Obejrzane w 2014: Powtórki
obejrzane ::: 2015-02-15 ::: 600 słów ::: #461
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Istnieje niemało filmów, które raz na jakiś czas lubię sobie odświeżyć. Każdy z nich uważam oczywiście za dzieło nadzwyczaj udane, choć z niezgłębionych przyczyn nie każdą bardzo dobrą produkcję chce mi się oglądać powtórnie. W zeszłym roku odnawiałem filmowe znajomości dziesięciokrotnie.
Kolejny seans Oczu szeroko zamkniętych przyniósł częściowe rozczarowanie. Nasycony erotyzmem dramat Stanley Kubricka stracił na sile wyrazu, ponieważ kino przez tych piętnaście lat przekroczyło sporo różnych granic, a i człowiek im starszy, tym mniej fascynuje go (ekranowy) seks i nagość. Owszem, jako studium niewierności i mrocznej strony ludzkiej cielesności film wciąż się broni, ale, szczerze powiedziawszy, ostatnie dzieło Kubricka jest zarazem jego dziełem najsłabszym. Masońska konspiracja seksualna? Bardziej porusza hardkorowy seksoholizm we Wstydzie, chociaż Eyes Wide Shut odznacza się zdecydowanie lepszym zakończeniem
Nie zachwyciło mnie też, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, Dziecko Rosemary. Obejrzałem je ponownie będąc świeżo po lekturze literackiego pierwowzoru Iry Levina. Nie, nie, książka nie jest bynajmniej lepsza, ale odkryłem, że Roman Polański, reżyser i autor scenariusza, przepisał ją bardzo dokładnie. Wierne ekranizacje są zawsze w cenie, jednak główną siłę Dziecka Rosemary stanowi fabuła, a ta, jak się okazało, pochodzi od deski do deski z kart powieści. Szkoda, że Polański czegoś tu od siebie nie dodał, nie zmienił. Z drugiej strony należą mu się pochwały za dobór muzyki, aktorów i perfekcyjne wyczucie słynnego epilogu z kołyską.
Wyżej niż Dziecko Rosemary stawiam wyśmienity horror z 1990 r., o którym wiele osób niestety nigdy nie słyszało i który z zapałem reklamuję przy każdej nadarzającej się okazji. W Drabinie Jakubowej Tim Robbins wcielił się w weterana wojny wietnamskiej, któremu nowojorska, depresyjna rzeczywistość pomieszała się z niezrozumiałym koszmarem. Film Adriana Lyne'a (Dziewięć i pół tygodnia, Niemoralna propozycja, remake Lolity) przypomniał mi, że naprawdę dobry horror wywołuje w sercu widza nie tylko strach, ale także smutek i współczucie dla egzystencjalnej niedoli głównego bohatera.
Słoń Gus van Santa też wzbudza strach i smutek, choć filmem grozy bynajmniej nie jest. To opowieść o szkolnej masakrze nawiązująca wprost do zdarzeń w liceum w Columbine w 1999 r. Dorota Chrobak tak pisała dziesięć lat temu w Esensji:
[Reżyser] nie próbuje niczego wyjaśniać. Zamiast tego woli wciągnąć nas w koszmar. Co więcej, na naszych oczach tworzy arcydzieło sztuki reżyserskiej, lepiąc z materii filmowej twór rzadki niczym jednorożec – eksperyment formalny, będący równocześnie moralitetem.
Słoń przeszedł w Polsce bez większego echa, a przecież bezwzględnie na te 80 minut naszego czasu zasługuje.
Swoją drogą, mam hipotezę – którą chciałbym kiedyś rozwinąć w dłuższym artykule – że w wybitnych filmach wyjątkowa forma splata się nierozerwalnie z treścią. Chrobak w recenzji wyjaśnia, na czym taka synteza polega w Słoniu. Po głowie chodzą mi trzy dalsze przykłady. Memento – historia opowiadana od tyłu, co usprawiedliwione (podyktowane) zostało zanikiem pamięci bohatera. Requiem dla snu – Aronosfky hipnotyzuje montażem i dźwiękiem, przykuwa nas wręcz do ekranu i po dwóch godzinach zostawia z ogromnym dołem. Narkotyki działają chyba podobnie.
I jeszcze Speed, który odświeżyłem sobie w marcu. Tam tempo akcji wynika z zagrożenia bombą "prędkościową"; jeśli autobus zwolni, pasażerowie wylecą w powietrze. Ogląda się wciąż wybornie. W gruncie rzeczy niewiele akcyjniaków z lat dziewięćdziesiątych przetrwało próbę czasu.
Listę zeszłorocznych powtórek zamknę Forrestem Gumpem. Zabawna sprawa: podczas kilkuletnich przerw między seansami nie wspominam wcale filmu Zemeckisa jako wybitnego, ale gdy raz na jakiś czas doń zasiadam, nieodmiennie mnie zachwyca. Podejrzewam, iż dysonans wynika z kulturowego uwarunkowania. Nie jestem Amerykaninem, a Forrest Gump to film na wskroś amerykański. Jego "narodowa" warstwa nie potrafi do mnie przemówić, liczy się tylko epicki, pseudobiograficzny spektakl pieczołowicie wpleciony we współczesną historię.
Aha. O niebo bardziej od powiedzonka o życiu i pudełku czekoladek podoba mi się "Poznasz głupiego po czynach jego".
Komentarze
maciejwojciechmarkisz (2015-02-21 22:11:13)
,,Masońska konspiracja seksualna?'' - tak, to nieco bawi, ale, mimo wszystko, nadal bardzo lubię ten film
niesamowity klimat, kroki (,,bezczelnie'') pokazane widzowi - budowanie nastroju - z kolejnych kloców - są banalne, a i wspaniałe przy tym
przeciągnięcia, smakowanie, dźwięki muzyczne mieszają się ładnie z ,,dźwiękami''-obrazami
film jest estetyczny, ma genialne kadry