Blogrys

Alfabet rumuński

Lipcowy urlop spędziliśmy w Rumunii. Odwiedziliśmy sześć miejscowości w ciągu dwóch i pół tygodnia; wakacyjna trasa wiodła przez ciechocinkowe Ploeszti, zakopiańską Sinaię, krakowski Braszów, metropolitalny Bukareszt, helską Konstancę/Mamaję i podbukaresztańskie termy. Osiemnaście dni to zdecydowanie za mało, aby napisać bodaj pojedynczy roztropny akapit o odwiedzonym kraju, nawet jeśli przejechało go się w połowie. Ja jednak, jak na aroganckiego blogera przystało, ułożę z Rumunii (prawie) całe abecadło, podobnie jak zrobiłem z Włoszech w 2016 r.



A este pentru alimente, czyli jedzenie. Wybór warzyw oraz owoców w supermarketach i na miejskich targowiskach pozostawiał wiele do życzenia, a gastronomia rozczarowywała na całym menu. Stołowaliśmy się w przeróżnych lokalach. Ich oceny na Google Maps nie spadały poniżej 4.2/5. Niektóre były turystyczne, inne odwiedzane przez miejscowych. Jednak i tu, i tam serwowane posiłki zasługiwały prawie zawsze na trójkę, no, trójkę z plusem. Węglowodany nudziły, sosów i dodatków brakowało. Próbowałem zamawiać dodatkowe garnituri (przystawki), ale kiedy ćwikła ujawniła oblicze plastrów buraków konserwowanych posmarowanych nierówno chrzanem, taktyki tej zaniechałem. Zaś w nielicznych przypadkach, gdy restauracyjny posiłek stał na wyższym smakowym poziomie, porcja zawodziła wagomiarem. Może chociaż burgery? Nie, też byle jakie. Może szukać ratunku u Azjatów? Owszem, obsługa przemiła, lecz norwescy Tajowie gotują lepiej. Wniosek: W Rumunii najbezpieczniej stołować się w pizzeriach.



B este pentru Brașov, czyli Braszów, który szybko przezwałem w myślach „karpackim Krakowem”, gdyż jego przestronna starówka zlokalizowana wokół Piața Sfatului przywodziła mi na myśl Gród Kraka właśnie, choć skojarzenie psuła (wzbogacała?) dominująca nad miastem góra Tâmpa. Chyba właśnie tutaj powinien w pierwszej kolejności udać się turysta zainteresowany historią i kulturą Rumunii. Zabytków w Braszowie jest w bród, z Czarnym Kościołem („Biserica Neagră”), gotycką katedrą na czele. W podpowiedziach turystycznych wygenerowanych ewidentnie przez AI przeczytaliśmy nawet, że „The Black Church will keep your kids entertained for days”, ale to akurat uznać trzeba za przesadę. Nieopodal Braszowa leży słynny zamek w Branie, rzekoma siedziba Drakuli – jednak osławiony Wład Palownik nigdy tam tak naprawdę nie mieszkał.

Historyczne centrum Braszowa
Czerwone dachówki starego miasta w Braszowie. Po lewej stronie wieża zegarowa dawnej siedziby rady miejskiej, gdzie obecnie mieści się muzeum historyczne. Po prawej Czarny Kościół. W tle góra Tâmpa.
Autor zdjęcia: dorinser



B este prea pentru București. Ośme największe miasto Unii Europejskiej (tuż za Warszawą, tuż przed Budapesztem) i największa metropolia między Berlinem a Stambułem. Ruch samochodowy jest nieogarnięty, zasady parkingowe całkowicie zgodne z doktryną leseferyzmu. Apogeum upałów uniemożliwiło nam niestety zwiedzenie i poczucie miasta. Dotarliśmy tylko do parkowego muzeum etnograficznego im. Dimitria Gusti, gdzie ulokowano ponad sto wiejskich chałup z różnych epok; w okolice Pałacu Parlamentu (patrz „C”); oraz do podmiejskich, ogromnych i wspaniałych term. Natomiast w Bukareszcie oglądanym z okien klimatyzowanych Überów wielkie wrażenie wywarła na mnie übereklektyczna architektura, miszmasz neoklasycyzmu, Art Nouveau, specyfik międzywojennych oraz socjalistycznego brutalizmu. Wszystkie te różnorakie budynki stoją losowo obok siebie, więc każda pierzeja i narożnik przedstawia unikatową kombinację stylów.

Athenaeum w Bukareszcie
Jedna z najpiękniejszych bukaresztańskich budowli, neoklasyczna sala koncertowa Ateneul Român ukończona w 1888 r.
Autor zdjęcia: Mark Vandenbroeck



C este pentru Ceaușescu. Pewien taksówkarz wyrażał się o nim chłodno. Inny powiedział z kolei, że to w latach osiemdziesiątych, panie, żyło się najlepiej. W sercu Bukaresztu dyktator pozostawił po sobie Pałac Parlamentu (Palatul Parlamentului), jeden z najcięższych gmachów (cztery miliony ton) i drugą największą siedzibę administracyjnę na świecie (palmę pierwszeństwa dzierży Pentagon1). W środku obradują obie izby rumuńskiego parlamentu, mieszczą się też tam trzy muzea i centrum konferencyjne – ale i tak ponad połowa pomieszczeń kolosa stoi… niewykończona, pusta. Budowa trwała trzynaście lat, rusztowania usunięto dopiero w drugiej połowie lat 90., czyli długo po obaleniu Ceaușescu. Pałac Parlamentu miał pierwotnie zwać się Domem Ludu i służyć jako centrala Rumuńskiej Partii Komunistycznej oraz faraonowa rezydencja rodziny dyktatora. Przywódca wzorował go na północnokoreańskim Pałacu Kŭmsusan i pragnął, by jego nowy „domek” stanowił zwieńczenie tzw. systematyzacji, czyli urbanistycznej przebudowy kraju w stylu socjalistycznym.

Pałac Parlamentu
Pałac Parlamentu. Rachunek za prąd wynosi podobno sześć milionów dolarów rocznie.
Autor zdjęcia: Askjell



D este pentru demografie. W Rumunii na kobietę przypada 1,81 dziecka, co lokuje ojczyznę Drakuli na czwartym miejscu w Europie (za Francją, Czechami i Islandią). Dyplomatycznie stwierdzę, że wysoki poziom płodności doskonale koreluje z urodą i figurą Rumunek. Zazwyczaj jednak po ulicach wędrują pary z tylko jedną pociechą – pozostałe osiemdziesiąt jeden setnych odrabia pewnie lekcje. Łatwo też dostrzec, że autochtonki zostają matkami wcześnie. Nierzadko widuje się kobietę w wieku dwudziestu kilku lat maszerującą żwawo za rękę z dziesięciolatkiem.



F este pentru fumat, czyli palenie. Rumuni palą namiętnie w ogródkach restauracyjnych, tuż przed i zaraz po posiłku. Palą kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy. Dzieci nie palą. Przynajmniej nie na widoku.



G este pentru gastronomie. Patrz żale spod „A”. Jedyną restauracją godną zapamiętania i polecenia była Grivita Pub & Grill tuż obok dworca głównego w Bukareszcie, na skrzyżowaniu trasy 1A i ul. Gheorgha Polizu2. Na stołach stały kufle wypełnione fistaszkami, które przegryzało się czekając na zamówiony posiłek – a skorupki należało zrzucać zamaszyście prosto na podłogę, gdzie chrzęściły wesoło pod butami kelnerów.



I este pentru impresie generala, czyli ogólne wrażenie. Rumunia pod względem infrastruktury i dbałości o przestrzeń publiczną przypominała mi Polskę sprzed 15-20 lat (patrz też „F”). Oczywiście, z wieloma wyjątkami – na ulicach jeżdżą nowe samochody (patrz „B”), płatności można dokonywać komórkami, gdzieniegdzie widuje się place zabaw jak spod igły (patrz „L”) dofinansowane przez Unię Europejską. Niech jednak za ilustrację „impresji generalskiej” posłuży fakt, że Gara de Nord, główny bukaresztański dworzec, wygląda jak większa Łódź Fabryczną. Ta stara, sprzed przebudowy.

Opuszczony budynek obok dworca głównego w Bukareszcie
Bezpośrednie sąsiedztwo Gara de Nord. Fotka pochodzi jednak z 2011 r. Teraz wygląda tam lepiej. Trochę.
Autor zdjęcia: Ordinary Kyle



L este pentru loc de joaca, czyli plac zabaw. Obowiązkowy przystanek podczas podróży z trzylatkiem. Największe i najfajniejsze były te w Parku im. Nicolae Titulescu3 w Braszowie i w Ogrodach Cișmigiu4 w Bukareszcie. Ładny i przestronny był też plac zabaw mieszczący się w Parku Izvor na tyłach Pałacu Parlamentu (patrz „C”), lecz brakowało drzew, które dawałyby schronienie przed sięgającym 40 stopni upałem. À propos Cişmigiu, można tam popływać kajakiem albo rowerem wodnym po sporym stawie. Widziałem scenę rodem z teledysku Braci Figo Fagot: Pewien amant zabrał nie najszczuplejszą narzeczoną na przepływkę. Łódź przechyliła i zanurzyła się tak bardzo, że prawie zaczęła nabierać wody. Zasapany amant dowiosłował z powrotem do przystani, gdzie kobietę wyciągnięto z łodzi z pomocą zdenerwowanego „operatora”. Potem facet pływał po stawie sam, bo widocznie żal mu było zapłaconych pieniędzy. Narzeczona czekała na brzegu. Później ich minęliśmy: Stali obok siebie w milczeniu w odległości trzech metrów zajęci swoimi komórkami. Powietrze drgało od focha.

Mostek w Ogrodach Cismigiu
Mostek w Ogrodach Cișmigiu (wymawiamy: „kiszmigju”).
Autor zdjęcia: chrys1985



M este pentru Marea Neagră, czyli Morze Czarne, a raczej jego wybrzeże. Przed podróżą nad morze miejscowi ostrzegali nas, że „panie, tam to jest dopiero drogo”. Byliśmy gotowi na najgorsze (patrz „P”), lecz na miejscu okazało się, iż ceny są zbliżone do tych z pozostałych regionów. Powiedziałbym nawet, że było trochę… taniej. Konstanca stanowi największy port Rumunii; od północy sąsiaduje z Mamają, takim Sopotem, tyle że położonym na ośmiokilometrowym, wąskim pasie lądu – takim Półwyspie Helskim, tyle że nie półwyspie, bo połączonym dalej na północy z „resztą kraju”5. Po zachodniej stronie Mamaji znajduje się jezioro limanowe Siutghiol, po wschodniej – Morze Czarne. Plaże konstanckie oraz mamajskie imponują długością, szerokością i niską gęstością plażowiczów. Za 40 lejów można na cały dzień wynająć wygodny „şezlong” (rum. „leżak”) pod parasolem. Wzdłuż Mamaji fale są raczej wzburzone, ale w Konstancy taksówkarz nakierował nas na idylliczną Zoom Beach z zatoczką zamieniającą sporą połać Morza Czarnego w przyjemny, ciepły, naturalny basen. Na pierwszy rzut oka widać, że Zoom jest trendy, popularny wśród posągowych Rumunów i Rumunek. O dziwo, „şezlonguri” kosztują tam tyle samo, co na innych plażach.

Mamaja z lotu ptaka
Mamaja z lotu ptaka. Po lewej stronie jezioro, po prawej – Morze Czarne.



O este pentru oameni, czyli ludzie. Twarze Rumunów, jak na wschodnich Europejczyków przystało, są kamienne, pochmurne, nieskalane uśmiechem zaadresowanym do nieznajomego mijanego na ulicy. Ale gdy tylko się zagada i poprosi o pomoc, fizjonomia natychmiast się ożywia, dźwignia życzliwości zostaje przestawiona. Pod tym względem Rumunia zdecydowanie góruje nad Węgrami, którzy zapytani o najbliższy supermarket mamroczą coś w swoim orkowym narzeczu i idą niewzruszeni dalej. Tymczasem Wołoszczanie są skorzy nawet, a może przede wszystkim, do pomocy przy przepędzaniu Cyganów (patrz „S”). Ze znajomością angielskiego bywa u nich różnie; co gorsza, pod tym względem było najgorzej w dwóch (prywatnych!) placówkach służby zdrowia, które odwiedziliśmy w związku z kontuzją dziecka.



P este pentru preturi, czyli ceny. Nieprzyjemnie wysokie. A może to ja straciłem cenową orientację wskutek rozszalałej inflacji? Posiłek w średniej restauracji – bez napoju – kosztuje około 50 lei (45 złotych). Litr mleka w sklepie – 6 złotych. Stosunkowo tani jest za to transport, zarówno pociągowy jak i taksówkowy. Na marginesie dodajmy, że banknoty rumuńskie są polimerowe. Dziwnie i fałszywie leżą w dłoni przy pierwszej taktylnej styczności.



R este pentru regat, czyli królestwo. Rumunia stała się niepodległym państwem w 1878 r. po pobiciu Otomanów przez Rosjan. W 1881 r. awansowała do rangi królestwa. Pierwszym koronowanym władcą został Karol z rodu Hohenzollernów. Rządził sprawnie państwem aż do 1914 r. zapisując się w narodowej historii jako jedna z jej najwybitniejszych postaci. Potem trochę się skomplikowało.

Karol nie miał syna, jego jedynaczka zmarła w wieku czterech lat, najstarszy bratanek berła nie chciał, więc oddziedziczył je bratanek młodszy, przyszły Ferdynand Pierwszy. Chwilę później Rumunia wyszła z Pierwszej Wojny Światowej po zwycięskiej stronie. Terytorium młodego państwa powiększyło się o Bukowinę, Besarabię i Transylwanię. Ferdynanda przezwano „Întregitorul”, czyli „Zjednoczyciel”.

Ferdynand ożeniony był wówczas z Marią Edynburską, ukochaną królową Rumunów, wnuczką Wiktorii, autorką szczerej, bestsellerowej autobiografii. Niestety, najstarszy syn Ferdynanda i Marii, Karol, zawierał kontrowersyjne małżeństwa i wikłał się w jeszcze bardziej niepopularne romanse. Korony zresztą nie chciał i ojciec pozwolił mu wreszcie się jej zrzec. Ferdynand zmarł na raka raptem dwa lata później. Władzę formalnie przejął czteroletni wnuk Michał. Skomplikowało się jeszcze bardziej.

Dopóki Michał był dzieckiem, dopóty Rumunią rządzić miała trzyosobowa rada regencyjna. Wujek, patriarcha i sędzia nie poradzili sobie z tym zadaniem, więc w 1930 r. ściągnięto z zagranicy Karola II, a Michała przesunięto z powrotem do garażu dziedziców.

Karol II rządził przez całą czwartą dekadę stulecia. Szło mu nietęgo. Nie poradził sobie z kryzysem ekonomicznym ani politycznym. W 1938 r. pchnął ustrój państwa ku dyktaturze. Rok później wybuchła wojna, a w roku następnym faszystowski generał Ion Antonescu zmusił go do abdykacji i wyrzucił z kraju. Żelazna Gwardia spróbowała nawet zabić Karola II podczas wyjazdu, ale niespecjalnie się do tego przyłożyła.

Antonescu potrzebował figuranta na tronie. Królem znowu został Michał, który dopiero co osiągnął dorosłość. Chociaż zjadł obiad z Hitlerem, jego serce nie leżało bynajmniej po nazistowskiej stronie. W 1944 r., gdy odbicie Rumunii przez Sowietów stanowiło już tylko kwestię kilku miesięcy, Michał zorganizował zamach stanu, wydał Antonescu Stalinowi i ogłosił sojusz z Aliantami. Rumunia trafiła oczywiście w strefę wpływów ZSRR, którzy kukiełki w koronie nie chcieli, ani tym bardziej nie byli zainteresowani wylansowaniem „komunistycznego króla”. Michała zmuszono do abdykacji tuż przed Sylwestrem 1947 r. Zamieszkał z żoną na krótko we Włoszech, potem w Anglii, aż wreszcie osiadł na pół wieku w Szwajcarii.

Gdy komunistyczna dyktatura upadła czterdzieści lat później, stary Michał spróbował wrócić do ojczyzny, ale nowe postkomunistyczne władze nie były w najmniejszym stopniu zainteresowane odnowieniem monarchii. Dawnego króla aresztowano i wyrzucono. Później jednak, widząc, że cieszy się wielką popularnością wśród rodaków, przywrócono mu obywatelstwo. Prawnuk wielkiego Karola I odwiedzał wielokrotnie swój kraj. Zmarł dopiero w 2017 r. w sędziwym wieku 97 lat.

Obecnie tylko 20% Rumunów opowiada się za przywróceniem monarchii.

Król Karol I, królowa Maria, król Michał I
Trzy z czterech pokoleń rumuńskich monarchów.
(1) Król Karol I, pierwszy i najroztropniejszy.
(2) Żona jego bratanka i następcy, ukochana przez poddanych królowa Maria. Odrzuciła oświadczyny Jerzego V, króla angielskiego. W trakcie Wielkiej Wojny pracowała jako pielęgniarka i opiekowała się rannymi rumuńskimi żołnierzami.
(3) Król Michał I, jedyny koronowany władca w historii, który najpierw musiał obłaskawiać Hitlera, a potem Stalina. Próby sił z komunistami nie mógł jednak wygrać.
(4) Karta z Twilight Struggle, która dotąd była mi obojętna, ale którą odtąd będę darzył antypatią.



S este pentru siguranţa, czyli bezpieczeństwo. Zupełnie bezpiecznie, przynajmniej w okolicach, w które się zapuszczaliśmy (czyli turystyczno-centralnych). W Rumunii żyje jednak sporo Cyganów, którzy ustawiają się podejrzanie blisko drugiego człowieka w kolejce do sklepowej kasy. Na samym początku naszych wojaży, podczas podróży pociągiem z Bukaresztu do Ploeszti, przeżyliśmy niemiły incydent ze starą Cyganką, która siedziała na naszym miejscu i gdy zrozumiała, że zgłaszamy się do niej z roszczeniem, zaczęła groźnie pokrzykiwać. Pomógł nam ją przepędzić siedzący obok pan o wyglądzie Bena z LOST-a. Potem konduktor przepędził Bena za brak biletu, a mnie zabrakło odwagi cywilnej, by wstawić się za Benem i przepędzić konduktora. Następnie konduktor poszedł rozprawić się z Cyganką, która oczywiście jechała nie tylko bez miejscówki, ale po prostu bez biletu. Jej krzykliwe kontrargumenty wzbudziły wesołość wagonu.



T este pentru trenuri, czyli pociągi. Koleją podróżowaliśmy pięć razy. Za każdym razem odjeżdżała punktualnie, choć na dworcu w Sinai6 ujrzałem na tablicy, że inny pociąg udający się w tym samym kierunku miał 40-minutowe opóźnienie. Koleją regionalną jechało się wygodnie, lecz doskwierał brak klimatyzacji i dziwiły wąski półki umieszczone blisko sufitu uniemożliwiające załadowanie dużej walizki. W InterCity na trasie Bukareszt-Konstanca-Bukareszt te problemy już nie występowały. Chciałem przy okazji pochwalić aplikację CFR Călători (odpowiednik PKP): Działała bez zarzutu nawet przy skomplikowanej operacji zamiany trzech biletów na inne z dopłatą różnicy w cenie7. Posiadała odrobinę staroświecki, ale bardzo funkcjonalny interfejs, który upakowywał wszystkie istotne informacje w przejrzysty sposób na jednym ekranie nie poświęcając istotnych szczegółów w imię minimalistycznego designu.



U este pentru urșilor, czyli niedźwiedzie. W karpackich górach żyje połowa europejskich misiów. W Sinai8, miejscowości w stylu Zakopanego, gościliśmy zaledwie trzy dni, ale załapaliśmy się na wieczorne powiadomienie alarmowe na telefonach, że na tej to a na tej ulicy pojawił się głodny Ursus arctos i lepiej nie wychodzić z domu. Karpaty zaś robią ogromne wrażenie swoimi wymiarami. Przejechaliśmy się dwuetapową kolejką liniową w Góry Bucegi. Trzy kilometry w poziomie, kilometr w pionie, kilka ostrych nachyleń. Wspaniałe widoki, takoż w trakcie, jak i na szczycie. Na dół można zejść pieszo szlakiem lub zjechać rowerem górskim.

Sinaia widziana z Karpat
Tak właśnie zaprezentuje się Sinaia, jeżeli spojrzymy w dół po przejażdżce kolejką liniową. Jeżeli natomiast spojrzymy w drugą stronę, rozpostrzą się przed nami karpackie widoki godne Windowsowej tapety.
Autor zdjęcia: Alexandru Velcea

Dodajmy, że w Sinai znajduje się także przepiękny – przede wszystkim od wewnątrz – pałac Pelesz, letnia rezydencja królów Rumunii (patrz „R”). W epoce komunistycznej Ceaușescu skąpił środków na jego utrzymanie i niewiele brakowało, żeby drewniane elementy pałacu zjadł grzyb. Zabytek udało się na szczęście odratować i przywrócić mu dawną świetność. W środku zwiedzimy szereg przepysznych komnat. Obejrzymy również kilka wspaniałych kolekcji, m.in. broni i zbroi, witraży oraz zegarów. Dla tego jednego miejsca warto prowincjonalną Sinaię odwiedzić, nawet jeśli nie planujemy wędrówek po górach ani jazdy na nartach.

Pałac Pelesz od zewnątrz i w środku
(1) Pałac Pelesz. Autor zdjęcia: Ashwin Kumar
(2) Sala jadalna w zamku. Wydaje mi się, że mniej więcej taką boazerię mieliśmy kiedyś w łódzkim mieszkaniu. Źródło zdjęcia: Wikipedia Commons



V este pentru vorbire, czyli mowa. Język rumuński jest dla uszu miłą hybrydą słowiańskiego i francuskiego. To bodajże jedyny język Europy Wschodniej, który wywodzi się nie z pnia bałto-słowiańskiego, lecz z łaciny. Jeżeli zetkniecie się ze słowami napisanymi po rumuńsku, pamiętajcie, że „c” wymawia się jak „k” (niekiedy jak „z”), „ge” oraz „gi” jak „dże” i „dżi”, „j” jak „ż”, „ș” jak „sz”, „ț” jak „c”. Na temat innych dyftongów nie będę się lepiej wymądrzał.

  1. O drugie miejsce z Pałacem konkuruje Sappaya-Sapasathan, siedziba parlamentu Tajlandii. Zależy, jakie parametry konstrukcyjne wziąć pod uwagę. 

  2. Profesora anatomii żyjącego w latach 1819-1886. 

  3. Rumuński minister spraw zagranicznych w latach 30. minionego wieku. 

  4. Słowo to pochodzi z tureckiego i oznacza osobę odpowiedzialną za budowanie i utrzymywanie fontann. 

  5. Topologicznie rzecz biorąc, napisałem prawdę, ale geograficznie jest to bardziej skomplikowane niż sobie wyobraziliście, ponieważ na drodze „dalszego północnego połączenia” ciągnie się kanał

  6. Gdzie w 1933 r. Żelazna Gwardia zamordowała premiera Iona Dukę. 

  7. Zamieniliśmy IR na IC zorientowawszy się, że w tym pierwszym znowu nie będzie klimatyzacji. 

  8. Zbieżność nazwy z Górą Synaj nieprzypadkowa. Nazwa miejscowości pochodzi od klasztoru, który z kolei swoją nazwę zawdzięcza właśnie Górze Mojżesza. 






Komentarze

Major (2024-08-11 22:10:48)

https://www.youtube.com/watch?v=S3ZpiLG1aYo

SpeX (2024-08-13 02:36:48)

Z tego wszystkiego domyślam się, iż do Rumuni dostaliście się samolotem?

Borys (2024-08-13 10:13:15)

Tak, samolotem. Wydostać się było trudniej, bo gdy siedzieliśmy już w samolocie na bukaresztańskim lotnisku zaczęły nawarstwiać się problemy: okazało się, że rejs jest przebukowany, że popsuło się zasilanie, i że straciliśmy wylotowy slot, więc teraz proszę czekać cierpliwie dwie godziny aż wieża przydzieli nam następny. Ale oczywiście to nie ma nic wspólnego z Rumunią jako taką. :)



C O M E C O N