Blogrys

Trzecie mgnienie Londynu

Po raz trzeci odwiedziłem Londyn. Tym razem z żoną i na więcej niż jeden dzień. Po raz trzeci w stolicy powitał mnie stary druh Misiołak, który przyjechał specjalnie w tym celu magnetyczną kolejką ze swojej podmiejskiej Black Mesa Research Facility. Jemu także towarzyszyła lepsza połówka. Spotkaliśmy się pod złotym Albertem.

Gdy prawie 20 lat temu pojawiłem się w okolicy Pałacu Buckingham po raz pierwszy, zmęczony całonocną podróżą bieda-autokarem z Glasgow, rozglądając się za łabędziami, Londyn wydał mi się okropnie zatłoczony. W 2012 r. było podobnie.

Tym razem czekała mnie miła niespodzianka demograficzna. Ludzi, owszem, nadal mnóstwo, ale nawet po Oxford Street dało się wędrować z opuszczonymi łokciami. Może to kwestia pory roku? A może do Europy od czasów pandemii przyjeżdża mniej Chińczyków? Ruch samochodowy był zaś wyrażnie mniej intensywny; przypuszczam, że w ciągu minionej dekady wprowadzono przepisy, które w jakiś sposób go ograniczyły, tak samo zresztą jak i w Oslo.

Ba, nawet w metrze prawie zawsze trafiało nam się miejsce siedzące! Mogłem w spokoju kontemplować atmosferę undergroundu. Na stacjach i w wagonach zauważyłem kilka zapadających w pamięć plakatów:

  • hipnotyzującego kota namawiający do zdawania elektrycznych odpadów w punktach recyklingowych („gaze into my eyes, tube riders!”);
  • burleskę parodiującą „Gwiezdne wojny” pt. „The Empire Strips Back”;
  • odezwę, aby korzystający ze zbiorkomu niezwłocznie informowali odpowiednie służby, jeśli zauważą coś niewłaściwego lub niepokojącego: „see it – say it – sorted” – rozbroiło mnie użycie słowa „sorted” w tym kontekście, britisz inglisz jak ta lala.

Nigdzie na szczęście nie zauważyliśmy żadnej tykającej paczki z wystającymi kablami. Niestety, nie mieliśmy też czasu na burleskę ani na żadne inne przedstawienie. Ilość przybytków kulturowych w West Endzie jest jednak oszałamiająca. Nie wiem, kiedy w Londynie pojawię się znów, ale na pewno zadbam o to, by zawczasu kupić bilet na spektakl, niekoniecznie z półnagimi szturmowcami.

Nie będę wyliczał miejsc, które obejrzeliśmy, gdyż nasz szlak londyński był zupełnie, ale to zupełnie pospolity (Tower Bridge, Victoria & Albert Museum, Kensington Gardens itd.). Wspomnę jedynie, że:

  • Na Wentworth Street, gdzie udaliśmy się celem spożycia śniadania, natknęliśmy się na niedzielny targ z ubraniami. U Hindusów nabyliśmy kilka sztuk odzieży, które w Oslo kosztowałyby ze trzy-cztery razy tyle. Dorwałem na przykład brązową kurtkę-kamizelkę typu „dżentelmen na leśnym spacerze” za śmieszne 20 funtów.
  • Obwieszony lampionami Chinatown emanował klimatem.
  • Na Regent Street wstąpiliśmy do ogromnego, wielopiętrowego sklepu z zabawkami Hamleys, którego pracownicy nie mają łatwo ani lekko, ale chociaż mają przyjemnie, bo muszą bawić się asortymentem, demonstrować go klientom i namawiać ich aktywnie do zakupu.
  • Drugi dzień zwiedzania zakończyliśmy klapnięciem na ławce na skwerze Soho Square Gardens wśród miejscowych chwytających ostatnie promienie słońca, piwkujących, grających w ping-ponga. Uważam, że najfajniejszym rodzajem turystyki jest turystyka miejska. Uważam, że najfajniejszym momentem turystyki miejskiej jest regeneracyjne przycupnięcie gdzieś wśród lokalsów i obserwowanie przez pół godziny prawdziwego (choć przestawionego akurat na tryb relaksacyjny) życia.

Zmarnowana okazje? O osiedlu Barbican Estate wyczytałem przypadkowo trzy dni po powrocie. Kilkakrotnie przez Barbican przejeżdżaliśmy metrem. Gdybym tylko wiedział… Następnym razem.

Dziękujemy M. i K. za spotkanie i gorąco pozdrawiamy!






Komentarze

Arek (2025-05-31 07:00:59)

Coś dobrego jadłeś?

Borys (2025-05-31 21:48:59)

Śniadania angielskie. Inne posiłki były zazwyczaj smaczne, ale oszczędzali na węglowodanach.

Piotrek G (2025-06-16 07:56:12)

Mm łezka w oku...



C O M E C O N