Blogrys

Obejrzane w 2012: Najlepsze

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Po przeglądzie zeszłorocznych filmowych rozczarowań i niespodzianek przyszła nareszcie pora na zestawienie najważniejsze, bo "najlepsze". Znalazły się w nim zaledwie trzy nowości (tj. produkcje z roku 2012 lub końca 2011), ale za to jedna z nich, na przekór powszechnej opinii, zawędrowała bardzo wysoko. Poniższy wpis jest długi, lecz w obawie przed pretensjonalnością nie rozbijałem go na dwie części. ...

10. Ostatni Mohikanin
(The Last of the Mohicans; 1992)

Genialny motyw muzyczny znam oczywiście od dziecka, ale najwybitniejsze obok Gorączki dzieło Michaela Manna obejrzałem dopiero pod koniec listopada. Kroplą, która przelała czarę kaprysu nieoglądania znakomitych filmów, było zdanie wyczytane w Esensji: "Przepiękne krajobrazy przemierzane przez bohaterów w rytm muzyki Trevora Jonesa i Randy’ego Edelmana (gościnnie Clannad) zapadają w pamięć na bardzo długo, dzięki temu, że Mann zagrał na uczuciach widzów obrazem i muzyką, prowadząc akcję w nieco teledyskowym stylu (finał to istny majstersztyk i eskalacja tego stylu)."

Uwielbiam finały, które majstersztykują i eskalują. Ostatni Mohikanin dotrzymał przyrzeczenia.

9. Pi
(1998)

Pełnometrażowy debiut Darrena Aronosfky'ego, zgodnie z oczekiwaniami, wywarł na mnie nadzwyczaj korzystne wrażenie. Trzeba było tylko zapomnieć na półtorej godziny, że dwa lata później nowojorski reżyser nakręci film kompletny, i odpuścić sobie jakiekolwiek porównania Pi do Requiem dla snu. Oba dzieła łączy co prawda tematyka farmakologicznej autodestrukcji, ale dzieli całkowicie strona formalna. W Requiem dla snu Aronosfky wypracował już własny, spójny styl, natomiast w Pi trochę eksperymentuje, a trochę czerpie z Cronenberga.

Cóż to za synteza: Czarno-biała, rozdygotana, pulsująca psychotropową energią, zilustrowana melodią Clinta Mansella, z matematyką i chorobą psychiczną na pierwszym planie, z chasydami i bankowcami walczącymi o władzę nad światem na planie drugim. Pi trafia dopiero na dziewiąte miejsce mojej listy tylko z powodu sumy czterech pierwszych cyfr tytułowej liczby.

8. Epidemia strachu
(Contagion; 2011)

Nie jestem pewien, czy pandemia to mój ulubiony koniec świata, ale wiem, że rozczarowująco rzadko sięga po niego Hollywood (Ben Affleck w pocie czoła stara się zmienić ten stan rzeczy). Darzę wielkim sentymentem Epidemię, ale było to kino zdecydowanie bardziej sensacyjne niż katastroficzne. Epidemia strachu w jeszcze większym stopniu unika wysokobudżetowych sekwencji ukazujących dramatyczny rozwój i okrutne skutki zarazy. Steven Soderbergh wolał skoncentrować się na losach jednostek i na psychologicznej podbudowie stworzył wiarygodny, socjologiczny opis pandemii. Składa się ona u niego z trzech etapów: wyścigu mikrobów z paniką, destabilizacją (ale nie zapaścią!) społeczeństwa przetrzebionego wirusem i moralnie skomplikowanej dystrybucji pożądanej szczepionki.

Czekam na równie inteligentne potraktowanie tematu inwazji Obcych, zombiepokalipsy, uderzenia meteorytu i katastrofy klimatycznej.

7. Mroczny Rycerz powstaje
(The Dark Knight Rises; 2012)

Minęło już tyle miesięcy, a ja ciągle wyobrażam sobie ogień i o udział w ogólnomiejskim spisku podejrzewam każdego napotkanego kloszarda. Wciąż uważam Insurekcję Mrocznego Rycerza za najgorszą (sic!) część nolanowskiej tryptyku i zarazem za jego godne, epickie zwieńczenie. Sprzeczność jest tylko pozorna. Wszystko wyjaśniliśmy już razem z Deckardem.

6. Wilcze prawo (1974 - 1980 - 1983)
(Red Riding; 2009)

Obejrzenie trylogii Wilcze prawo zawdzięczam wspomnianemu przed chwilą Deckardowi, który – być może – sam jej jeszcze nie widział. Ale przynajmniej wrzucił wiele lat temu zwiastun na swój blog, dzięki czemu ten szerzej nieznany utkwił mi w pamięci i wiosną zeszłego roku nie przeszedłem obojętnie obok zakurzonego pudełka w sklepie z używanymi DVD.

Wilcze prawo winno w zasadzie znajdować się na pierwszym miejscu mego zestawienia. Niestety, na przeszkodzie do triumfu stanęła nieudana część ostatnia. Przyniosła co prawda wyczekiwane rozwiązanie zagadki bestialskich morderstw (niczym w klasycznym whodunnit, sprawca od samego początku był nam podsuwany pod nos), ale bardzo niezgrabnie połączyła wątek zabójstw z korupcją w szeregach miejscowej policji. Na szczęście 1974 i 1980 to klasa sama w sobie: szanujące inteligencję widza, trzymające w napięciu thrillery, z których pierwszy kładzie akcent na sferę obyczajową, a drugi jest już "śledczym" kryminałem pełną gębą.

Jak na produkcję brytyjską przystało, we wszystkich trzech częściach pooglądamy świetnych aktorów: Andrew Garfielda, Seana Bena (zgadnijcie, jak kończy jego postać), Rebeccę Hall, Davida Morriseya (można zmrużyć oczy i udawać, że to Gary Oldman), Paddy'ego Considine i Marka Addy'ego. Warto też zaznaczyć, że każdy film nakręcił inny reżyser inną techniką (odpowiednio: szesnaście milimetrów, trzydzieści pięć milimetrów, cyfrówka).

5. The Social Network
(2010)

Z warsztatowego punktu widzenia już-nie-najnowszy film Davida Finchera jest majstersztykiem. Choć Facebookowy boom mnie ominął, a Mark Zuckerberg jest mi postacią najzupełniej obojętną, oglądałem The Social Network z zapartym tchem. Każda scena, każde ujęcie i każda kwestia dialogowa wydaje się precyzyjnie zaplanowana na obu poziomach – scenariuszowym i reżyserskim – a ponieważ akcja gna wartko naprzód, dwugodzinny seans mija szybciej niż dodanie frienda na fejsiku.

Mam jednak spory żal do Finchera o brak drugiego dna. Film o Zuckerbegu nie jest co prawda wydmuszką jak film o Benjaminie Buttonie, ale reżyser poskąpił komentarza dotyczącego relacji międzyludzkich w erze portali społecznościowych. W The Social Network chodzi na początku o seks, a potem już tylko o kasę.

4. Szpieg
(Tinker, Tailor, Soldier, Spy; 2011)

"Gęsta fabuła trwa przeszło dwie godziny i we współczesnym rozumieniu słowa "akcja" dzieje się tu stosunkowo niewiele. Czas spędzony w kinie minął mi jednak jak z bicza strzelił, bo od strony warsztatowej film jest po prostu perfekcyjny (aktorstwo, muzyka, montaż, imitowanie lat siedemdziesiątych). Żaden element nie zgrzyta także w przemyślnej intrydze, której nie można nawet zarzucić zbytniego skomplikowania, gdyż da się ją ogarnąć za pierwszym obejrzeniem – chociaż bez wątpienia nastepne seanse odsłoniłyby przed widzem rozliczne niuanse. Malutki żal mam tylko do "płaskiej" linii napięcia: Chociaż film od początku do końca trzyma widza na krawędzi fotela, to na zakończenie nie dostajemy żadnego fabularnego fajerwerku. Z drugiej strony, gdybyśmy dostali, to film utraciłby zapewne na wiarygodności. Wyśmienite, konserskie kino."
Filmorys #11

3. Nieodwracalne
(Irréversible; 2002)

To mogła być najlepsza rzecz, jaką obejrzałem od wielu lat, przebijająca nawet Wiernego ogrodnika (dość absurdalne porównanie, ale bądź co bądź oba dzieła opowiadają o zemście za krzywdę wyrządzoną ukochanej kobiecie; poza tym różni je wszystko). To mógł być film-młot, który jednym brutalnym ciosem zrzuca widza z fotela, a potem bez litości dobija go na podłodze serią zamaszystych uderzeń. I nie, wcale nie zapędzam się za daleko z tą przenośnią, bo przecież Gaspar Noé rozmyślnie sięgnął po środki audiowizualne mające wywołać mdłości (wirująca kamera, buczące, jednostajne dźwięki, stroboskopy).

Co poszło nie tak? Historia opowiadana jest wspak, więc po kulminacyjnej scenie w podziemnym przejściu wiemy już, dlaczego Marcus ruszy śladem oprawcy i jak skończy się dla niego ta pamiętna noc. Reżyser ma jednak jeszcze pół godziny, żeby nas czymś zaskoczyć, sprowokować, zmienić nasz punkt widzenia, żeby przetasować relację Alex-Marcus-Pierre. Chyba nawet próbuje (vide długa rozmowa w metrze), ale bez większego powodzenia. Trudno zresztą byłoby przebić to, co widzieliśmy wcześniej na ekranie...

Może więc Noé więcej stracił niż zyskał nieliniową narracją? Ale z drugiej strony: Przy zwykłym prowadzeniu akcji film stałby się po prostu "pоrnografią zemsty" (Michał Chaciński). Tak czy owak, jest to przytłaczające kino, z pewnością nie dla każdego.

2. The Host: Potwór
(Gwoemul; 2006)

Żeby na jakiś czas odzyskać wiarę w kino, należy obejrzeć film, który nie daje się jednoznacznie zakwalifikować gatunkowo. I nie mam tu na myśli ani binarnych połączeń pokroju Gorączki i Cube (skądinąd wybitnych filmów), ani, Boże uchowaj, komedii romantycznych. Mówię o produkcjach, które z eklektycznym rozmachem sięgają do kilku przypadkowych kategorii i tworzą z nich zajmującą opowieść; najlepiej taką, w której pierwsze skrzypce gra nie intryga, lecz ludzie i ich dylematy.

O koreańskim Gwoemulu tak pisał swojego czasu Piotr Dobry (Esensja): "A więc jednak w roku Pańskim 2006, po 110 latach istnienia kina, da się jeszcze nakręcić film, który wygląda jak nic przed nim. No, oczywiście pierwsze skojarzenie to Godzilla, ale The Host, prócz tego, że jest monster movie, jest jeszcze thrillerem, SF, komedią, dramatem, filmem familijnym, satyrą polityczną… Właściwie tak na pewno to nie jest tylko westernem i musicalem. A najlepsze, że przy tym całym gatunkowym miszmaszu sprawia wrażenie filmu zdolnego zadowolić absolutnie wszystkich."

1. Looper
(2012)

Znalazłem się chyba na niewłaściwej ścieżce temporalnej: poza mną Looper nikomu do gustu nie przypadł. Uważam jednak przewrotnie, że w przypadku sporu o fajność filmu X zwycięzcami są ci, którym film się spodobał, z tego prostego powodu, że oni z seansu wynieśli więcej. Podtrzymuję zatem – z satysfakcją – swoje wcześniejsze zdanie:

"Pętlarz to trzymający w napięciu, bezkompromisowy, starannie zaplanowany thriller akcji z podróżami w czasie. Owszem, widz musi kupić założenie początkowe – mafia wysyła z przyszłości ludzi do skasowania – ale reżyser i scenarzysta w jednej osobie wynagrodzi mu to z nawiązką: pomysłową choreografią (nie tak znowu licznych) scen akcji, paroma scenami chwytającymi za gardło niedomówioną brutalnością oraz dorzucanymi do fabuły coraz to nowymi elementami, które znakomicie współgrają z całością. Pętlarz z pewnością nie jest montażowo-fabularnym majstersztykiem na miarę Prestiżu, ale i tak dostarcza widzowi dwóch godzin inteligentnej, wciągającej, nieprzewidywalnej rozrywki, nie zawodząc przy tym pod żadnym względem formalnym."