Blogrys

Obejrzane w 2021: Rozczarowania

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Zanim opowiem o dwudziestu najlepszych filmach, jakie widziałem w minionym roku, wypada przedstawić dziesięć, które mnie rozczarowały. Hejtuj mnie – albo razem ze mną.

Fitzcarraldo (1982)

Oryginał z Irlandii (w tej roli szajbus Klaus Kinski) szuka szczęścia w Amazonii marząc o wybudowaniu opery w malutkiej mieścinie na skraju peruwiańskiej dżungli. By pozyskać fundusze na nierealne przedsięwzięcie, wyrusza z kochanką (podstarzała Claudia Cardinale) parowcem w poszukiwaniu kauczukowego El Dorado. Gotów jest na przeciąganie trzystutonowego statku przez wzgórze, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Zajdzie.

Pokochałem lokalizacyjny rozmach Wernera Herzoga, lecz całościowo Fitzcarraldo, opus magnum niemieckiego reżysera, jakoś nie chwycił. Zdecydowanie bardziej podobał mi się Aguirre, gniew boży, o którym wspominałem w ubiegłorocznym podsumowaniu. Niemniej, Fitzcarraldo to pozycja obowiązkowa. Każdy ocenić musi sam.

Ciekawostka z planu: Kinski był tak bezczelny i wkurzający, że wódz występującego w filmie plemienia Machiguenga zapytał Herzoga zupełnie serio, czy mają zabić rozwydrzonego aktora. Reżyser odmówił, nie bez wahania.



Blue Thunder (Błękitny Grom; 1983)

Helikopterowy klasyk lat osiemdziesiątych. Emocjonowałem się Błękitnym Gromem jako dzieciak, jednak warstwa sensacyjna filmu bardzo się zestarzała (a może tylko dziesięciolatkowi może się podobać?). Supergadżety, w które wyposażono tytułowy śmigłowiec, też budzą nostalgiczny uśmiech na twarzy – termowizjer, mikrofon, telefon komórkowy, modem i, uwaga, odtwarzacz wideo... Niemniej, dla finałowego powietrznego pojedynku Roy Scheidera z Malcolmem McDowellem – bądź co bądź dwóch znamienitych aktorów – oraz dla „kolejowego” zakończenia wciąż warto.

Saul fia (Syn Szawła; 2015)

Dwa dni z życia Szawła, członka Sonderkommando w Auschwitz, który stawia przed sobą zadanie niemożliwe jak ucieczka z Sobiboru – uratować zwłoki zagazowanego żydowskiego chłopca przed krematorium i wyprawić im żydowski pogrzeb.

Kino jak z koszmaru sennego złożone z kilkudziesięciu długich ujęć. Tytułowy bohater zawsze znajduje się blisko kamery, a piekło obozu koncentracyjnego rozgrywa się w niewyraźnym tle. Genialny sposób na znieczulenie widza – tak jak znieczuleni musieli być pracownicy Sonderkommandów – i błyskotliwe nawiązanie do osławionych fotografii, które odgrywają zresztą pewną rolę w filmie.

Doceniam wagę – i odwagę – dzieła Lászla Nemesa, ale nie do końca przekonał mnie scenariuszem. Wiem, że trochę ordynarnie pisać o „nieprzekonującym scenariuszu” w przypadku filmu biorącego się w bezprecedensowy sposób za bary z historią z obozu śmierci w Oświęcimiu, ale cóż, to nadal fabuła i jako taka powinna mieć zwartą intrygą (w szerokim rozumieniu tego słowa). Tutaj czegoś zabrakło.

Motherless Brooklyn (Osierocony Brooklyn; 2019)

Prywatny detektyw cierpiący na syndrom Tourette'a wyświetla zagadkę śmierci swojego mentora. Dwuipółgodzinny film za długi o dwie godziny. Przegadany, nudny jak flaki z olejem, #%#@*^% kryminał, posiadający zarazem dwa mocne punkty: Edwarda Nortona w tytułowej roli (bo Brooklyn to także przezwisko bohatera) i kunsztownie – na moje oko – odtworzony Nowy Jork lat 50. z oszałamiającą ilością samochodów z epoki, wyciągniętych czy to z garaży kolekcjonerów, czy to z kart graficznych robiących sobie akurat przerwę od kopania bitcoinów.

L.A. Confidential (Tajemnice Los Angeles; 1997)

Podążając szlakiem rozczarowań cofnijmy się o cztery lata i przenieśmy na Zachodnie Wybrzeże. Trzej policjanci – jeden ambitny (Guy Pearce), jeden narwany (Russell Crowe), jeden śliski (Kevin Spacey) – prowadzą śledztwo w sprawie masowego mordu w taniej restauracji. Dochodzenie wciągnie ich w bagno korupcyjnej afery wyższego rzędu. Ujawnią się zdrajcy, pojawi femme fatale (powłóczysta Kim Basinger). Kino neo-noir pełną gębą.

Nerwowa wielowątkowość filmu Curtisa Hansona w drugiej połowie przeistacza się z zalety w wadę, ponieważ scenariusz nie potrafi jej okiełznać. Najwidoczniej złożone powieści Jamesa Ellroya niełatwo poddają się adaptacjom.

Moonraker (1979)

Moonraker, zapamiętany w wieku nastoletnim jako drugi najlepszy „Bond” z Moorem, okazuje się zaskakująco słaby dwie dekady później. Laserowy finisz nie należy bynajmniej do żenujących – nie mam nic przeciwko jednorazowemu mariażowi przygód 007 z Gwiezdnymi wojnami – ale prowadząca doń intryga jest równie wodnista jak wszystkie pozostałe Moore'owskie odcinki. Niezadługo sprawdzę, czy chociaż Tylko dla twoich oczu wyjdzie z dorosłej weryfikacji obronną ręką.

No Time to Die (Nie czas na śmierć; 2021)

Aż do napisów początkowych – z napisami początkowymi włącznie – jest to nie tylko drugi najlepszy „Bond” z Danielem Craigiem, ale chyba jeden z najlepszych „Bondów” w ogóle. Jednak nie czas na pochwały.

Niedługo po czołówce ujawnia się bowiem podwójne rozdwojenie jaźni, na które cierpi XXV część przygód nieustraszonego 007. Po pierwsze: reżyser Cary Joji Fukunaga (znany przede wszystkim z pierwszego sezonu ejdżbiowskiego Detektywa) teoretycznie nie szczędzi nam brutalności, ale gorliwie przycina ją montażem i ogranicza sprytnym rozmieszczaniem aktorów w kadrze, byle tylko zasłużyć na PG-13. Po drugie: NTtD stoi w nieporadnym rozkroku pomiędzy poważnym dramatem szpiegowskim a akcyjniakiem z batalionem badguyów wyskakujących z norweskiego lasu.

Inland Empire (2006)

Ciągle najnowszy film Davida Lyncha – i niewykluczone, że ostatni, bo od 2006 r. twórca Dzikości serca nie nakręcił żadnej pełnometrażowej fabuły, a przecież zbliża się już do osiemdziesiątki. Swojego czasu gorąco zapraszała Lyncha do siebie na jakiś projekt Bydgoszcz, ale rodzinne miasto Misiołaka jakoś go nie skusiło.

O czym Inland Empire opowiada? Nie mam bladego pojęcia. Kluczowy składnik świata przedstawionego stanowi najwyraźniej brama międzywymiarowa, która przenosi Laurę Dern z Los Angeles do obskurnych kamienic w Łodzi, gdzie dawna kochanka Sailora Ripleya spotyka Karolinę Gruszkę.

Trzygodzinne metakino eksperymentalne o szkatułkowej konstrukcji, kręcone tanią cyfrową kamerą bez scenariusza z telenowelowymi dialogami i intensywnymi zbliżeniami na twarze aktorów. Oglądać na własną odpowiedzialność. Albo najlepiej nie oglądać. Ja spróbowałem, gdyż wydawało mi się, że to będzie (bardzo pokręcony) horror psychologiczny. Niestety, Inland Empire uczucia strachu bynajmniej nie wzbudza. Uczucie zażenowania – w wielu miejscach tak.

Podziękowania dla Sebastiana i Kasi za heroiczne dotrzymanie mi towarzystwa podczas domowego seansu rozłożonego na dwie raty .

Dune (Diuna; 2021)

Nie lubię Denisa Villeneuve. Uważam go za reżysera-oszusta, który kręci filmy pozornie łączące wyrafinowaną rozrywkę ze zdjęciowym artyzmem, ale które w gruncie rzeczy są nieciekawe i wydmuszkowate. Na nową ekranizację Diuna do kina wcale się nie spieszyłem, lecz repertuar w Oslo tak się ułożył, że była to jedyna projekcja, na którą mogłem wybrać się popołudniową porą z kumplem.

Diuna trafiła do poniższego zestawienia trochę niezasłużenie, bo w jej wypadku trudno mówić o rozczarowaniu. Dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem. Jest całkiem ładnie, jest zupełnie nudno, jest summa summarum bardzo przeciętnie.

Wada zasadnicza: Reżyser zakopał napięcie głęboko w pustynnym piachu. Zdołał pomelanżować zaledwie przez kwadrans w scenie z ornitopterem i żniwiarką. Zaś wychwalana pod niebiosa Arrakis oprawa audiowizualna szczególnego wrażenia na mnie nie wywarła, gdyż serio uważam, że wersja Lyncha, tchnąca autentyczną, nawet jeśli gdzieniegdzie kulawą wizją, przewyższa wyrachowaną adaptację Villeneuve'a. Jedynym mocnym plusem tej ostatniej są zaś aktorzy, bez pudła dobrani do Herbertowskich postaci.

Cowboy Bepop (1998)

Anime uchodzące za najwybitniejsze osiągnięcie w swoim gatunku. Dwadzieścia sześć odcinków wyreżyserowanych przez Shinchirō Watanabe stapia elementy fantastyki naukowej, kina noir, westernu i thrillera szpiegowskiego w zachwycający amalgamat.

Na poziomie treści Cowboy Bepop opowiada o kosmicznych łowcach nagród przeżywających rozmaite przygody w „zmęczonej przyszłości”, która często do złudzenia przypomina naszą teraźniejszość. Na poziomie formy jest to natomiast rzecz odznaczająca się unikatowym stylem, chociaż bez popadania w męczące eksperymenty narracyjne.

Odbijałem się od CB dwukrotnie – na początku lat zerowych, gdy byłem jeszcze szczawiem, i w zeszłym roku, wkroczywszy już jakiś czas temu w wiek męski. Prostackie, infantylne fabułki nie pozwoliły mi wyjść poza trzeci odcinek.

Niech fani wybaczą mocne przymiotniki i zrzędliwą surowość – w stu procentach doceniam klimat i warstwę audiowizualną serialu, ba, bigbandowy soundtrack jest chyba najlepszą znaną mi ścieżką dźwiękową (kto nie słyszał, powinien natychmiast wypróbować fenomenalne kawałki Tank! i Space Lion). Od seriali rozrywkowych z sensacyjną dominantą wymagam jednak jeszcze przyzwoitych intryg – to chyba nie wygórowane oczekiwanie? – a tego „Kowboj” mi niestety nie dostarcza.

Na marginesie: osobom zaznajomionym z dziełem Watanabe polecam świetną analizę czołówki serialu (skądinąd genialnej).






Komentarze

varbamse (2022-02-03 22:31:14)

Jak Bebop nie zachwyca, skoro zachwyca!

Borys (2022-02-04 19:05:08)

Akurat w przypadku CB bardzo chciałbym, żeby zachwyciło, ale nie rozumię.

sebasista (2022-02-07 09:21:35)

Wow, załapaliśmy się na akapit w notce, dziękujemy! : - ) Przy tej okazji Kasia przesyła pozdrowienia dla Piotrka.

Michał Stanek (2022-02-08 13:20:54)

Powiem tak:
- "Syn Szawła" jest zrealizowany absolutnie wstrząsająco, ale fabuła osnuta wokół tytułowego syna razi pretensjonalnością, co więcej - postawa Szawła jest jak najbardziej szkodliwa dla zbiorowości, bo ściąga potworne zagrożenie na żywych. Dla mnie jest więc on pod tym względem postacią nie do obrony. Natomiast jako wizualizacja realiów obozowych jest to film wybitny (pracuję na Majdanku, więc czytałem i widziałem już to i owo w temacie).
- "Osierocony Brooklyn" właśnie skończyłem czytać i nie zamierzam oglądać, raz że fabularnie bardzo się różnią, dwa że film jest podobno zwyczajnie nudny, trzy że książka.... też taka na 4-. Za to słucham sobie z ukontentowaniem bardzo wysmakowanego soundtracku i to mi wystarczy.
- "LA Confidential" - no i tu się nie zgadzam, bo akurat wielowątkowa i wieloletnia fabuła Ellroya została tu przekapitalnie skondensowana i spięta do kupy (Helgeland wprowadził pewne przesunięcia i nawet własne istotne rozwiązania nieobecne w powieści) i Oscar za scenariusz w tym przypadku bardzo zasłużony. Skomplikowane - tak, ale cudownie poprowadzone, zresztą zagmatwanie to cecha immanentna tego gatunku już od czasów Chandlera (słynna sprawa kto zabił kierowcę w "The Big Sleep" - Hawks dzwonił w tej sprawie do pisarza, ale on też nie wiedział). Zaś realizatorsko "Tajemnice,,," to ścisły top gatunku i chyba nie powstało od tamtego czasu lepsze noir. Tylko Kim przekonuje mnie najmniej, za to Crowe-Pearce-Spacey to tercet nad tercety.
- "Dune" - mam bardzo podobne odczucia, choć jeszcze nie jestem gotów przyznać, że DV to tylko utalentowany stylista. Tak najbardziej z jego dorobku podobali mi się "Prisoners".
- "Cowboy Bebop" - obejrzałem dwa razy w 2020 i 2021 roku i wsiąkłem na amen. Fabuła chyba tam jest najmniej ważna, najbardziej postacie i podszyty melancholią klimat. No i przewijające się tajemnice z przeszłości, budujące napięcie pod kulminację (trzy ostatnie epizody). Być może nie jest to specjalnie zwarte, ale odbierałem to jako taki fabularny jazz - też dygresyjny i kapryśny, bardziej skoncentrowany na wariacjach niż wiodącej melodii. A dźwiękowo ten srial to jest po prostu narkotyk.

Boni (2022-02-08 19:51:55)

Co pewne, to że mamy gust filmowy raczej różny. U mnie "Diuna" nadal 10/10; "Cowboy" pewnie w top 5 anime; ręce precz od "LA Confidential"; o dowolnych "Bondach" nie mam zamiaru rozmawiać, a jeszcze bardziej ich oglądać; reszty nie widziałem i nie wypowiadam się.

Hm, może se zaraz obejrzę "Blade Runnera" Villeneuve'a, żeby sprawdzić, czy zmienię zdanie o.

Borys (2022-02-08 20:14:07)

@Sebasista: Długo wytężałem pamięć, zanim przypomniałem sobie, o jakiego Piotrka chodziło. :)


@Michał: Dzięki za wyczerpujący komentarz – właśnie takiego się po Tobie spodziewałem. :)

Ad „Syn Szawła” – masz sporo racji pisząc o pretensjonalności punktu wyjścia, ale z drugiej strony „imposybilizm” całej sytuacji podbija do maksimum fabularną stawkę. Sądzę, że lepszy scenarzysta mógłby ułożyć historię trzymającą za gardło także na poziomie intrygi (ponownie przepraszam za użycie tego słowa w tym kontekście).

Ad soundtrack do „Brooklynu” – właśnie odpaliłem, dzięki za polecankę.

Ad „Tajemnice Los Angeles” – sprecyzuję, że do dwóch trzecich film angażował moją uwagę i emocje. Napięcie siadło, moim zdaniem, dopiero w trzecim akcie. W końcówce film znów się pozbierał, owszem, ale trzeci akt jest jak wiadomo najważniejszy. Natomiast postać scenarzysty to szalenie ciekawa sprawa. Helgeland faktycznie dostał Oskara za scenariusz do TLA, ale w tym samym roku dostał też Złotą Maliną – zasłużoną – za scenariusz do „The Postman” („Wysłannika przyszłości”). Mnie osobiście bardzo podobały się jego sensacyjno-porachunkowe fabuły „Payback” i „Man on Fire”, ale te filmy uznania krytyków raczej nie zdobyły. „Legenda” przynudzała. A „Mystic River” ciągle nie widziałem.

Ad CB – „fabularny jazz”, kongenialne określenie. Masz rację – może „Bepopa” należy po prostu oglądać w słuchawkach i chłonąć warstwę estetyczną? Ale ja tak nie umiem. Wolę raczej po raz n-ty posłuchać w ciemnościach albumu Seatbelts.


@Boni: Czyli przynajmniej zgadzamy się co do „Bondów”! :)

Michał (2022-02-08 21:26:52)

- "Syn Szawła: słowo "intryga" jest ok, w końcu mówimy jednak po prostu o filmie. Mimo jego tematu. Rozmawialiśmy o tym w pracy i opinia jest taka - intryga w realiach obozowych totalnie odrealniona, obsesja Szawła niebezpieczna i "aspołeczna" wobec współwięźniów, a film przy tym pomyśle na realizację zasługiwał na coś bardziej realistycznego - przykładów w historii obozów koncentracyjnych na naprawdę mocne fabuły nie brak.

- Helgeland: "LAC" pisał z Hansonem i to jest w ogóle ciekawy (choć niejedyny w historii kina) przypadek, kiedy twórcy co najwyżej dobrzy robią film - IMHO - wybitny, lub ocierający się o wybitność. Moim zdaniem BH to taki właśnie solidny rzemieślnik, jakkolwiek ma sprecyzowane zainteresowania. Wspomniałeś "Payback, więc ciekawostka: z planu tego filmu Helgeland-reżyser został pod koniec realizacji zwolniony i film dokończył Mel Gibson, m. in. dokładając jedną z istotnych postaci. Wersja Helgelanda (reżyserska) jest krótsza o kwadrans od kinowej i uboższa, IMHO słabsza. BTW to jest remake "Point Blank" z Lee Marvinem. Generalnie zacne kino sensacyjne, warto obejrzeć, ale bez oczekiwań arcydzieła. Za to "Mystic River" jest moim zdaniem genialne, dla mnie to jeden z trzech najlepszych filmów spod ręki Eastwooda (pomiędzy "Unforgiven" na 1. i "Madison County" na 3. lokacie), mroczny, powściągliwy dramat, a aktorsko wymiatający (Penn i Robbins oscarowi, a Bacon nie gorszy od nich). Polecam.

- Soundtrack do animowanego "CB" ma 8 płyt - zgłębiaj, zgłębiaj :-)

PS. Miło, że podlinkowałeś mnie pod Ellroyem, sporo o nim pisałem i to jeszcze nie wszystko (4 książki czekają na lekturę). Fajnie, że nie na marne - dzięki.