Żeby Polska nie była Polską
książki ::: 2011-06-18 ::: 1510 słów ::: #294
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Czy wypada zrecenzować recenzenta? Na dodatek negatywnie? Jeżeli tak, to chciałem przestrzec wszystkich przed Wojciechem Gołąbowskim z Esensji. Moja krytyka nie ma oczywiście charakteru ad personam, ani nawet ad hominem. Po prostu postanowiłem zdecydowanie i publicznie przeciwstawić swój gust gustowi Gołąbowskiego. Nie zawracałbym sobie tym głowy, gdyby nie to, że facet pisze naprawdę dobre, przekonujące recenzje. Trzykrotnie skusił mnie swoim entuzjazmem do zapoznania się z trzema przedstawicielkami polskiej literatury fantastycznej i trzykrotnie na polecankach Wojciecha mocno się przejechałem. Niech zresztą przemówią liczby: W.G. ocenił Tfu, pluje Chlu! Marcina Wrońskiego na 8/10, podczas gdy dla mnie to marne 3/10; Czerwone oczy Jerzego Nowosada na 8/10, ja daję znowu 3/10; Gorsze światy Cezarego Michalskiego na okrągłe 10/10, dla mnie to jakieś 5/10. Wrońskiego czytałem ładnych parę lat temu, ale z Nowosadem i Michalskim zapoznałem się dopiero co. Tak więc właśnie Czerwonym oczom i Gorszym światom poświęcam poniższą notkę. Tekst nie będzie miał bynajmniej charakteru polemicznego. Przedstawiam po prostu własną, negatywną wersję obu czytelniczych wrażeń. ...
Czerwony oczy
zagwarantowały Jerzemu Nowosadowi drugie miejsce w konkursie zorganizowanym przez poznański Dom Wydawniczy "Ławica" w 1993 r. Były jedyną powieścią w dorobku pisarza specjalizującego się w humoreskach i opowiadaniach. Czerwone oczy ukazały się drukiem nakładem Fabryki Słów dopiero w 2006 r., dwa lata po przedwczesnej śmierci niespełna sześćdziesięcioletniego Nowosada. Gdyby chcieć sklasyfikować książkę jednym zdaniem należałoby powiedzieć, że to szkatułkowo powiązane alternatywne historie Polski wzniesione na eschatologicznym fundamencie. Brzmi nieźle — ale tylko dopóki nie zaczniemy czytać.
Narzeczeni Kamil i Anna na dzień przed ślubem giną w tragicznym wypadku samochodowym. Po śmierci, eskortowani przez dwóch smutnych panów, trafiają prościutko do piekła. Na bohaterów nie czekają o dziwo ani kotły wypełnione smołą, ani diabły-sadyści. Piekło wygląda bowiem niemalże identycznie jak "świat na górze". Zamieszkujący go zmarli wiodą tu zupełnie normalne życie: jedzą, piją, śpią, chodzą do pracy zarobkowej. I wszyscy przy tym doskonale wiedzą, iż "na górze" już nie żyją. Między światem żyjących a piekłem występują w zasadzie tylko dwie różnice: nie rodzą się tutaj dzieci, a władzę sprawują istoty nadprzyrodzone, które można rozpoznać po tytułowych czerwonych oczach. Ludziom pozostawiono jednak dużą autonomię i o żadnym zniewoleniu mowy być nie może.
Wyobraźmy sobie przez chwilę, że to my umarliśmy i trafiliśmy do piekła w Nowosadowej odmianie. Jaka byłaby jedna z pierwszych poczynionych przez nas rzeczy? Ja z pewnością próbowałbym odszukać moich nieżyjących bliskich i przyjaciół. Ani Kamilowi, ani Annie podobna myśl nawet nie przechodzi przez głowę. Ponadto czytelnik szybko odnosi wrażenie, że największą bolączką mieszkańców piekielnego wymiaru jest poczucie osamotnienia biorące się z tego, iż ich wszyscy najbliżsi zostali po drugiej stronie...
Logika fabuły głośno zgrzyta, gdyż Nowosad brnie dalej i wymyśla organizowaną raz na czterdzieści cztery lata loterię. Czterdziestu czterech szczęśliwców uzyskuje dzięki niej możliwość powrotu do świata żyjących. Niektórym na zwycięskim losie zależy bardzo, innym nieszczególnie, ale nie ulega wątpliwości, że to właśnie loterie wyznaczają powolny rytm piekielnej egzystencji.
Zarysowana przez autora sytuacja wyjściowa przedstawia się dość ciekawie. Co więcej, logika już potem nie trzeszczy w posadach, lecz dzieje się tak z nader przykrego dla czytelnika powodu: w głównej części książki nie dzieje się nic. Nie ma tu żadnej intrygi (związanej bądź to z loterią, bądź z czymkolwiek innym), żadnego odkrywania tajemnic świata przedstawionego (a przecież zważywszy na realia sporo takich tajemnic mogłoby się pojawić), żadnych wątków pobocznych, żadnych zwrotów akcji. Nic, zero, nada.
Nowosad w ogóle nie spróbował też pogłębić wykreowanej przez siebie rzeczywistości. Szczerze mówiąc, może to i lepiej, że nie spróbował, bo najprawdopodobniej poniósłby klęskę na całej linii. Kiepski styl przynoszący na myśl szkolne wypracowania oraz infantylizm bijący z nienaturalnych dialogów pokazują, że zdolności pisarskie autora stały na niskim poziomie. Psychologia postaci? Zupełnie wyłożona, i to nie tylko w kontekście sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie, lecz również "sama w sobie".
Napisałem powyżej, że "w głównej części" powieści nie dzieje się nic. Otóż w Czerwonych oczach odnajdziemy jeszcze dwie poboczne historie, które w zasadzie mogłyby być oddzielnymi opowiadaniami, gdyby nie fakt, że śni je Anna i że uczestniczy w nich ona sama wraz z Kamilem. Owe nadzwyczaj rozbudowane i realistyczne wizje bohaterki są w gruncie rzeczy diabelską symulacją mającą na celu... chyba tylko pogrubienie książki do czterystu stron. Obie historie ożywiają nieco powieść, lecz w sensie fabularnym są równie żenadogenne co oferta programowa Polsatu.
Pierwszy sen toczy się w realiach Polski współczesnej i mocarstwowej. Alternatywna historia stanowi tu jedynie słabo zarysowane tło, ponieważ na pierwszym planie rozgrywa się nadzwyczaj kiepski kryminał z naturystami-kidnaperami w roli bandziorów. Element dziejowy odgrywa zdecydowanie większą rolę w drugim śnie Anny, ale kontrafaktyczny scenariusz wymyślony przez Nowosada jest zaiste głupi: W XIX wieku niewielkie, prymitywne afrykańskie plemię wynajduje oto karabin maszynowy (sic!) i dokonuje udanej inwazji na Europę, w tym na szlachecką Polskę. Przez kilkadziesiąt stron obserwujemy więc bohaterów zniewolonych przez dzikich i honorowych Murzynów, a potem wszystko gwałtownie się urywa, tak jakby nagle autor znudził się swoim skokiem w bok i postanowił wrócić do "piekielnej" części powieści. A tam dalej nie dzieje się nic, aż do banalnego happy-endu. Kpina z czytelnika to mało powiedziane.
Blurb na tylnej okładce przytacza pean Rafała Ziemkiewicza, z którego wyraźnie wynika, że swojego czasu Czerwone oczy zachwyciły i jego, i Jarosława Grzędowicza. Pozostawię to bez komentarza pozwalając sobie wyłącznie na niezbędną korektę: Powieść Nowosada nie jest żadną miarą horrorem fantastycznym. To bardzo słabe fantasy; wprawka literacka, która nigdy nie powinna wydostać się z szuflady. Przyznaję Czerwonym oczom stosunkowo wysoką ocenę 3/10 tylko dlatego, że błyskawicznie się je czyta. Najlepiej jednak nie zaczynać czytać w ogóle.
Gorsze światy
to wydany również w 2006 r. zbiór opowiadań spod pióra Cezarego Michalskiego, felietonisty Krytyki Politycznej. Michalski, tak jak Nowosad, sięga po alternatywnohistoryczne koncepty, ale o ile w Czerwonych oczach nie były one niczym więcej niż (nieudaną) zabawą literacką, o tyle w Gorszych światach stanowią nośnik dla złowróżbnych socjopolitycznych proroctw doprawionych filozofią historii i fantastyką naukową.
Powiedzmy to sobie od razu — pomysły Michalskiego, nawet jeśli niekoniecznie oryginalne, są niezłe i wywierają spore wrażenie na czytelniku. Pisarz szkicuje w swych opowiadaniach światy nieco odmienne od naszego, ale każda wizja jest o kilka rzędów wielkości wiarygodniejsza od inwazji Murzynów-rusznikarzy na sarmacką Polskę. Dostajemy oto ostrzeżenia: ostrzeżenie przed "pluszowym totalitaryzmem", w którym wszyscy obywatele żyją w dobrobycie, lecz szczęśliwość została osiągnieta kosztem całkowitego skostnienia zeitgeistu i braku jakiejkolwiek możliwości zmiany płytkiego sposobu myślenia społeczeństwa; ostrzeżenie przed państwem, w którym czwarta władza stała się władzą absolutną i gdzie wszechmocne media kreują rzeczywistość mogąc w każdej chwili bez wysiłku dowolnego człowieka zniszczyć... lub wylansować; ostrzeżenie przed światem, w ktorym losy człowieka określają wyniki badań jego DNA i zawartego w nich genetycznego potencjału — w świecie tym istnieją co prawda sposoby na obejście systemu, ale w gruncie rzeczy to oszukiwani oszukują oszukujących.
Nie sposób nie zauważyć — i nie jest to przyjemne spostrzeżenie — że i Celę Śmiechu, i Zmarnowany czakram, i Dziką genetyczkę osnuto wokół trendów jeśli nie już do pewnego stopnia obowiązujących, to przynajmniej bardzo prawdopodobnych. Tajemnice ludzkiego kodu genetycznego nie zostały jeszcze zgłębione, a rządowe stacje telewizyjne jak na razie nie ośmieszają politycznie niepoprawnych jednostek w programach telewizyjnych a'la "Big Brother". Wszyscy jednak dobrze wiemy, jaką rolę odgrywają media w życiu codziennym; można też pokusić się o stwierdzenie, że rozkwitowi zachodniego dobrobytu towarzyszą pewne niepokojące zjawiska kulturowe i mentalne.
Trzy pozostałe opowiadania Michalskiego mają już więcej wspólnego ze zwyczajną fantastyką aniżeli z social fiction. Otwierający zbiór Gabinet krzywych luster to miniaturka alternatywnohistoryczna bez szczególnego przesłania, służąca jako wstęp do reszty książki. W Telewizji Babilonu autor udziela przewrotnej odpowiedzi na pytanie, skąd bierze się tyle popkulturowego gówna, odwołując się przy tym do tezy o powtarzających się cyklach Historii. Wreszcie w Punkcie rozłączenia zostajemy wrzuceni w osadzoną w wirtualnej rzeczywistości strzelankę pod wszystko mówiącym tytule "Świat 13 Grudnia". Tymczasem real rządzony przez episkopalne oligarchie przypomina ten z Celi Śmiechu.
Zaiste, pomysły Michalskiego wydają się nadzwyczaj ciekawe. Pora na dziegć: Niewiarygodnie wprost słaby punkt stanowią tutaj fabuły. Podobnie sprawy miały się u Nowosada, ale tam fabuła była po prostu kiepska. Tu natomiast jest pretekstowa, doczepiona na chybcika do pomysłów autora. On sam zresztą zdaje sobie z tego sprawę — wyraźnie bowiem widać, że od wymyślania akcji priorytetuje opisy hipotetycznych realiów. I gdyby w tym wymiarze poradził sobie znakomicie, można by pewnie wybaczyć Michalskiemu beletrystyczną zdradę. Niestety, pióro pisarza aż tak dobre nie jest, jego myśli są nieuczesane w negatywnym znaczeniu tego słowa. W niczym nie pomagają ani wydumane nazwy własne nawiązujące do jogurtów, ani wysilona intertekstualność poprzez którą autor prędzej chciał się popisać erudycją niż poprowadzić grę literacką z czytelnikiem.
Michalski próbował ulokować swą prozą na pograniczu eseistyki, a fantastyczna aureola posłużyła mu tylko do usprawiedliwienia radykalnych pomysłów. Niestety, pisarz nie podołał i przegrał na obydwu frontach. Mimo to w opowiadaniach ostało się intelektualne rezyduum, które inspiruje i skłania do polekturowych przemyśleń. Najlepiej świadczą o tym teksty poświęcone Gorszym światom, które wyłowimy bez trudu w Sieci. Recenzji z GW brakuje niestety dowcipu typowego dla Wojciecha Orlińskiego, ale już i Śliwiak, i Dukaj napisali o opowiadaniach Michalskiego bardzo zajmująco. Tak się więc złożyło, że artykuły o Gorszych światach są w gruncie rzeczy lepsze od nich samych. A to przemawia zarówno na korzyść jak i niekorzyść zbioru Cezarego Michalskiego.