell Arc de Triomf obok Parc de la Ciutadella. Autor: Paula Funnell

Na tym różnorodność dzielnicowa Barcelony się bynajmniej nie kończy. Najlepsze przed nami: po pierwsze, La Barceloneta, czyli południowo-zachodnia część plaży, do której przylega fantastyczna, stara dzielnica rodem z filmów o piratach. Gąszcz wąziutkich uliczek, wysokie kamienice, a na prawie wszystkich balkonikach powiewają flagi kors... katalońskie. Z kolei od wschodu wejścia do La Barcelonety strzeże para najwyższych wieżowców w mieście: Hotel Arts i Torre Mapfre (po 154 metry). Zwieńczeniem dzielnicy jest charakterystyczny hotel w kształcie żagla.

Wąskie uliczki w Barcelonecie. Autor: Stéphane Goldstein Wąskie uliczki w Barcelonecie. Autor: Stéphane Goldstein

La Barceloneta to jednak tylko przygrywka. Dusza Barcelony kryje się bowiem w starym mieście, Barri Gòtic, położonym po drugiej stronie Carrer del Dr. Aiguader. Jeśli pobłądzimy dostatecznie długo po jego krętych, fenomenalnych uliczkach i placykach, trafimy na przykład przed cudowną, monumentalną Catedral de la Santa Creu i Santa Eulàlia, wyglądającą moim zdaniem okazalej od słynnej La Sagrada Familia. Potężna bryła czternastowiecznej katedry dominuje nad swoim sąsiedztwem i jednocześnie doskonale się w nie wpisuje. Nie szpecą jej dźwigi, nie oblega pułk turystów, jej widok nie jest doskonale znany z reklamowych folderów. Majestatyczny budynek.

Autor: artq55 Autor: artq55

Zachodnią granicę Barri Gòtic stanowi ulica handlowa Les Rambles, choć w obawie przed kieszonkowcami warto szybko z niej zboczyć i zagłębić się w kamienny miąższ uliczek poprzetykany dziesiątkami sklepików. Przy samym Les Rambles mieści się targowisko La Boqueria. Jeszcze większy Mercat de Sant Antoni – obecnie w remoncie – leży niewiele ponad kilometr na zachód. Notbene, szukając go przekonaliśmy się, że wiedza topograficzna barcelończyków pozostawia wiele do życzenia. Dopiero trzecia zapytana osoba potrafiła udzielić nam precyzyjnych wytycznych. A byliśmy przecież nieopodal. To tak, jakby w Łodzi na Wróblewskiego nie wiedzieli, którędy na Górniak.

Les Rambles. Autor: Francesc González Les Rambles. Autor: Francesc González

Cofnijmy się na koniec do Plaça d'Espanya, przy którym odnajdziemy kilka ważnych atrakcji: Parc de Joan Miró z modernistyczną rzeźbą „Kobieta i ptak”, kompleks wystawowo-handlowy Fira de Barcelona oraz Les Arenes, dawną arenę walk byków, obecnie... galerię handlową. Do placu od południa przylega Montjuïc, Żydowskie Wzgórze vel Wzgórze Jowisza, którego najbardziej znaną częścią jest park olimpijski Anella Olímpica (Barcelona gościła letnie igrzyska w 1992 r.). Drogę na Montjuïc wskazują kontury olbrzymiego Palau Nacional, gdzie blisko sto lat temu założono Muzeum Katalońskiej Sztuki Narodowej. Między nimi umieszczono Font Màgica de Montjuïc, Magiczną Fontannę. Obok łatwo o interes życia. Uliczni handlarze nieprzerwanie zagadują: „Jeden selfie stick za jedno euro, pięć selfie sticków za pięć euro”.

Palau Nacional. Autor: P. Palau Nacional. Autor: P.

Od zwiedzania Barcelony ważniejsze może być tylko jedzenie w Barcelonie. Stolica Katalonii to rzekomo najdroższe miasto w Hiszpanii, w co łatwo uwierzyć, przeglądając restauracyjne menu. Ceny porządnych posiłków zaczynają się od kilkunastu euro, ale poza obszarami o największym zagęszczeniu turystów nietrudno o miejsca, w których za okrągłe dziesięć jurosów zjemy popołudniową porą trzydaniowy obiad (wieczorami obowiązują inne stawki). Jedzenie barowe jest jeszcze tańsze, lecz na przykład w Burger Kingu ceny okazały się zaskakująco wysokie. Mogło to mieć jakiś związek z tym, że było tam bardzo pusto, i to po obu stronach kontuaru. Serio, nigdy wcześniej nie widziałem równie opustoszałego fast foodu w centrum dużego miasta.

Z barcelońskiej gastronomii wypróbowałem i polecam:

• Restaurację „Panolles 2” na Carrer de Radas 39. Na ile potrafiliśmy stwierdzić, wygląd i smaki były lokalne. Co prawda „brasserię” prowadzili Azjaci, ale to przecież szczegół.

• „Sensi Tapas” na Carrer Ample 26. Wyborne jedzenie; pierwszy raz w życiu jadłem tapas, które bardzo mi smakowały (chociaż i tak się nie najadłem). Ceny są jednak dość wysokie. Zapłaciliśmy 20 euro od osoby. Poza tym w „Sensi” szybko robi się tłoczno. Najlepiej zjawić się równo z otwarciem lokalu o 18:30.

• Kebab na Carrer de Portbou, tuż za rogiem z Carrer de Sants, obok stacji metra Badal. Weszliśmy tam przypadkiem bez jakichkolwiek oczekiwań. Za niewielkie pieniądze uraczono nas przesmacznymi kebsami, przygotowanymi z pieczołowitością i zawiniętymi z troską.

• Kawiarnię „Joans” przy Carrer de Vilardell 22 (na placyku z tyłu, nie od ulicy) prowadzoną przez miłe, starsze małżeństwo. Lokal znajduje się bardzo blisko szlaku turystycznego, lecz jest nieco ukryty, zatem można tam w świętym spokoju wypić herbatę i zjeść ciastko.

Z tytułem notki także wiąże się żarcie. W pobliżu Port Forum wstąpiliśmy do baru na obiad, aby potem nie sączyć plażowych browarków na puste żołądki. Zamówienia przyjmowała za ladą Azjatka, a wokół krzątał się pomocnik, nastoletni Azjata. Gdy talerze z frytkami, jajkami sadzonymi i kotletami wylądowały na kontuarze, chciałem je zabrać do stolika, ale kobieta powstrzymała mnie i powiedziała coś szybko po hiszpańsku. Poprosiłem, by powtórzyła. Znowu nie zrozumiałem, lecz tym razem wyłapałem przynajmniej słowo „chico” czyli „chłopak”. Naprężyłem swój licealny hiszpański z całej siły i poprosiłem, by powtórzyła po raz drugi. W tym momencie wtrącił się po polsku Arek, który siedział obok na krzesełku i który ni w ząb nie rozumie „niechlujnego” hiszpańskiego.

‒ Nie czaisz? ‒ zapytał pogardliwie. ‒ Pani przecież mówi, że cziko nam weźmie.

Istotnie. Chico wziął i przyniósł.

Wycieczkę do Barcelony sponsorowało słówko „carrer”. W żadnym znanym mi języku „ulica” nie brzmi tak dźwięcznie jak po katalońsku.

Autor: Luc Mercells Autor: Luc Mercells

____________________
Zdjęcie w nagłówku wykonałem samodzielnie i prawdopodobnie długo nie uda mi się pstryknąć czegoś równie dobrego. Fotografie z Barcelony zebrałem w albumie na Flickru.