Blogrys

Filmorys (13)

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

W numerze:
New York Taxi, czyli remake, który mógł być dużo gorszy
Ronin, czyli sensacja, która nie mogła być lepsza
Przekręt, czyli diamenty są wieczne
Raport mniejszości, czyli dlaczego Spielberg mnie rozczarował
Szklana pułapka, czyli jippikaej po raz pierwszy ...

Taxi
(New York Taxi; 2004)

Myślałem wpierw, że to pierwsza część komediowosensacyjnego cyklu Luca Bessona, jednak krótko przed seansem zorientowałem się, że mam do czynienia z podr..., znaczy, z amerykańskim remakiem. Spodziewałem się więc syfu, lecz mimo wszystko obejrzałem. I nie było wcale tak źle. Pościgów nie uświadczymy tu za dużo, ale sekwencje pozasamochodowe nie męczą, ba, potrafią nawet momentami rozbawić. Spora w tym zasługa sympatycznych, charyzmatycznych bohaterów: policjanta-łamagi (Jimmy Fallon) i krzykliwej świeżo upieczonej taksówkarki (Queen Latifah). Ozdobą filmu są natomiast długonogie panie, a więc Jennifer Esposito w roli porucznik policji i Gisele Bündchen jako szefowa gangu złodziejek. Na dokładkę dostajemy jeszcze Ann-Margret – nie zapominajmy, że ona kiedyś była jeszcze ładniejsza.


*****
Ronin
(1998)

Ronin zręcznie maskuje swoją metrykę. W tym samym roku nakręcono przecież Armageddon, Godzillę i Szeregowca Ryana, tymczasem w Roninie ze świecą szukać narracyjnego rozbuchania. Zainspirowani dwoma doskonałymi scenami pościgowymi moglibyśmy co prawda porównać scenariusz filmu do pędzącego z dużą prędkością samochodu, ale reżyser John Frankenheimer sprawuje nad nim stuprocentową kontrolę nie wykonując żadnego zbędnego ruchu kierownicą. Równie krótko trzymana jest gwiazdorska obsada z Robertem De Niro i Jeanem Reno na czele: Frankenheimer doskonale wie, czego oczekuje od swoich aktorów, a ci bez protestów dostosowują się do jego spójnej wizji. Dwugodzinna opowieść o grupie najemników uganiających się we Francji za tajemniczą walizką od początku do końca trzyma w napięciu, po drodze racząc widza kilkoma zdradliwymi zwrotami akcji. Nie mam się tutaj do czego przyczepić. U schyłku swojej kariery John Frankenheimer stworzył sensacyjny ideał.


*****
Przekręt
(Snatch; 2000)

Pamiętam, że oglądałem ten film w czasach licealnych i byłem urzeczony. Po latach widzę, że owszem, od strony warsztatowej jest brylantowo – Guy Ritchie niczym wytrawny lalkarz pociąga za kilka sznurków jednocześnie, a kukiełka-fabuła z gracją tańczy po scenie – ale cała historia zasługuje na lepsze zakończenie. Jasne, w każdym filmie o diamentowym przekręcie zły gangster musi w końcu wpaść w sidła dobrych gangsterów, ale reżyser zapomniał chyba, że cała frajda widza polega na obserwowaniu, jak te sidła są szykowane. Niemniej Snatch trzeba obejrzeć dla kolorowej galerii bohaterów i dla zawrotnego tempa, które w ogóle nie mąci przejrzystości zdarzeń.


*****
Raport mniejszości
(Minority Report; 2002)

Stosunkowo niska ocena tego niezłego przecież filmu wynika z mojego głębokiego rozczarowania. Raport mniejszości powinien być genialną i inspirującą fantastyką naukową, a jest tylko porządnym kawałkiem kina SF. Steven Spielberg nigdy wcześniej nie dostał do swych rąk równie wybitnego materiału wyjściowego (nie piszę, że nigdy więcej już nie dostanie, bo na 2014 r. planowany jest Interstellar, do którego scenariusz pisze Nolan), lecz nie zdołał wykorzystać potencjału tkwiącego w opowiadaniu Philipa K. Dicka. Raport mniejszości powinien zadawać filozoficzne pytania dotyczące kary za przewidywaną dopiero winę, powinien gmatwać intrygę paradoksami prekognicji, powinien straszyć wizją policyjnego państwa – i niby robi to wszystko, ale tak jakoś zupełnie bez przekonania. Można chyba powiedzieć, że twórca Bliskich spotkań trzeciego spotkań zaraz po A.I. wywrócił się na gatunku po raz drugi.


*****
Szklana pułapka
(Die Hard; 1988)

Szklana pułapka powstała, uwaga, ćwierć wieku temu. Oznacza to dwie rzeczy. Po pierwsze zrobiliśmy się wszyscy, z Brucem Willisem łącznie, starzy. Po drugie, zamiast subiektywnie wyrzekać, że "dzisiaj nie robią już takich filmów", można po prostu obiektywnie stwierdzić, że Die Hard powstał w innej epoce. Widać to w reżyserskiej nonszalancji (zwróćcie uwagę, jak film się zaczyna!), w pomysłowo przerysowanych postaciach (bosy gliniarz w białym podkoszulku kontra niemieccy bandyci z heavymetalowymi fryzurami), wreszcie w chwytach scenariuszowych, które wtedy tworzyły klimat, a dziś są już tylko wymęczonymi kliszami. Swoją drogą, w trakcie powtórnego seansu spłynęło na mnie olśnienie i już wiem, jak należało przetłumaczyć tytuł filmu: po prostu Twardziel.

Kliknijcie na plakat, żeby zobaczyć, jak wtedy robiło się zwiastuny filmów akcji.


*****






Komentarze

Arek (2012-04-08 13:04:44)

Mnie "Raport mniejszości" trochę długością zmęczył i chyba nawet bym mu niższą ocenę wystawił, za to jednak "Snatch" to mistrzostwo świata i zawsze z przyjemnością doń wracam, zatem pięć na pięć. Natomiast "Ronin", kurcżę, nie wiem dlaczego, ale zaskakująca - a zarazem najsilniej zapamiętana - jest scena z Boromirem przy rozpisce planu. Natomiast sam film oceniam niżej niż "Gorączkę".

Borys (2012-04-08 14:04:26)

Zdemaskowanie Boromira robi wrażenie, owszem, ale w ogóle bardzo dobrze ogląda się cały pierwszy akt, gdy planują akcję. W ogóle w filmach o "skokach" sekwencje z przygotowaniami są bardzo fajne. I tak, zgadzam się, "Gorączka" ma epicki oddech, którego brakuje "Roninowi", ale "Ronin" to i tak znakomity, wzorowo zrealizowany film.

MuadiM (2012-04-11 23:04:27)

Raport niby zaskakiwał/miał widza zaskoczyć; a jakiś taki schematyczny był. I momentami paradoksalnie przy dość mocno podkręcanej akcji - dla mnie - nudny. Końcówka i zakończenie - owszem, ciekawe. Ronin jako i Gorączka wchodzą w skład moich ulubionych filmów, które żyją i snują się w odbiorniku, moim domu i umyśle - swoim własnym, odrębnym, klimatycznym życiem.