ArtRage 2019
książki ::: 2019-06-16 ::: 1780 słów ::: #708
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
W lutym kupiłem ebookowy pakiet ArtRage 2019. Upiekłem tym sposobem kilka czytelniczych pieczeni na jednej transakcji. W promocyjnej cenie nabyłem osiem potencjalnie dobrych, bo nominowanych do nagrody literackiej, książek, których przeczytanie pozwoliłoby mi odświeżyć (de facto zawrzeć!) znajomość ze współczesną literaturą polską. Poza tym po raz pierwszy w życiu miałbym okazję zagłosować w konkursie literackim poznawszy uprzednio samodzielnie wszystkich predententów – a na dodatek mógłbym jeszcze przedstawić swoją opinię na blogu przed ogłoszeniem wyników, czyli zabawić się w literackiego influencera. Same plusy. Deal roku.
Oczywiście, istniała niemała szansa, że większość książek okaże się durna. Końcowy wynik był na szczęście niezły: na Goodreads wystawiłem łącznie 22 gwiazdki w konfiguracji 2-4-3-1-4-3-3-2 (wszystkie „trójki” wyjątkowo mocne). Omawianie poszczególnych tytułów należy jednak zacząć od dna, od którego dosłownie się odbiłem:
Turysta polski w ZSRR (Juliusz Strachota) – bardzo rzadko, z pewnością nie częściej niż raz na sto przypadków, rezygnuję z dalszego czytania napoczętej książki. Jeżeli jest naprawdę źle, to doczytuję po łebkach. Ale Strachota mnie przemógł. Zaserwował nieudolne połączenie nieudanego reportażu z podróży po wschodnich rubieżach Europy z nudną, autoterapeutyczną (uzależnienie od leków) nowelą.
Jurorom od NL „Nike” się bardzo spodobało, gdyż Turysta… nominowany został do tegorocznej edycji nagrody. Ja podziękowałem, gdy wskaźnik postępu na Kindle'u wynosił niespełna dwadzieścia procent.
Kroniki opętanej (Artur Nowak) – pulpowa woda na ateistyczny młyn dla przeciwników kościoła katolickiego. U Nowaka obserwujemy katusze nastoletniej Marty wychowywanej przez zdewociałą babcię i fanatycznego wuja (epitety można śmiało zamienić miejscami). Stwierdziwszy, że wychowanicę opętał diabeł, babuszka i wujaszek poddają dziewczynę przymusowym egzorcystom prowadzonym – oczywiście! – przez sadystycznego księdza i perwersyjnych akolitów (znowu można zamienić).
Kroniki... czyta się szybko. Niekoniecznie przyjemnie, gdyż książka jest miałka i tchnie gimnazjalnym antyklerykalizmem. Jej największą zaś wadę stanowią niespójne portrety psychologiczne babci, wujka oraz księdza, których srogość i okrucieństwo względem protagonistki na przemian i niekonsekwentnie raz to maleją, to znów nasilają się, chyba w zależności od tego, czy autor już zjadł obiad, czy jeszcze nie.
Siwy dym, albo pięć cywilizowanych plemion (Ziemowit Szczerek) – największe rozczarowanie w puli. Bardzo, ale to bardzo podobała mi się Rzeczpospolita zwycięska, kontrafaktyczna esejopowieść przeczytana w zeszłym roku. Natomiast Siwy dym zbił mnie z tropu. To najgorsza możliwa sytuacja dla ufnego czytelnika: nie wiedzieć, czy dany autor jest utalentowany, ale zaliczył jednostkową wpadkę, czy też ma się raczej do czynienia z brawurowym stylistą, któremu czasami wychodzi więcej, a czasem mniej.
W najnowszej książce autora Przyjdzie Mordor i nas zje zachwyca światotworzenie, ale styl nuży, a fabuła rozczarowuje. Szczerek przenosi nas w drugą połowę XXI wieku do rozczłonkowanej Europy. Polityczny kadłub Starego Świata stanowi Neuropa, czyli uszczuplona, politycznie superpoprawna spadkobierczyni Unii Europejskiej. Na Bałkanach znowu trwa wojenka, Węgrzy z Rumunami też się biją, Rosja zaś rozsypała się na małe państewka po tym, jak ukraińscy terroryści-banderowcy odpalili ładunki atomowe w Moskwie i Petersburgu. Pogrążone w głębokim izolacjonizmie USA nie wtrącają się do europejskich spraw. NATO? Jakie NATO?
Polska oczywiście również się zdzielnicowała. Śląsk, Pomorze i Kaszuby uzyskały autonomię, wokół Krakowa powstała republika modelowana na wzór rzymski, a wokół Warszawy zaprzyjaźnione z krakusami państwo sarmackie. Między nimi wciśnięta jest jeszcze mała republika ludowa (w rustykalnym, nie socjalistycznym, znaczeniu słowa), gdzie wszyscy mówią po chłopsku, chcą żyć z rzemiosła i uprawy roli, ale ponieważ w nowoczesnej gospodarce tak się nie da, to dawna stolica Polski musi ich subsydiować.
Brzmi to szalenie ciekawie i owszem, do pewnego stopnia wychodzi Szczerkowi wiarygodnie. Trudni się wszak politologią, jest ekspertem od europejskich separatyzmów i regionalizmów – krótko mówiąc, wie facet o czym pisze. Szkoda tylko, że zapatrzył się za bardzo w Dukaja i na swoją wizję przyszłej rzeczywistości politycznej nałożył jeszcze tytułowy Siwy Dym: tajemnicze, rozsiane po Europie Południowo-Wschodniej zjawisko będące bramą do alternatywnego wymiaru, zamieszkane przez zagadkowe istoty. Niepotrzebnie. Siwy Dym, choć fajny z worldbuildingowego punktu widzenia, jest zbędny w tym sensie, że da się z łatwością wyciąć z Siwego dymu brzytwą Lema.
I pół biedy, gdyby Szczerek usiłował naśladować wyłącznie Dukaja. Gorzej, że eksperymentuje ze stylem i w wielu miejscach próbuje imitować, zdaje się, Gombrowicza, co wychodzi mu nieszczególnie. Szkopuł zaś największy – fabuła. W pierwszej części Siwego dymu dzieje się niewiele, potem akcja chciałaby jakby ożyć, ale nie pozwalają jej na to długie retrospekcje, a w finale wszystko kończy się nagle w niezrozumiały sposób, wędząc się, tak to ujmijmy, w Siwym Dymie.
Frajda (Marta Dzido) – na pohybel E. L. James. Oczywiście nigdy nie przeczytałem osławionych Pięćdziesięciu twarzy Greya, lecz zetknąłem się swojego czasu z szeregiem recenzji, które wytykały tamtej autorce pożałowania godny styl i całkowity brak finezji w opisach stosunków seksualnych. Nie sprzeciwiam się jednak pryncypialnie erotyce w literaturze – podpisuję się wszystkimi członkami pod stwierdzeniem Oscara Wilde'a, że „nie ma czegoś takiego jak moralna lub niemoralna książka; książka jest napisana dobrze bądź źle, to wszystko” – więc obserwując modę na Krystiana Szarego zacząłem zastanawiać się, czy istnieje coś takiego jak well-written erotic novel. Zapytałem Wujka Gugla. Okazał się bezradny. Czyli pewno nie istnieje.
Albo raczej: nie istniała, dopóki w zeszłym roku nie spłodziła jej Marta Dzido. Frajda to właśnie taka dobrze napisana (mini)powieść erotyczna par excellence, która dużo miejsca poświęca płciowym aspektom miłości dwojga młodych ludzi. Robi to za każdym razem eleganckim, poetyckim bez mała językiem osadzając zarazem wszystkie „momenty” w poplątanej psychologicznej dynamice nie do końca dojrzałego związku. Świetna książka, której w zasadzie można zarzucić tylko to, że, choć niedługa, to i tak mogłaby być jeszcze o jakąś jedną trzecią krótsza.
Nikt nie idzie (Jakub Małecki) – moje pierwsze spotkanie z bodaj uznanym autorem młodego pokolenia (Dygot, Ślady, Rdza), który tak jak Łukasz Orbitowski zaczął od fantastyki, ale szybko skręcił w kierunku inteligentnej literatury obyczajowej. Ale czy spotkanie to wypadło pomyślnie? Nie do końca.
Owszem, podziwiam Małeckiego za umiejętność kreowania atmosfery, tworzenia pełnokrwistych postaci i ustawianiu ich w pozornie zwyczajnej, lecz jednocześnie angażującej czytelnika emocjonalnej konfiguracji. Nikt nie idzie to historia spotkania trzech samotnych osób – jednej kobiety, dwóch mężczyzn – których los, a może także i przyszłość – tego się nie dowiadujemy, zakończenie jest nadzwyczaj otwarte – zostają ze sobą pewnego dnia splecione. Jeden z bohaterów Nikt nie idzie to upośledzony umysłowo niemowa, z determinacją upychający w swym wielkim plecaku nadmuchane balony, i tę niegrubą książkę można także z powodzeniem odczytywać jako (udane!) literackie studium niepełnosprawności.
Skoro jest tak dobrze, to dlaczego nie jest lepiej? Wybaczcie czytelnicze rozkapryszenie, ale poza postaciami i melancholijną atmosferę Nikt nie idzie nie ma wiele do zaoferowania. Oczywiście, u niektórych autorów te dwa elementy w zupełności wystarczają do osiągnięcia wagi ciężkiej, jednak u Małeckiego czegoś mi zabrakło. Tak jakby jego najnowsza książka była li tylko odpowiedzią na ćwiczenie literackie: Stworzyć trzech ciekawych bohaterów, opisać ich przeszłość, złączyć ich losy. Pisarz z Koła odrobił pracę domową na szóstkę… ale to ciągle jedynie praca domowa.
Sonnenberg (Krzysztof Varga) – na najniższym stopniu podium stoi potężny gar gęstego, pachnącego i całkiem smacznego gulaszu. Sonnenberg jest najgrubszą książką spośród nominowanych do NL ArtRage 2019; zawiera mniej więcej tyle tekstu, ile cztery najcieńsze pozycje łącznie. Nieprzypadkowo: zamiarem Krzysztofa Vargi było chyba stworzenie sążnistej powieści flanerowskiej wzorowanej na dokonaniach pisarzy środkowoeuropejskich sprzed stu lat, takich jak Robert Musil i Heimito von Doderer. Zaznaczam od razu, że w poprzednim zdaniu coś może się nie zgadzać, bo o ile wystarczyło mi, miejmy nadzieję, intuicji literackiej, aby takie ambicje i duchowe pokrewieństwo u Vargi dostrzec, o tyle brakuje mi z pewnością wiedzy historycznoliterackiej, żeby swoją myśl porządnie rozwinąć i uzasadnić.
Uprośćmy zatem. Chodzi o to, że András, główny bohater Sonnebergu, naukowiec-humanista, przez kilkaset stron chodzi po współczesnym Budapeszcie i rozmyśla o swoim życiu, o losach swojej rodziny (przede wszystkim ojca) oraz o Węgrzech – o węgierskiej historii, kuchni, kulturze, polityce, sztuce itd. itp. Rozmyśla nawet o budapeszteńskiej komunikacji miejskiej i węgierskich aktorkach pоrno.
Cała książka jest w gruncie rzeczy niemożebnie długim wewnętrznym monologiem zblazowanego erudyty w nieokreślonym wieku. Poza chodzeniem, wspominaniem i rozmyślaniem András poświęca czas na jeszcze kilka czynności, z których najważniejsze to uprawianie ostrego seksu ze zdradzającą męża przepiękną Ágnes i romansowanie, też bynajmniej nie niewinne, z młodą, obiecującą artystką o imieniu Virág.
Fláki z olejem? Nie no, nápisałem przecież, że ápetyczny gulász. Krzysztof Varga okazał się bowiem – a było to moje pierwsze z nim spotkanie – wyborowym stylistą, huzarem pióra, który w gęstych, długich, opisowych akapitach toruje czytelnikowi drogę na koniu rytmicznej frazy szablą barwnego słownictwa.
Lekturę Sonnenberga wspominam nadzwyczaj dobrze, lecz na Słoneczne Wzgórze nigdy nie powrócę. Raz, że nie jestem maniakiem węgierskości; dwa, że pierwiastek eseistyczny góruje nad pierwiastkiem powieściowym, a ja za źle zbalansowanymi powieściami nie przepadam. Trochę szkoda zmarnowanej okazji, ponieważ w pewnym momencie w Sonnenbergu dochodzi do szokującego zwrotu akcji. Oględnie mówiąc, jedna z postaci okazuje się kimś innym, niż myśleliśmy. U innego autora stałoby się to punktem wyjścia dla bulwersującego dramatu moralnego, ale Varga przechodzi nad swoim pomysłem do porządku dziennego. Powietrze uchodzi z głośnym sykiem.
Więcej mięsa w gulaszu, Varga úr. Niemniej pańskie inne dzieła, za sprawą Sonnenbergu właśnie, powędrowały o kilkaset miejsc w górę na mojej liście książek do przeczytania.
Psy ras drobnych (Olga Hund) – piąta z rzędu książka, w której „nic się nie dzieje”, jednakże tutaj po raz pierwszy owo niedzianie się stanowi integralną część literackiej konstrukcji zyskując tym samym rangę zalety.
Hund się streszcza, ja również będę zwięzły: Psy... to zapiski trzydziestoletniej kobiety, która trafiła do szpitala psychiatrycznego w Kobierzynie. Jej obserwacje są śmieszne i smutne jednocześnie, jak na opowiadania z wariatkowa przystało. Rozdziały króciutkie, czyta się błyskawicznie, ale widać, że autorka włożyła w swoje akapity dużo wysiłku (lub talentu) zapinając prozę starannie niczym sanitariusz klamry kaftana bezpieczeństwa. Notabene, Psy ras drobnych są również, tak jak Turysta polski w ZSRR, książką autoterapeutyczną, lecz różnica w ich literackim ciężarze jest ogromna.
Tłuczki (Katarzyna Wiśniewska) – najlepsza książka spośród nominowanych do nagrody; zresztą jedyna w zestawieniu, do której będę chciał kiedyś powrócić, choć przenigdy nie spodziewałbym się tego po pierwszym zdaniu blurba sugerującym kolejny wyziew antyklerykalizmu („Katarzyna Wiśniewska, psycholożka i filozofka, przez wiele lat była dziennikarką Gazety Wyborczej, pisała najczęściej o Kościele”).
Tymczasem autorka ni mniej, ni więcej, tylko wymyśla na nowo sagę rodzinną: w sposób nieliniowy, achronologiczny, trochę urywkowy, snuje opowieść o trzech pokoleniach rodu Kazaliczów, familii w zasadzie patologicznej, w której najstraszniejsze jest to, że „popapranie” weszło w głęboką zażyłość z normalnością i rutyną. Wiśniewska w swoją trzymającą w psychologicznym napięciu narrację wplotła wielowymiarowe postacie i na dodatek ukryła w środku prostą, sprytną intrygę, której rozwiązanie następuje nieoczekiwanie w finale.
Wspaniały debiut i świetny materiał na film. Mam nadzieję, że prędzej czy później ktoś pokroju Borysa Lankosza przeniesie Tłuczki na ekran.
____________________
O tegorocznym „artrejdżu” napisał niedawno Cichy Fragles przedstawiając własny ranking powieści. Zachęcam do przeczytania, między innymi dlatego, że proponuje inne spojrzenie na Frajdę i Sonnenberg. Rok temu Cichy zrecenzował również książki nominowane do poprzedniej edycji nagrody, i to właśnie tamten wpis na jego blogu zmobilizował mnie do przeczytania tegorocznych kandydatów.
Komentarze
m. (2019-06-16 20:37:56)
Przy okazji zapisuję subkulturę flanerowiczów, nie słyszałem nigdy o takim czymś.
Borys (2019-06-16 20:40:08)
Ja też nie, dopóki w 2011 r. nie przeczytałem o tym w pracy magisterskiej Agnieszki K. – ukłony!
Cichy (2019-06-17 13:58:03)
Paczpan, wystarczyłoby zamienić miejscami "Siwy Dym" i "Tłuczki", żeby nasze rankingi były praktycznie identyczne - a i w tych dwóch przypadkach zasadniczo się zgadzam co do wad pierwszego i zalet drugiego, różnica ocen wynika tylko z niedyskutowalnej, subiektywnej przyjemności z lektury. Great minds think alike;-).
Borys (2019-06-17 20:12:45)
Tró tró. No to teraz trzymamy antykciuki za Strachotę i opętaną.