Blogrys

Longplay (5)

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

longplay

Frank Ocean: Blonde. Awangardowe R&B ze szczyptą psychodeli. Takie albumy obchodzę zwykle szerokim łukiem; niekiedy tylko trącę je ostrożnie kijem, a potem w popłochu uciekam. Jednak Blonde jest absolutnie fascynujący w warstwach muzycznej oraz wokalnej. Za każdym kolejnym razem zyskuje w moich uszach. W zestawieniach najlepszych płyt z 2016 r. trafia zwykle do ściślej czołówki. Zasłużenie.

Shakira: Fijación Oral, Vol. 1. Jeśli kojarzycie Shakirę głównie z angielskich przebojów pop, od Whenever, Wherever począwszy, a na śpiewanym w duecie z Rihanną Can’t Remember to Forget You skończywszy, polecam gruntowne zapoznanie się z jakimś jej wcześniejszym, hiszpańskojęzycznym albumem. Zdolności wokalne pani Piqué rozwijają skrzydła dopiero wówczas, gdy śpiewa w ojczystym języku. Pierwszy tom „Fiksacji oralnej” to już co prawda latynoski pop pełną gębą, ale możecie też wypróbować wcześniejsze płyty, Pies Descalzos oraz Dónde Están los Ladrones?, które udanie mieszały folk z rockiem.

Michał Bajor: Kofta i Grechuta. Uwielbiam głos Bajora, przeżywam głęboko poezję śpiewaną, wiersze Kofty i Grechuty uważam za wybitne osiągnięcia polskiej poezji powojennej. Tutaj dostałem wszystko naraz.

Lana del Rey: Lust for Life. Lana wreszcie wydała przyzwoitą płytę. Nie jest to co prawda poziom genialnego Born to Die, ale Żądza życia bije na głowę poprzednie Ultraviolence oraz Honeymoon. Pierwsza połowa LfL jest chyba lepsza, choć zanim wydam ostateczny osąd, muszę jeszcze się porządnie wsłuchać.

Paco De Lucia: Por Estilos. Bogowie umierają na plaży. Paco De Lucia, bóg gitary flamenco, doznał ataku serca w wieku 66 lat, gdy grał w piłkę z synem nad meksykańskim morzem. Pozostawił po sobie kilkadziesiąt płyt z piękną, nieokiełznaną muzyką. Wprowadzeniem do schedy po artyście może być na przykład pięciopłytowa antologia Por Estilos.

Texas: The Hush. Pamiętam, że gdy w 1999 r. (Najlepszym Roku dla Muzyki Pop) stacje radiowe puszczały nieustannie Summer Son, nie byłem fanem tej piosenki. Dopiero wiele lat później zorientowałem się, że szkocką grupę o przekornej nazwie Texas z ni to ładną, ni to brzydką wokalistką Sharleen Spiteri, należy zaliczyć do najważniejszych bandów lat dziewięćdziesiątych. Ich dobre piosenki rozrzucone są po kilku płytach, więc słuchanie The Hush, szczytowego albumu „Teksańczyków”, zalecam uzupełnić składanką The Greatest Hits.

Rick Wakeman: The Art in Music Trilogy. Rick Wakeman, synonim określenia „rock progresywny”, nagrał w swoim życiu tyle płyt, że osoby cierpiące na bezsenność powinny wykuć na blachę tytuły i powtarzać je sobie w myślach wiercąc się w nocy w pościeli. Ewentualnie puścić trzygodzinną The Art in Music Trilogy i dać się unieść fali spokojnego ambientu.

Rodrigo y GabrielaRodrigo y Gabriela. Flamenco po raz drugi? W formie instrumentalnej, jak najbardziej, bo duet gra wszak w czarcim tempie na gitarach flamenco. W treści już niekoniecznie. Trafiliśmy raczej na orbitę sflamenkowanego rocka tudzież folku. O ile muzyka Paco De Lucii jest jak wykwintne wino, o tyle Rodrygo i Gabi leją nam już wódę, wybijając okrutny rytm kolejek na golpeadorze.