Blogrys

Zwariowany świat Malcolma

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.


Amerykańskie sitcomy oglądam nieregularnie, ale zawsze z przyjemnością. Oczywiście, nie wszystkie jak leci. Także i w tej dziedzinie kultury obowiązuje prawo Sturgeona ("90% wszystkiego jest do bani"), więc przeważającą część produkcji należy omijać szerokim łukiem. Na szczęście pozostałe dziesięć procent potrafi dostarczyć solidną porcję zdrowego, telewizyjnego ubawu. Świat według Bundych i Simpsonów znają wszyscy. W przeciągu minionych lat skakanie po kanałach pozwoliło mi zidentyfikować cztery dalsze, godne polecenia tytuły: Kroniki Seinfelda (Seinfeld), Ja się zastrzelę (Just Shoot Me), Wszyscy kochają Raymonda (Everybody Loves Raymond) i Zwariowany świat Malcolma (Malcolm in the Middle). Pierwszy z nich to bezsprzeczna klasyka gatunku, kultowy przebój lat dziewięćdziesiątych, który jednak, o ile dobrze się orientuję, nigdy nie doczekał się stosownej promocji w Polsce i nie zdobył przez to u nas wielkiej popularności. Trzy następne są w rodzimych stronach znane jeszcze mniej. Jeśli więc kiedyś "odkryjesz" któryś z wymienionych seriali w programie telewizyjnym, poświęć pół godziny swojego cennego czasu i obejrzyj na próbę jeden odcinek. Raczej się nie zawiedziesz -- pod warunkiem, że nie masz nic przeciwko sitcomom jako takim i że nie trafisz na któryś z późnych epizodów, gdzie humor jest już zużyty. Dzisiaj natomiast chciałem przedstawić bliżej na łamach bloga jeden z nich.
...


Zwariowany świat Malcolma to mało fortunne tłumaczenie tytułu, który po polsku powinien prędzej brzmieć Malcolm średniak. Serial jest z trzech powodów sitcomem bardzo nietypowym. Po pierwsze, nie słychać tutaj charakterystycznego, akcentującego gagi śmiechu "widowni", dzięki czemu akcja ma zdecydowanie płynniejszy rytm. Po drugie, Malcolm, główny bohater, parę razy na odcinek zwraca się bezpośrednio do widzów, komentując krótko przedstawiane wydarzenia, co nadaje całości odrobinę ironiczny posmak. Po trzecie, serial kręcony jest przy użyciu "pojedynczej kamery". Zabieg ten sprawia, że od strony wizualnej sitcom wygląda mniej telewizyjnie i bardziej filmowo.

Fabuła opowiada o losach wielodzietniej rodziny Wilkersonów. Matka Lois, znerwicowana hetera, jest sprzedawczynią w supermarkecie. Zdecydowanie łagodniejszy i pobłażliwszy ojciec Hal nigdy nie wchodzi jej w paradę i pracuje jako urzędnik na niewysokim stanowisku. Najstarszy syn, Francis, nie mieszka już z pozostałymi. W pierwszym sezonie przebywa w akademiiwojskowej, a nieco później rozpoczyna życie na własny rachunek. Reese, drugi najstarszy, to rozrabiaka i chuligan gnębiący w szkole młodszych. Najmłodszy Dewey jest z kolei bardzo utalentowanym i spokojnym dzieckiem, na zdolnościach którego nikt nie potrafi się poznać. Tytułowy bohater i średni syn, Malcolm, posiada bardzo wysokie IQ i w pilocie serialu trafia do klasy dla wybitnych uczniów. Potem za wszelką cenę będzie starał się wieść możliwie normalne życie, ale z etykietką geniusza nie jest to takie proste.

Nic nowego pod słońcem? Owszem, od strony fabularnej Zwariowany świat Malcolma prezentuje się przeciętnie. Poza wymienionymi dwa akapity wcześniej aspektami technicznymi, wielkie zalety serialu stanowią inteligentny, nie uciekający się do klozetowych skeczy humor oraz solidne, nieprzeszarżowane aktorstwo. W szczególności znakomicie spisują się Frankie Muniz jako Malcolm i Erik Per Sullivan jako Dewey, a i poczynania pozostałych postaci ogląda się z niekłamaną przyjemnością. Podsumowując: Polecam. A ponieważ na DVD ukazał się tylko pierwszy sezon (z siedmiu), sumienie nie zabrania mi poinformować, że większość odcinków można obejrzeć strumieniowo tutaj.

Jeszcze małe postscriptum a propos Simpsonów. W lipcu na ekrany kin trafi The Simpsons Movie. Początkowo nie miałem najmniejszego zamiaru na niego pójść. Simpsonowy humor stępiał dawno temu, w połowie lat dziewięćdziesiątych mniej więcej na wysokości szóstego sezonu. Uważam poza tym, że robienie "serialowych filmów" to chybiony pomysł i wyciąganie forsy od fanów. Dobry marketing potrafi jednak zrobić sporo. Doszedłem oto do wniosku, że dla świni Homera i dla soundtracku... Hansa Zimmera (właśnie tak!) gotów jestem się poświęcić. Poczekam na recenzje. Jeśli będą pozytywne -- por que no?