Blogrys

Christiania

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Druga połowa maja, piękny, słoneczny dzień. Od Øresund wieje lekki wiatr, ale na błękitnym niebie nie sposób dostrzec żadnej chmury. Odcina się za to na nim wyraźnie czarno-złota, pyszna wieża Vor Frelsers Kirke, Kościoła Naszego Zbawiciela. To właśnie do wspinaczki na tę wieżę profesor Lindenbrock zmusił siostrzeńca Axela, by uleczyć go z lęku wysokości i przygotować do podróży do wnętrza Ziemi.

Mijamy kościół, kilka budynków mieszkalnych i po krótkiej chwili docieramy do skrzącego się od zieleni nabrzeża. Wędrujemy ścieżką, po lewej stronie mając niewysoką skarpę, a po prawej -- trzcinowy gąszcz. Mijamy ławki; na niektórych odpoczywają spacerowicze, na jednej śpi kloszard w wełnianej czapce. Sto metrów dalej pracownicy miejscy pielęgnują nabrzeżną zieleń. Wokół cisza i spokój, nawet ptaki zbytnio nie hałasują. Nagle pod stopami czuć niewyraźne drgania. Kilka sekund później pojawia się w nich wyraźny rytm, a zaraz potem do naszych uszu zaczyna dobiegać muzyka.

Wspinamy się na skarpę. Muzyka przybiera na sile. Po chwili stajemy na szczycie. Przed nami i pod nami rozciąga się skupisko murowanych budynków i blaszanych bud, zamaskowane listowiem wysokich drzew. Głośny hard rock wylewa się z niewidocznego głośnika i potrząsa całą okolicą. Schodzimy powoli w dół, ku przechadzającym się alejkami ludziom -- przyjezdnym, takim jak my, i... miejscowym. Wystarczyłoby wpuścić tutaj grupę moherowych katolików, a maryjny świat szybko obiegłaby wiadomość, że przedsionek Piekła znajduje się na terenie dawnych koszar wojskowych w śródmieściu duńskiej stolicy. Że Dante się pomylił, że wcale nie nel mezzo del cammin di nostra vita, a nel mezzo del cammin di Copenhagen in Danimarca. ...

Przepisywać Wikipedii nie ma sensu, więc część encyklopedyczną notki streszczę do jednego akapitu. Wolne Miasto Christiania, anarchistyczny eksperyment Europy, powstało w 1971 r. Początkowo osiedle zamieszkiwała bohema, hippisi i squatterzy. Jednak ponieważ społeczność Christianii rządziła się własnymi prawami i ogłosiła swoistą niezależność od rządu duńskiego, do osiedla szybko zawitali, skuszeni taką idyllą, narkomani, handlarze narkotyków i prostytutki. Wkrótce Wolne Miasto osiągnęło stan pewnej równowagi: kultura alternatywna z jednej strony, prochy z drugiej. Mijały lata, nie obeszło się bez kilku turbulencji. Na przykład pod koniec lat siedemdziesiątych mieszkańcy musieli się zjednoczyć, żeby wspólnymi siłami "wyeksmitować" ze zrujnowanego budynku (zwanego Arką Pokoju) grupę hardkorowych i występnych ćpunów. Z kolei w 1984 r. Christianię najechał i sterrroryzował gang uzbrojonych motocyklistów, ale i oni wkrótce przegrali z solidarnością miejscowych i musieli się wynieść. Warto podkreślić, że w żadnym z konfliktów christiańczycy nie uciekli się do przemocy. Wystarczyło wywrzeć nacisk psychologiczny na niepożądany element i powiedzieć głośno "nikt was tu nie chce".

Jak wygląda Christiania? Jeśli sądzicie, że jak slumsy albo jak getto, to grubo się mylicie. Wolne Miasto zdecydowanie bardziej przypomina park aniżeli wysypisko. Nic tu nie cuchnie, a alejek nie tarasują hałdy opróżnionych butelek. Za to wszędzie rośnie zieleń. Christiańczycy mieszkają albo w podniszczonych domkach z małymi ogródkami, albo w prowizorycznych, blaszanych konstrukcjach -- ale nie w kartonowych pudłach. Wszędzie dookoła chilloutują sobie miejscowe luzaki. Dwóch ogorzałych mężczyzn w skórach prowadzi przy piwie ożywioną dyskusję po hiszpańsku; po uliczkach przechadzają się grupki nastolatków o punkowym wyglądzie; jakiś brodacz czyta gazetę, a obok niego na ławce drzemie mały, kudłaty pies; przed wejściem do jednego z budynków podskakuje ze śmiechem starsza kobieta, ewidentnie pod wpływem jakiegoś kwasu. Żadnych przejawów chuligaństwa, zero nieprzyjaznych fluidów. Do Christianii co prawda trafiłem w okolicach południa i spędziłem w niej niecałe dwie godziny, ale i tak zdążyłem odnieść wrażenie, że i nocą byłoby tam zdecydowanie bezpieczniej niż na przeciętnym osiedlu w przeciętnej dzielnicy przeciętnego polskiego miasta.

Niestety, musicie obejść się opisem słownym, bo zdjęciami powyższego wpisu nie zilustruję. W Christianii nie wolno bowiem pstrykać fotek, o czym wyraźnie oznajmiają duże tablice z przekreślonym aparatem. Kto spróbuje się wyłamać, szybko zostanie zganiony surowym "Hey, Mister, no photos!", tak jak pewien japoński turysta, który natychmiast posłusznie schował swego Nikona. Zakaz fotografowania w pierwszej chwili budzi u przyjezdnego niesmak... ale w drugiej chwili staje się zupełnie zrozumiały: Christiania to dom dla blisko tysiąca osób i nic dziwnego, że mieszkańcy nie chcą być traktowani jako odmiana stołecznego zoo. I tak miło z ich strony, że Wolne Miasto jest otwarte dla turystów. Kilkadziesiąt minut przed wkroczeniem na teren osiedla trafiłem między kilka bloków mieszkalnych. Chciałem na minutę rozłożyć się z mapą na drewnianym stoliku obok małego, pustego placu zabaw. Nie zdążyłem. Natychmiast podeszła do mnie jakaś pani i poinformowała grzecznie, że muszę stąd iść, bo to teren prywatny. Nie muszę dopowiadać, iż w Christianii niczego takiego nie usłyszałem.

Za trzy lata Wolne Miasto będzie obchodzić swoje czterdzieste urodziny... lecz nie jest wcale pewne, czy ich dożyje. Oficjele od pewnego czasu spoglądają na alternatywne osiedle nieprzyjaznym okiem. Niedawno wprowadzono tam zakaz otwartego handlu marihuaną i politykę zerowej tolerancji dla wszelkich anarchistycznych wybryków. Wolne Miasto patrolują duże (ogromne, zważywszy na niewielkie rozmiary Christianii, raptem 34 hektary) ilości policjantów. Na patrolowaniu się nie kończy. Podczas mojej wizyty kilkudziesięciu gliniarzy w pełnym rynsztunku, przy pomocy młotów pneumatycznych, z hukiem rozwalało barykadę z cementu i desek. Mieszkańcy ustawili ją w strategicznym miejscu, by uniemożliwić samochodom policyjnym wjazd na teren Christianii. Hałaśliwa akcja policji nie wywarła jednak specjalnego wrażenia na miejscowych i życie na okolicznych uliczkach toczyło się spokojnie swoim rytmem. To zapewne część stałego rytuału -- barykada zostanie ponownie wzniesiona w przeciągu nocy (zamieszaniu przyglądała się z ostentacyjnym spokojem dziewczyna trzymająca taczką, na której leżały worki z cementem), a policja znów przyjedzie, by ją zniszczyć. I tak w kółko.

Aż któregoś razu zamiast młotów pneumatycznych w ruch pójdą buldożery. I gdy pojedziecie do Kopenhagi zwiedzić Christianię -- prawdopodobnie najciekawsze miejsce duńskiej stolicy -- natraficie tylko na szereg bloków mieszkalnych. I panią, która powie wam grzecznie, że musicie sobie iść, bo to teren prywatny.

Oby nie.

Niedługi artykuł o Christianii znajdziecie tutaj.

____________________
Autorem zdjęcia nagłówkowego jest Jed.