Obejrzane w 2015: Rozczarowania
obejrzane ::: 2016-02-06 ::: 1580 słów ::: #508
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Uciekinier (2012)
Świetny Matthew McConaughey (pomyśleć, że kiedyś go nie znosiłem) jako tajemniczy włóczęga ukrywający się przed stróżami prawa na bezludnej wysepce (ale bardzo blisko cywilizacji). Odnajduje go przypadkiem dwójka miejscowych chłopaków, których dzieciństwo nie rozpieszcza, a którzy teraz będą musieli przejść przyspieszony kurs dojrzewania.
Mud to film niezły, lecz o pół godziny za długi. Przedwcześnie wytraca emocjonalny pęd – potrzebny szczególnie tego typu historiom – a potem na domiar złego wpada w parę hollywoodzkich klisz. Na plusy należy zaliczyć klimat ubogiego Południa Stanów Zjednoczonych oraz obłędnie wylaszczoną Reese Witherspoon.
Selma (2014)
W erze politycznej poprawności wstyd przyznać, że uznane filmy o niedoli Murzynów spływają po mnie jak woda po kaczce, i to niezależnie od gatunku. Znużył mnie tarantinowski Django Unchained poruszający brutalny temat niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych. Nudziłem się na wojennej Chwale opowiadającej o czarnoskórych żołnierzach w służbie Unii podczas wojny secesyjnej. Nie porwała mnie też Selma, zeszłoroczny dramat wyróżniony nominacjami do Złotych Globów i Oskarów, pokazujący Martina Luthera Kinga w przełomowym momencie walki o prawa obywatelskie Afroamerykanów.
O filmie, który podobał nam się mniej niż powinien, najlepiej napisać, iż stoi w rozkroku między czymś a czymś. W przypadku Selmy tym pierwszym czymś jest dramat psychologiczny, a drugim czymś – epicko ukazana biografia. Reżyserka, próbując pogodzić gusta masowej publiczności z wymaganiami koneserów kina, zawęziła narrację, lecz przez połowiczność tego zabiegu utraciła moje zaangażowanie w jej dzieło. Z drugiej strony odniosła mimo wszystko edukacyjny sukces, ponieważ dzięki seansowi nabrałem ochoty na przeczytanie biografii Kinga tudzież na zaznajomienie się z historią ruchu praw obywatelskich.
Ewangelia według św. Mateusza (1964)
Naturszczyk grający Chrystusa był zupełnie bez charyzmy, wręcz antypatyczny. Przeszkadzał mi tym bardziej, że wciąż w pamięci miałem świetną kreację młodego Maksa von Sydowa z innej nowotestamentowej ekranizacji pt. Opowieść wszech czasów.
Wybitność Ewangelii według św. Mateusza polega rzekomo na tym, iż lewicujący reżyser zrobił z Jezusa marksistę. Ja nie dostrzegłem tam żadnej nowatorskiej interpretacji. Treść przeniesiono żywcem z pierwowzoru. Podobały mi się jedynie pomysły inscenizacyjne Pasoliniego: czarno-białe, śródziemnomorskie krajobrazy udające Bliski Wschód, „kosmiczne” czapy faryzeuszy oraz legioniści rzymscy w renesansowych zbrojach.
Jeśli chodzi o filmy biblijne, polecam raczej... w zasadzie cokolwiek innego. Na przykład Ostatnie kuszenie Chrystusa Martina Scorsese, wspomnianą wyżej Opowieść wszech czasów albo serial The Bible sprzed paru lat, o którym dopiero co na Blogrysie pisałem.
Drakula (1992)
Miałem jakieś dziesięć lat, gdy usłyszał o nim świat, łódzka kablówka polskie HBO włączyła nam. Pewnie nie powinienem był wtedy oglądać takich filmów jak Drakula, ale cóż, ha-be-o puszczało Krytyczną decyzję, to oglądało się wysokooktanowy akcyjniak o porwaniu samolotu; puszczało Drakulę, to oglądało się cierpienia młodego Keanu Reevesa. O ile dobrze pamiętam, w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych o wysokobudżetowej produkcji Francisa Forda Coppoli było dość głośno. Jednak z czasem Bez przebaczenia, Zapach kobiety, Nagi instynkt, ba, nawet Bodyguard – wszystkie nakręcone w tym samym roku – przegoniły upiornego hrabię w wyścigu do rozrywkowego kanonu.
Też oglądaliście za młodu Coppolowską Drakulę? Zapamiętaliście ją jako niezbyt straszny, lecz ciężki horror o przytłaczającej, gotyckiej atmosferze? No to obejrzyjcie ponownie, tak dla hecy, gdyż film o nieśmiertelnym potworze, o ironio, zestarzał się bardzo. Podczas pierwszego kwadransa zastanawiałem się, czy nie doszło do pomyłki i czy nie oglądam przypadkiem parodii z Lesliem Nielsenem pt. Wampiry bez zębów. Film Coppoli jest technicznie bez zarzutu, lecz w swojej egzaltacji przeskakuje najwyższe baszty Transylwanii. Aktorzy grają do bólu manierycznie, w tle przygrywa patetyczna muzyka (co prawda Kilara), emfaza wyje głośniej od Dzieci Nocy. Trudno się nie śmiać.
Ale nie, to nie Leslie. To rzeczywiście ucharakteryzowany Gary Oldman. Wypadałoby choć troszkę się bać.
Tootsie (1982)
Serio? Ścisła czołówka w zestawieniach najzabawniejszych komedii wszech czasów? Historia o aktorze, który udaje kobietę, aby znaleźć pracę w branży, ani mnie nie wciągnęła, ani nie rozśmieszyła. Dustin Hoffman w niewieścim przebraniu jest oczywiście znakomity, ale innych zalet nie dostrzegłem.
Wydaje mi się, że Tootsie rozgłos zyskało z powodów, jak by tu je nazwać, lewackich. Był to jeden z pierwszych głównonurtowych filmów poruszających tematykę genderową. Tak, wiem, śmiała hipoteza, bo przecież Pół-żartem, pół-serio powstało ponad dwadzieścia lat wcześniej. Jednak tamtego dzieła nikt chyba nie potraktował, hm, serio – jako komentarza społecznego – podczas gdy Tootsie takie ambicje niewątpliwie posiada. Z przebieranek wolę bezpretensjonalną Panią Doubtfire z nieodżałowanym Robinem Williamsem.
Podejrzani (1995)
Uwielbiam scenariusze, które mnie zwodzą – mylą tropy, subtelnie dezorientują, ale finałowym zwrotem akcji udowadniają, że rozwiązanie cały czas było na wyciągnięcie ręki. Nie znoszę scenariuszy, które mnie oszukują – podporządkowują całą akcją kłamliwym przesłankom, by w epilogu zdzielić widza woltą po głowie jak szczotką klozetową. Typ pierwszy szanuje moją inteligencję, typ drugi zdradza całkowity brak narracyjnej empatii u twórców.
Reszta to spojlery do Podejrzanych. Zaznacz, żeby przeczytać.
Ponieważ twist polega na tym, że fabułę opowiada na policyjnym przesłuchaniu badguy, który chce się wyłgać, to sjużet wypełniają swobodne skróty i przekręty. Widz zostaje zamknięty w błędnym kole: nie wie, kto jest Kayserem Soze, lecz nie ma szans tego odkryć, bo przedstawiane mu zdarzenia są Kaysera Sozego konfabulacją. Oczywiście, miłośnicy filmu za jego najmocniejszą stronę uważają właśnie tego niewiarygodnego narratora. Ja jednak trzymam mocno stronę Rogera Eberta, który napisał: "Pocieszające było odkryć pod koniec filmu, iż mimo wszystko zrozumiałem wszystko, co miałem zrozumieć. Po prostu było tam mniej do zrozumienia niż początkowo nam zasugerowano".
Wróg (2013)
Pogorzelisko (2010)
Jeszcze bardziej od scenariuszy oszukańczych nie lubię scenariuszy cienkich jak zupa na gwoździu, ugotowanych dla zmyłki w doskonale wyposażonej kuchni. W zeszłym roku obejrzałem dwa filmy kritikli eklejmd Denisa Villeneuve'a. W powyższej metaforze odpowiednik kuchni stanowi warsztat reżyserski. Owszem, Villeneuve mistrzowsko kreuje napiętą atmosferę, ale do scenariuszy jakoś zupełnie nie ma ręki. Wróg udaje kino mądre i głębokie, choć obie główne interpretacje fabuły okazują się nielogiczne. Natomiast rozwiązanie Pogorzeliska jest tak naciągane, że ręce opadają i gaśnie świeca, z którą należałoby szukać czegoś podobnego.
Wielka szkoda, że ambicja poniosła twórców za daleko. Szkoda, że nie nakręcili „zwyczajnego” thrilleru i „zwyczajnego” dramatu wojennego. Teraz boję się obejrzeć Labirynt i Sicario. Lękam się także o dwa następne projekty Villeneuve'a: Story of Your Life na podstawie genialnego opowiadania Chianga oraz sequel Blade Runnera. Tyle do zmarnowania.
Pulp Fiction (1994)
„Co?! On dopiero teraz obejrzał Pulp Fiction?! I mu się nie podobało?!”. Uspokajam. Sztandarowe dzieło Tarantino widziałem łącznie trzy razy i za każdym mi się podobało... lecz podczas seansu sprzed kilku miesięcy jakoś najmniej. Dostrzegłem, że jego największy atut, dialogi, stanowi zarazem największą wadę, ponieważ Pulp Fiction jest filmem przegadanym. Jasne, wiele tekstów przeszło do historii kina, ale obejrzyjcie film raz jeszcze i przekonajcie się sami, ile tekstów do historii kina nie przeszło.
Ani Inglourious Basterds, ani Django Unchained nie przypadły mi do gustu. Zwykłem powtarzać, że Quentin Tarantino to przereklamowany reżyser – bo jedyny film, który naprawdę mu się udał, to Pulp Fiction. Teraz będę po prostu mówił, że Quentin Tarantino to przereklamowany reżyser, kropka. Wprawne oko dostrzeże pierwsze objawy scenariuszowego syndromu Tourette'a u samego początku jego kariery.
Północ - północny zachód (1959)
Rozczarowanie najbardziej niespodziewane. Jestem miłośnikiem twórczości Hitchcocka, Północ - północny zachód uważam (czy raczej: dotąd uważałem) za jego drugi najlepszy film. Niestety, oglądając go ponownie po latach, stwierdziłem, że pojawiają się w nim zgoła niepotrzebne dłużyzny.
Mój zarzut jawić się może jako bezczelny. Bądź co bądź Północ - północny zachód jest jednym z pierwszych, nowoczesnych thrillerów. Utorował drogę młodszemu o trzy lata premierowemu „Bondowi”, Doktorowi No. Hitchockowskie trzęsienie ziemi następuje w przeciągu pierwszych dziesięciu minut, a później akcja pędzi na łeb, na szyję.
O jakich dłużyznach więc mowa? Emocjonalnych. Film powstał prawie sześćdziesiąt lat temu, zatem nie obeszło się bez splecenia intrygi ze staroświeckim wątkiem miłosnym. Nie sposób odmówić Cary'emu Grantowi i Eve Marie Saint charyzmy oraz chemii, lecz ten ich naiwny romans trochę przeszkadzał w oglądaniu.
Aż strach wracać do Ptaków i do Okna na podwórze. Okno... uważam za najlepszy film w historii kina. Rozczarowanie mogłoby mnie przyciąć.
Powiększenie (1966)
Rzadka, chociaż niezmiernie irytująca sytuacja. Widzę, że mam do czynienia z bardzo dobrym filmem. Niestety, brakuje mi tego czegoś, co pozwoliłoby się szczerze nim zachwycić. Coś nie chce zaskoczyć, oglądam dzieło zbyt racjonalnie, nie włączają się emocje.
Nie ulega kwestii, że Powiększenie Michelangela Antonioniego to film wybitny: opowieść o morderstwie, którego zagadka zostaje rozwiązana poprzez jej nierozwiązanie, thriller, który jest zaprzeczeniem gatunku thrillera. A zarazem fascynujący, realistyczny w swym niedbalstwie portret swingującego Londynu lat sześćdziesiątych i dramat psychologiczny o zagubionym facecie, który osiągnął w życiu wszystko poza sensem. Antonioni połączył te wszystkie elementy pytaniem o stosunek fotografii (lub szerzej: sztuki filmowej) do rzeczywistości. Powiększenie stało się tym sposobem filmem metafizycznym, lecz jakimś cudem bez śladu nadęcia, które prawie zawsze w mniejszym lub większym stopniu towarzyszy kinowej metafizyce.
O poszczególnych elementach dzieła też nie da się powiedzieć złego słowa. David Hemmings gra główną rolę jak z nut. Wielka szkoda, że ten zdolny aktor nigdy potem nie przebił się na hollywoodzki pierwszy plan. W Powiększeniu zachwyca również scenografia, kadrowanie i udźwiękowienie. Trudno słowami opisać soczystą zieleń i szumiące liście w scenach parkowych. Tylko seksualna śmiałość trzech scen, które musiały szokować publiczność w 1966 r., dzisiaj nie zrobi już na nikim szczególnego wrażenia (choć warto podkreślić, że sceny te stanowią integralną część fabuły, nie dodano ich bynajmniej na siłę).
Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Nie wiem. Próbuję poskładać sobie w głowie Powiększenie tak jak bohater składał swoje fotografie. I jak on wciąż nie do końca rozumiem, co widziałem i co powinienem z tym zrobić. Oglądałem film dwa razy. Za pierwszym podejściem podobał mi się średnio, za drugim – bardziej. Wniosek nasuwa się sam: Muszę próbować aż do skutku. Na szczęście mam ochotę do Powiększenia wracać. Najwspanialsze rozczarowanie filmowe zeszłego roku.
Komentarze
Michał Stanek (2016-02-07 09:40:29)
1. Tarantino. W zasadzie się zgadzam. "Hateful Eight" jest dla mnie szczytowym punktem tej choroby (scenariuszowy zespół Tourette'a plus coraz większa wiara we własny geniusz). Osobiście za najlepszy film QT uważam "Reservoir Dogs" - jako jedyny jest absurdalną tragedią, ale nie komedią.
2. Do "Pogorzeliska" i "Wroga" mam podobne zastrzeżenia, ale "Labirynt" podobał mi się BARDZO. "Sicario" trochę cierpi też na prostotę scenariuszową, ale realizacyjnie to mistrzostwo klimatu. Tak więc jeśli coś/ktoś ma szansę zmarnować "Blade Runner 2" to raczej scenarzysta a nie reżyser, a Villeneuve chyba go nie pisze. W ogóle Villeneuve to dla mnie taki Ridley-Scott-bis: cudowny stylista, który jeśli trafi dobry scenariusz, stworzy arcydzieło, a słaby scenariusz przynajmniej pięknie opakuje. Dlatego uważam, że do reżyserii "BR2" Kanadyjczyk nadaje się jak najbardziej. Bardziej boję się marnego scenariusza.
3. Dracula. Kompletnie się nie zgadzam. Po pierwsze ten film z założenia jest przesadzony, to stylistyka opery, teatru. Po drugie film Coppoli NIE JEST HORROREM! A poza tym polecam Ci ten tekst, podchodzi do BSD z jeszcze innej strony, zaskakującej nawet dla mnie, bom sobie sprawy nie zdawał z paru rzeczy: http://film.org.pl/a/w-ramach-obrazu-2-wampiry-symbolisci-i-stara-kamera-72855/ . Pozdrowionka.
Borys (2016-02-07 11:27:50)
Ad. 1: ¨Hateful Eight" darowałem sobie z powodu, o którym piszesz, a który wyczytałem w recenzjach. Tak, "Reservoir Dogs" było dobre, bo krótkie. Tarantino nie udawał wtedy, że kręci coś więcej niż teatr telewizji. Poruszasz jednak bardzo ciekawą kwestię: Jak wyglądałyby jego filmy, gdyby robił je całkowicie na serio? To pytanie podobne trochę do "Jakim aktorem byłby Jim Carrey, gdyby występował głównie w dramatach?". Cóż, niech Quentin weźmie na warsztat "Trzy siostry" Gogola, zobaczymy, co mu wyjdzie. :)
Ad. 2: Przede wszystkim: Po jaką cholerę kręcić sequel "Blade Runnera"? Mogliby zekranizować inną powieść albo opowiadanie Dicka. Napisał wszak wiele znakomitych.
Ad. 3: Tak, masz słuszność, bo ja oglądałem "Drakulę" ze złym nastawieniem. Nie potrafię jednak traktować opowieści o wampirach na poważnie, symbolicznie, brać do serca tej całej "młodopolskiej" egzaltacji. A tekst przeczytam, dzięki!