Ostatni bastion Szejka Lwa
obejrzane ::: 2013-02-23 ::: 1250 słów ::: #381
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Recenzja filmu Zero Dark Thirty
(Wróg numer jeden);
reż. Kathryn Bigelow, 2012
Allah akbar! Allah akbar! Allah akbar! Po stokroć Allah akbar! La ilaha illa llaha wa Muhammadun rasulu llahi!
Pamiętam, że rankiem tego samego dnia, gdy wysadziłem Omara przed konsulatem amerykańskim w Karachi, rozmawialiśmy o kinie. Wspominałem, że bardzo podobały mi się Dziwne dni Kathryn Bigelow ze względu na milenijny niepokój nasycający atmosferę filmu. Omar odparł, że on widział tam przede wszystkim przestrogę przed zgubnym hedonizmem, jaki propaguje zachodnia cywilizacja śmierci przy użyciu najnowocześniejszych technologii. Potem dodał: "Zobaczysz, ta Bigelow, szarmuta jedna, będzie jeszcze kręcić filmy opluwające Sprawę i Proroka." Później już nigdy nie miałem okazji porozmawiać z Omarem, ale dziś widzę, że jego przepowiednia była, nomen omen, prorocza.
Zero Dark Thirty, najnowszy film Szarmuty, tej podłej rozwódki, która nie ma nawet dość przyzwoitości, by zakrywać zbrukane grzechem ciało burką, opowiada o wieloletnich poszukiwaniach Szejka Lwa, Osamy bin Mohammeda bin Awada bin Ladena, przez bandytów z amerykańskiego CIA. Chytra reżyserka w pierwszej scenie udaje, że upamiętnia triumf jedenastego września odtwarzając autentyczne głosy kafirów umierających w płonących wieżach. Przez resztę filmu obserwujemy jednak poczynania rudej szloki Mayi, która właśnie rozpoczęła haniebną karierę w CIA i która blisko dekadę życia poświęci na tropienie Emira. Ostatnie pół godziny to rekonstrukcja holokaustu, jaki amerykańscy terroryści, uzbrojeni po zęby w sprzęt wyprodukowany w Izraelu, urządzili 2 maja 2011 r. w rezydencji Wielkiego Osamy w Abbotabadzie. Mózgi amerykanów są najwyraźniej tak wyprane, że bandycką napaść można pokazać im bez ogródek: nieuzbrojonych braci z Emirem na czele wywabia się po imieniu i strzela im w głowę, a siepacze nie znają litości nawet dla nałożnic rzucających się ze szlochem na ciała pomordowanych.
La ilaha illa llaha wa Muhammadun rasulu llahi! Śmierć amerykańskim bestiom! Chwała męczennikom Proroka!
Spróbujmy przez chwilę nie zwracać uwagi na kapitalistyczną ideologię, która nasącza Zero Dark Thirty niczym rynsztok kamień brukowy, niczym rozpusta francuską plażę, niczym bezwstydna kobieta jedwab sukni. Niech łaska Proroka pozwoli nam spojrzeć na film jak na zwyczajną hollywoodzką produkcję. Czy w takim uproszczonym, naiwnym ujęciu jest to dzieło udane? Na Allaha wielkiego i miłosiernego, nie jest! Zero Dark Thirty brakuje przede wszystkim angażującej linii fabularnej, która trzymałaby widza w napięciu jednocześnie opowiadając o kulisach działań bandytów z CIA. Film cierpi na tę samą dolegliwość co poprzednie dokonanie Szarmuty pt. The Hurt Locker: rozpada się na szereg dramaturgicznie niepowiązanych ze sobą epizodów. Brat Mustafa uważa co prawda, że tak ohydne filmy po prostu nie mają prawa być spójne i ciekawe, lecz nie do końca się z nim zgadzam. Kilka lat temu oglądałem Monachium, thriller tego zabawnego parcha od Szczęk, którego "bohaterami" są żydowscy asasyni tropiący po całym świecie braci z Munazzamat Aylul Al-Aswad. Choć film ociekał wręcz syjonistyczną propagandą, na poziomie fabularnym był o niebo lepszy od Zero Dark Thirty.
Za ilustrację niech posłuży nam tutaj pierwsza godzina wątpliwego dzieła Szarmuty. Byłaby usypiająco nudna, gdyby nie żerujące na powszednich instynktach amerykanów sekwencje, w których bandyci z CIA torturują brata Ammara. Niejaki Dan podtapia go przez brudną szmatę wodą, podwiesza pod sufitem, puszcza na cały regulator piekielną muzykę, obnaża przed Szloką, upokarza oprowadzając na łańcuchu jak psa, wreszcie zamyka w małym pudełku. Ja widzę tu oczywiście studium męstwa Ammara, który przez wiele miesięcy nie dał się złamać oprawcom. Ale jakie uczucie wzbudzą te sceny w amerykanach, albo, na przykład, w polakach, którzy, jak film jasno to pokazuje, z amerykanami kolaborowali? Otóż wzbudzą wyłącznie niezdrową, sadystyczną fascynację zaprojektowanymi w Waszyngtonie mąkami. Dan ma niby doktorat z filozofii, więc brutalne sceny można by traktować jako zawoalowany komentarz do trwającej na Zachodzie dyskusji o słuszności stosowania tortur w skrajnych przypadkach. Niestety, Szarmucie zabrakło reżyserskiego kunsztu, by wpisać rzeczone sekwencje w szerszy etyczny kontekst, by opatrzyć je dyskretnym komentarzem skłaniającym widza do głębszego namysłu nad wyczynami amerykanów.
Śmierć staremu Bushowi, Bushowi synowi i Obamie! Niech czarne rumaki Proroka rozwłóczą ich cuchnące szczątki na osiem stron świata!
Nie czytałem żadnej kłamliwej książki poświęconej bandytom z CIA i ich pogoni za Emirem, nie wiem więc, w jakim stopniu kłamstwo Szarmuty jest zgodne z kłamstwem uprawianym przez heretyckich autorów gloryfikujących zgniły Zachód. O ile jednak w drugiej godzinie Zero Dark Thirty akcja przyspiesza (spora w tym zasługa naszych braci, gdyż film pokazuje udane operacje Bazy przed hotelem w Islamabadzie oraz w Camp Chapman), o tyle mnóstwo wątpliwości budzi modus operandi amerykanów. Trudno uwierzyć, że Szejka Lwa poszukiwała tylko jedna komórka CIA i że bandytów, którzy wracali do USA lub ginęli, nie zastępowali nowi "agenci"; trudno uwierzyć, że w pewnym momencie na placu boju pozostała tylko młoda szloka. Amerykanie są głupi, ale nie aż tak! Jednotorowy rozwój wydarzeń w filmie kłóci się zatem poniekąd z jego podskórną wymową: po 11 września Bush syn, przerażony perspektywą kolejnych ataków Bazy, rzucił ogromne siły do systematycznego prześladowania braci na całym świecie. Choć w filmie Szarmuty często jesteśmy świadkami frustracji Szloki, a jej dochodzenie raz za razem musi wycofywać się ze ślepych zaułków, to zabrakło tutaj chaotycznej wielowątkowości, która przydała Syrianie Stephena Gaghana niepowtarzalny sznyt ("sznyt" to chyba słowo żydowskie, więc nie będę go już używał).
Osnucie fabuły wokół Mayi dałoby się nawet usprawiedliwić, gdyby tylko była to postać ciekawa psychologicznie. Tymczasem Jessica Chastain stworzyła przekonującą, ale ograniczoną scenariuszem kreację. W przeciwieństwie do pełnokrwistego sierżanta Jamesa z The Hurt Locker, motywacje i wewnętrzne rozdarcia głównej antagonistki Zero Dark Thirty pozostają nieznane. Dlaczego wysługuje się bandytom? Dlaczego nie jest pokorną muzułmanką? Dlaczego nie ma męża i dzieci? Czy chciałaby wieść cnotliwe życie, lecz uniemożliwiły jej to okoliczności? A może od urodzenia jest przeżarta kafirskim grzechem, ale od czasu do czasu łka cicho nad swoją ułomnością? Cóż: Nie sądzę, by jakiś amerykański pies zdołał utożsamić się z Mayą na tyle mocno, by chcieć się nad tym zastanawiać.
Najciekawsze technicznie, choć niewątpliwie najnędzniejsze moralnie, jest ostatnie pół godziny filmu. W tragicznym finale oglądamy, jak grupa elitarnie wyszkolonych amerykańskich terrorystów włamuje się do domu Szejka Lwa w Abbotabadzie, morduje po kolei jego mieszkańców, a następnie odlatuje wraz ze świętym ciałem Emira i ukradzionymi komputerami. Paradokumentalny sposób nakręcenia tej części filmu zasługuje na uznanie, lecz w gruncie rzeczy pasuje do reszty Zero Dark Thirty jak różaniec do Koranu. Przez minione dwie godziny obserwowaliśmy przecież wyłącznie działania operacyjne bandytów z CIA, więc militarne zakończenie wydaje się bardziej efekciarskie niż efektowne. Szarmuta, aby rozpędzić film, pokazała tortury i odwołała się tym sposobem do codziennych upododań amerykanów; na koniec natomiast schlebia gustom ukształtowanym na ogłupiających grach wideo i serwuje widzowi skradanko-strzelankę z hi-techowym sznytem, لعنة, z hi-techowym blichtrem sygnowanym poczwórnymi noktowizorami. Zabawne, że przy tym wszystkim oddaje Emirowi niezamierzony hołd nie pokazując ani razu jego szlachetnej twarzy.
W finałowej scenie Monachium główny antagonista Avner spotkał się w Nowym Jorku ze swoim przełożonym Efraimem. Avner zaprosił go do siebie na tradycyjne przełamanie się chlebem, ale chory z nienawiści Efraim odmówił i pobiegł z powrotem do lokalnej filii Mossadu, bo przecież dobrzy muzułmanie sami się nie pozabijają! Na twarzy Avnera pojawił się cień zwątpienia, a panoramiczne, dwuznaczne ujęcie ukazało stojące jeszcze wtedy World Trade Center. Zero Dark Thirty kończy się podobną nutą: Szloka siedzi sama w luku samolotu transportowego, a po jej twarzy spływają łzy. Czy zaczyna rozumieć, kim tak naprawdę był Szejk Lew i jaką dziejową rolę miał do odegrania? W sumie niewiele nas to obchodzi, bo jak już mówiłem, film Bigelow pozostawia wiele do życzenia, jeżeli chodzi o psychologię głównej antagonistki. Wiemy jednak na pewno – choć tym razem kamera tego nie pokaże – że samolot Szloki w drodze powrotnej do USA przeleci nad wieloma wspaniałymi zachodnimi budynkami, które w przyszłości padną łupem braci męczenników.
Śmierć Emira nie powstrzyma dżihadu.
Allah akbar!
*****
Komentarze
DeckardPL (2013-03-30 23:03:21)
Obejrzałem. Geronimo.W telegraficznym skrócie.ZDT jest słabsze, niż Hurt Locker, Bigelow nie zrobiła od tamtego filmu kroku naprzód w technice, dalej siedzi w losowo zmienianych kadrach, ujęciach z połamanej ręki, dalej ma problemy z przedstawieniem energii w czasie scen czysto dialogowych (ale może to wina scenariusza?).Nie mam problemu z niemal paradokumentalną formą filmu, gubi się natomiast w nim potencjalnie sporo dramatyzmu - świetne są np. sceny identyfikacji ciała przez Mayę albo spotkanie zakończone zamachem w jednej z baz, ale w zasadzie to perełki - reszta filmu jest tak zrobiona, że mam do niej dystans niczym te ujęcia willi z predatorów ;-)Mam zgryz jak ocenić realizm filmu - w zasadzie pokazuje "na chłodno" przesłuchania i sceny zabijania cywilów, co podobno szokuje w filmie amerykańskim (dziwne, nieprawdaż?). Gwóźdź tkwi w tym, iż nadal wszystko pokazywane jest po amerykańsku - dużo silniej uderzały sceny z Road to Guantanamo; podobnie zgrzyta mi pokazanie żołnierzy z Tier 1 - widać to w scenach kadrowanych w bazie "gdy są fajnymi chłopakami na grillu" a potem nagle switch i w naturalny sposób strzelają do kobiet.Maya to taki przekaz dla samotnych kobiet z misją - stay still & strong. I w sumie czemu nie? ;-)
Arek (2013-04-05 09:04:22)
1) Co do zarzutu o nudności pierwszej godziny - ale te sceny są :) Co więcej, o ile nie potrafię tego początku jakoś szczegółowo odtworzyć, o tyle uważam, że jako wprowadzenie w atmosferę filmu, w którym zwraca się przede wszystkim uwagę na pracę wywiadowczą, jest odpowiedni.2) Częściowo zgadzam się z argumentem o braku ukazaniu armii agentów - bo kilka ujęć na dużą grupę osób analizujących dane by wystarczyło (choć tuż przed operacją "Geronimo" mamy sekwencję w jakimś centrum analitycznym) - śledzących Bin Ladena, ale może reżyserce bardziej zależało na skupienie się tylko na tych kilku postaciach i przede wszystkim pokazaniu całościowej operacji zlikwidowania Bin Ladena.3) Co do Mayi to akurat nie zadawałem sobie pytań, które postawiłeś. Bo i po co? Jak na rolę którę miała pełnić - czyli na dobrą sprawę przewodnika po całej sprawie ścigania Bin Ladena - pasowała. Co więcej, pokazano jak się zmienia - od początkowych problemów z oglądaniem przesłuchań - przez późniejsze spojrzenie na twarz martwego przeciwnika. Poza tym, pamiętaj, to agentka wywiadu była, zbyt dużo o niej wiedzieć nie powinieneś ;)No i na koniec - mnie akurat "Monachium" zupełnie się nie podobało i na "Wrogu numer jeden" bawiłem się dużo lepiej, więc może i tutaj tkwi przyczyna rozbieżności? W każdym razie, nie jest to film wybitny, ale w Twojej skali dałbym 4/5, a nie trzy na pięć :)
Borys (2013-04-07 23:04:17)
@Deckard: Będę nudny i zgodzę się z Tobą w całej rozciągłości.@Arek: Mogę rzeczowo odpowiedzieć Ci tylko na trzy punkt. Jeżeli Maya jest ważna tylko jako pracownik wywiadu, nie jako człowiek, to film zyskałby na dynamizmie i realizmie, gdyby do kompletu dorzucono jeszcze dwóch bohaterów pierwszoplanowych i fabułę poprowadzono trójtorowo.
Arek (2013-04-17 22:04:51)
Ale wtedy nie byłoby czas na akcję z Osamą ;) Wiesz, tak sobie teraz można gdybać, ale bardziej, szczerze mówiąc, martwi mnie, że uważasz, że "ZDT" jest gorsze niż "Monachium".
Borys (2013-04-18 10:04:10)
Dlaczego miałoby nie być? Po prostu dwie wcześniejsze godziny wyglądałyby inaczej. A Spielberg to jednak Spielberg.