O zjawisku oszukańczych etatów
ambitnie ::: 2013-09-22 ::: 1760 słów ::: #404
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
O zjawisku oszukańczych etatów
(On the Phenomenon of Bullshit Jobs)
David Graeber
STRIKE! Magazine
Tłumaczenie własne
W roku 1930 John Maynard Keynes zapowiedział, że do końca stulecia technologia rozwinie się na tyle, iż w krajach pokroju Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych ustanowiony zostanie piętnastogodzinny tydzień pracy. Mamy wiele powodów, by przyznać mu rację. Rozwiązania technologiczne same w sobie by nam na to pozwoliły. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Wprost przeciwnie, technologię zaprzęgnięto do zagonienia nas do nowych prac. W tym celu stworzono zajęcia będące w gruncie rzeczy bezsensownymi. Kłęby ludzi, w szczególności w Europie i w Ameryce Północnej, spędzają całe swe zawodowe życie na wykonywaniu zadań, o których w głębi duszy sądzą, że są niepotrzebne. Taka sytuacja prowadzi do znaczącego uszczerbku na moralnym i duchowym zdrowiu. Staje się blizną na naszej kolektywnej duszy. Praktycznie jednak nikt o tym nie mówi. ...
Dlaczego obiecana przez Keynesa utopia, której z utęsknieniem wypatrywano jeszcze w latach sześćdziesiątych, nigdy się nie urzeczywistniła? Zwyczajowa odpowiedź głosi, że nie zdał sobie sprawy z ogromnego wzrostu konsumpcji. Otrzymawszy wybór między zmniejszeniem ilości godzin pracy a zwiększeniem ilości zabawek i przyjemności, zdecydowaliśmy się na to drugie. Chwila refleksji wykazuje jednak, że ta urocza moralizująca opowiastka nie może być prawdziwa. Owszem, od lat dwudziestych byliśmy świadkami powstania nieskończonego szeregu nowych zawodów i branż, ale przecież tylko nieliczne z nich mają cokolwiek wspólnego z produkcją i dystrybucją sushi, iPhonów lub modnych trampek.
Więc na czym tak właściwie polegają te nowe zajęcia? Niedawny raport analizujący strukturę zatrudnienia w USA w latach 1910-2000 daje jasny obraz sytuacji (bardzo podobnej, zaznaczmy, do sytuacji w Wielkiej Brytanii). W ciągu minionego wieku liczba osób zatrudnionych w domowej służbie, w przemyśle i w sektorze rolniczym uległa dramatycznej redukcji. W tym samym czasie potroiła się liczba "profesjonalistów, menadżerów, urzędników, sprzedawców i usługodawców". Innymi słowy, zawody związane z produkcją zostały, zgodnie z przewidywaniami Keynesa, w dużej mierze zautomatyzowane. Nawet jeśli wziąć pod uwagę globalną liczbę pracowników przemysłowych, włącznie z harującymi masami w Indiach i Chinach, nie stanowi ona już wcale tak dużego odsetka światowej populacji jak niegdyś.
Zamiast jednak wykorzystać to potężne zmniejszenie godzin pracy jako okazję, by dać ludziom możliwość realizowania swoich własnych projektów, przyjemności, wizji i idei, doszło do nadmuchania nie tyle sektora "usługowego", co administracyjnego, oraz do powstania wielu nowych branż takich jak usługi finansowe i telemarketing, a także do bezprecedensowej ekspansji sektorów w rodzaju prawa korporacyjnego, administracji akademickiej i medycznej, kadr oraz PR-u. Stosowne statystyki nie biorą zarazem pod uwagę wszystkich tych ludzi, których praca polega na zapewnieniu bezpieczeństwa oraz wsparcia administracyjnego i technicznego dla nowych zawodów; nie uwzględniają też mnóstwa pomocniczych usług (mycie psów, całodobowa dostawa pizzy) istniejących wyłącznie dlatego, że wszyscy inni spędzają tyle czasu w tamtych nowych pracach.
Proponuję określić je mianem "oszukańczych etatów" ("bullshit jobs").
Wygląda to tak, jakby ktoś wymyślał bezsensowne zawody tylko po to, by zatrzymać nas w robocie. I właśnie tutaj tkwi cała tajemnica. W kapitalizmie bowiem powyższa sytuacja nie powinna nigdy zaistnieć. Oczywiście, w dawnych, niewydajnych państwach socjalistycznych jak Związek Radziecki, gdzie zatrudnienie było postrzegane jako prawo i święty obowiązek zarazem, system stwarzał tyle etatów, ile było potrzeba. Dlatego też w radzieckich sklepach spożywczych trzy ekspedientki sprzedawały jeden kawałek mięsa. Rzecz jasna, jest to dokładnie ten rodzaj nadmiaru, który rywalizacja rynkowa powinna umieć rozwiązać. Według samej tylko teorii ekonomicznej wydawanie pieniędzy na niepotrzebnych pracowników będzie ostatnią rzeczą robioną przez zorientowane na zysk przedsiębiorstwo. Mimo wszystko, właśnie to zjawisko obserwujemy.
Choć korporacje od czasu do czasu bezlitośnie przycinają swoje szczeble, to zwolnienia i redukcje nieodmiennie dotykają tych grup ludzi, które zajmują się robieniem, przenoszeniem, naprawianiem i utrzymywaniem. Tymczasem wskutek jakiejś przedziwnej, nie dającej się wytłumaczyć alchemii, liczba etatowych biurokratów wciąż wzrasta i coraz więcej pracowników, jak w Związku Radzieckim, spędza łącznie 40 lub nawet 50 godzin tygodniowo nad papierem. Prawdziwą pracę wykonują tylko przez 15 godzin, zgodnie z prognozą Keynesa. Resztę swojego czasu przeznaczają na organizowanie lub uczestnictwo w szkoleniach motywacyjnych, na uaktualnianiu fejsbukowych profili bądź na ściąganiu nowych sezonów ulubionych seriali.
Wyjaśnienie nie ma charakteru ekonomicznego, lecz moralny i polityczny. Klasa rządząca odkryła, że szczęśliwi i produktywni ludzie, którzy mają dużo wolnego czasu, stanowią śmiertelne zagrożenie (przypomnijmy sobie tylko, co zaczęło się dziać w latach sześćdziesiątych, gdy zbliżyliśmy się do takiego stanu rzeczy). Z drugiej strony nader wygodnie jest dla niej obywatelskie przeświadczenie, że praca sama w sobie stanowi moralną wartość i że każdy, kto nie chce poświęcać większej części swego dnia na jakąś formę rygorystycznej etatowej dyscypliny, na nic nie zasługuje.
Pewnego razu, gdy rozmyślałem nad niekończącym się przyrostem administracyjnych zobowiązań na brytyjskich fakultetach, przyszła mi do głowy jedna z możliwych wizji piekła. Piekło to zbiorowisko jednostek, które spędzają większość swojego zawodowego czasu na wykonywaniu pracy, której nie lubią i do której nieszczególnie się nadają. Załóżmy, że zatrudniono ich, ponieważ byli świetnymi stolarzami od robienia szaf, ale że obecnie oczekuje się od nich, iż gros czasu będą poświęcać na smażeniu ryb. Czego swoją drogą wcale nie trzeba robić, bo tylko bardzo niewielka ilość ryb wymaga usmażenia. Ale mimo to tych wszystkich ludzi opanowuje frustrujące przeświadczenie, że niektórzy z ich współpracowników poświęcają więcej czasu na zbijanie szaf niż na wywiązywaniu się ze zleconego smażenia ryb, wskutek czego bardzo szybko w całym warsztacie bardzo szybko zaczynają zalegać sterty nieumiejętnie przygotowanych ryb i teraz już nikt właściwie nie niczego innego poza smażeniem.
Wydaje mi się, że jest to całkiem niezły opis moralnej dynamiki naszej ekonomii.
*
Zdaję sobe sprawę, że moja teza zostanie poddana w wątpliwość: "Kim właściwie jesteś, żeby decydować, które etaty są naprawdę "potrzebne"? Co to w ogóle znaczy, "potrzebne"? Sam jesteś profesorem antropologii, jaki "pożytek" mają z ciebie inni?" (W samej rzeczy, większość czytelników tabloidów uzna fakt istnienia mojego zawodu za sedno definicji marnowania wydatków publicznych). W pewnym sensie pytania te będą oczywiście słuszne. Nie może istnieć obiektywna miara pożytku społecznego.
Nie ośmielę się powiedzieć komuś przekonanemu o pożytku płynącego z jego pracy, że tak naprawdę niczego ta praca nie wnosi. Ale co z tymi wszystkimi ludzmi, którzy sami wiedzą, że ich etaty są bezsensowne? Nie tak dawno temu odnowiłem kontakt z kolegą z czasów szkolnych, którego ostatni raz widziałem mając 12 lat. Zdumiałem się, gdy powiedział mi, że w międzyczasie był poetą, a potem frontmanem w zespole indie-rockowym. Słyszałem niektóre z jego piosenek w radiu nie mając pojęcia, że wokalistą jest ktoś, kogo w gruncie rzeczy znam. Był bez wątpienia błyskotliwy, kreatywny, a jego praca bez na pewno rozweseliła i wniosła coś do życia ludzi na całym świecie. Mimo to po kilku nieudanych albumach zerwano z nim umowę. Mając na karku długi i będąc zobowiązanym do zapewnienia bytu nowo narodzonej córce, zdecydował się, jak sam powiedział, "na typową opcję wielu ludzi, którzy utracili w życiu kierunek: studia prawnicze". Teraz jest prawnikiem korporacyjnym i pracuje dla znanej nowojorskiej firmy. Pierwszy przyznaje, że jego praca jest całkowicie bezsensowna, nic nie daje światu i, w jego własnej ocenie, nie powinna w ogóle istnieć.
Można by w tym miejscu zadać wiele pytań, począwszy od: Co mówi o naszym społeczeństwie fakt, że stwarza ono niezwykle ograniczone zapotrzebowanie na utalentowanych poetów-muzyków, ale genneruje najwyraźniej nieskończony popyt na specjalistów od prawa korporacyjnego? (Odpowiedź: jeżeli jeden procent populacji zarządza większością rozporządzalnego majątku, to to co nazywamy "rynkiem" sprowadza się tak naprawdę do tego, co oni uznają za przydatne albo ważne, oni i nikt inny). Ale przede wszystkim powyższy przykład pokazuje, że większość ludzi zdaje sobie w gruncie rzeczy sprawę z problemu. Chyba nigdy nie spotkałem prawnika korporacyjnego nie uważającego, iż jego etat jest oszustwem. To samo tyczy się niemalże wszystkich branż wymienionych powyżej. Istnieje cała klasa opłacanych profesjonalistów, którzy, jeśli spotkasz ich na przyjęciu i przyznasz, że zajmujesz się czymś, co może uchodzić za interesujące (na przykład antropologią), będą za wszelką cenę chcieli uniknąć opowiedzenia ci o swojej pracy. Daj im jednak kilka drinków, a rozpoczną tyrady o daremności i bzdurności ich własnych zawodów.
Dochodzi tutaj do daleko idącej psychologicznej przemocy. Jak w ogóle zacząć mówić o godności jakiegoś zajęcia, jeżeli w głębi duszy czujemy, że taka praca w ogóle nie powinna istnieć? Jak miałoby to nie doprowadzać do uczucia wściekłości i resentymentu? A jednak specyficzny geniusz naszego społeczeństwa polega właśnie na tym, że rządzący nami wynaleźli sposób (tak jak w przypadku smażenia ryb) na skierowanie tej wściekłości na tych, którym udaje się robić coś pożytecznego. Na przykład: W naszym społeczeństwie istnieje jakby ogólna zasada, że im oczywistszy jest pożytek, który dana praca przynosi innym, tym mniejsze będzie za nią wynagrodzenie. Trudno znaleźć tu obiektywną miarę, ale łatwo się o tym przekonać zadawszy sobie pytanie: co by się stało, gdyby wszyscy ci ludzie po prostu zniknęli? Mów co chcesz o pielęgniarkach, śmieciarzach i mechanikach, lecz to oczywiste, że gdyby nagle zapadli się pod ziemię, przyniosłoby to natychmiastowe i katastrofalne rezultaty. Świat bez nauczycieli i dokerów popadłby wkrótce w tarapaty; nawet pozbawiony pisarzy fantastycznonaukowych albo muzyków ska byłby uboższym miejscem. Natomiast nie jest wcale oczywiste, jak ucierpiałaby ludzkość, gdyby nagle zniknęli wszyscy dyrektorzy od funduszy inwestycyjnych, lobbiści, pijarowcy, aktuariusze, sprzedawcy telefoniczni, urzędnicy sądowi albo radcy prawni (wielu podejrzewa, że ludzkość wyszłaby na tym zdecydowanie na plus). Jednak pomimo to powyższa zasada dotycząca wynagrodzeń, nie licząc kilku ważnych wyjątków (lekarze), nie przestaje obowiązywać.
Jeszcze bardziej perwersyjne jest poczucie ogółu, że tak być powinno. Na tym polega jedna z tajemnic prawicowego populizmu. Widzisz to na własne oczy, gdy tabloidy podsycają niechęć do pracowników metra za paraliżowanie Londynu podczas negocjacji płacowych: sam fakt, że są w stanie sparaliżować Londyn, udowadnia, jak bardzo potrzebna jest ich praca, lecz właśnie to wydaje się wkurzać ludzi. Jeszcze lepiej widać to w Stanach, gdzie Republikanom udawało się wielokrotnie mobilizować wrogość do nauczycieli bądź pracowników fabryk samochodowych (ale nie do administracji szkolnej lub kierowników fabryk stanowiących prawdziwą przyczynę problemów) zwracając uwagę na ich niby zbyt duże płace i niesprawiedliwe przywileje. Równie dobrze można by wołać: "Ale wolno wam uczyć dzieci! I produkować samochody! Macie prawdziwe etaty! I jeszcze ośmielacie się domagać zarobków i gwarancji emerytalnych godnych klasy średniej?"
Gdyby ktoś chciał zaprojektować rynek pracy mający na celu utrzymanie u władzy kapitał, trudno byłoby wymyślić coś lepszego. Prawdziwi, produktywni pracownicy są bezlitośnie uciskani i wykorzystywani. Całą resztę podzieloną na sterroryzowaną warstwę darzonych powszechną niechęcią bezrobotnych, oraz większą warstwę, której płaci się za nicnierobienie. Obsadzono nią etaty (kierownicze, administracyjne, itd.), których celem jest utożsamianie zatrudnionych z punktem widzenia i siedzenia klasy zarządzającej — w szególności jej finansowych wcieleń — oraz jednoczesne wzbudzanie niechęci względem wszystkich tych, których praca przynosi niezaprzeczalny i wymierny społeczny pożytek. Jasne, nikt tak naprawdę świadomie nie zaprojektował współczesnego rynku pracy. Wyłonił się wskutek uprawianej przez blisko sto lat metody prób i błędów. Ale jego kształt jest jedynym wyjaśnieniem faktu, dlaczego, pomimo wszystkich danych nam możliwości technicznych, nie pracujemy po 3-4 godzinny dziennie.
Komentarze
Arek (2013-09-24 08:09:01)
Fajny, naprawdę fajny tekst z którym przynajmniej częściowo się zgadzam, ale widzę jeden problem - jak inaczej miałyby stosunki w kwestii pracy zorganizowane?
Borys (2013-09-24 10:09:10)
Wyższe zarobki dla pracowników "konkretnych", mniejsze dla administratorów i menadżerów. Tym sposobem administratorami i menadżerami będą zostawali ludzie, którzy czują do tego powołanie, którzy chcą kształtować system in plus, a nie tylko ci, którzy chcą się dorobić i zrobić karierę "na papierze". Jednocześnie zwiększony zostanie prestiż finansowy związane z pracą fizyczną albo rzemieślniczą — z dwojga złego chyba lepszy nadmiar hydraulików niż kierowników pionu?
LordThomas (2013-09-24 13:09:29)
Ale to przecież bez sensu bo to nie w interesie ludzi którzy mieliby to ustalać. A nawet jakby rozpatrywać oddolną inicjatywę hydraulików to przecież ci co będą wśród nich liderami przestaną uszczelniać rury no bo muszą się zająć walką i w efekcie znów wytworzą kastę zarządzającą która mówi innym jaki jest słuszny porządek świata. Mało takich przypadków w historii? Elektrycy nie wracają do kładzenia kabli po upadku komunizmu...
Arek (2013-09-27 07:09:35)
@Borys - jest trochę jak mówi Tomek. Bolek nie zajmuje się już sprawdzaniem gniazdek, a kasuje gruby hajs za włączanie Polski do Rzeszy Niemieckiej. Po to się ludzie kształcą (lub obalają systemy autorytarne) i tak dalej, aby robić mniej, a zarabiać więcej. Oczywiście, całe masy z nich, zamkniętych w korpo, zadaje sobie pytanie "czy to wszystko?", ale tylko mały procent z nich decyduje się na szukanie czegoś, co dam im prawdziwą satysfakcję tudzież zostaje rolnikiem. Tylko że to jest pochodna ich wyboru. I zasadniczo się zgadzam, że pracownik fizyczny czy tam nauczycielowi brakuje odpowiedniego szacunku społecznego i odpowiedniej gratyfikacji finansowej, ale cóż...
Borys (2013-10-02 14:10:37)
@Lord:"Ale to przecież bez sensu bo to nie w interesie ludzi którzy mieliby to ustalać."Ale to nie zostało "ustalone" (por. ostatni akapit), tylko tak wyszło. Nikt nie ustala porządku światowego. System posiada natomiast wielką inercję i poniekąd przypadkowo osiadł w sytuacji, która jest dziwna — na co zwraca uwagę Graeber.@Arek:"Po to się ludzie kształcą (lub obalają systemy autorytarne) i tak dalej, aby robić mniej, a zarabiać więcej."Ale przecież nie w tym rzecz! Sedno sprawy tkwi w tym, że wielu z tych wykształconych ludzi trafia na bezrobocie, a jeszcze więcej dostaje "oszukańczy etat", który pozwala się utrzymać, ale nie daje żadnej możliwości samorealizacji."Oczywiście, całe masy z nich, zamkniętych w korpo, zadaje sobie pytanie "czy to wszystko?", ale tylko mały procent z nich decyduje się na szukanie czegoś, co dam im prawdziwą satysfakcję tudzież zostaje rolnikiem. Tylko że to jest pochodna ich wyboru."Owszem, tylko że nie jest to wybór wolny i niezależny, ale podyktowany koleinami w systemie. Mentalność stada i tak dalej.