Blogrys

Obejrzane w 2020: Rozczarowania

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Zacznijmy od wysokiego C. Rozczarował mnie Cinema Paradiso, czuły, kultowy film Giuseppa Tornatore z końca lat 80.

Jakąż łajzą niemytą być trzeba, żeby wzgardzić pochwałą dziecięcych wspomnień, starych kin i małomiasteczkowych Włoszech jednocześnie! A jednak podczas projekcji coś mi nie grało, projektor szmerał, taśma kląskała.

Od ekranu odszedłem z nieruchomą duszą. Zerknąłem do IMDB i odkryłem, że oficjalna wersja CP trwa dwie i pół godziny, reżyserska prawie trzy, ja zaś, niczym bosy sycylijski wieśniaczek, któremu florencki signore rzuca byle ochłap, obejrzałem skróconą, dwugodzinną.

Dumny, że intuicja doświadczonego widza pozwala mi w try miga wyczuć, gdy montażysta przesadzi z nożyczkami, postanowiłem jak najprędzej obejrzeć Tornatore raz jeszcze, tak, jak on sam sobie tego życzył. Nie moja wszak wina, że jak dotąd w sklepach z DVD nowymi i używanymi natykam się wyłącznie na skrótowca.



Rozczarował mnie Asghar Farhadi, irański reżyser, pupil europejskich krytyków sprzed kilku lat. (Superlatywy umilkły, bo Farhadi kręci stosunkowo rzadko). Obejrzałem jego bodajże najgłośniejsze dzieło, Rozstanie; nadgryzłem też Klienta vel Komiwojażera.

W Farhadiowskich dramatach małżeńskich z elementami thrillera raczki i inni doszukują się śladów Kieślowskiego. Kluczowa różnica polega moim zdaniem na tym, że twórca Dekalogu nie usypiał widza. Inna rzecz, że w Teheranie z początku XXI wieku skala i tonacja problemów obyczajowych brzmi inaczej niż w Warszawie lat 70. i 80., a ja bez wątpienia rezonuję lepiej przy tej drugiej.

Rozczarował mnie Dawid Ogrodnik w Ostatniej rodzinie, portrecie podwójnym Beksińskich: ojca surrealistycznego malarza i syna radiowca z problemami psychicznymi.

Ewenement. Oto aktor zagrał brawurowo osobę niezrównoważoną, ale ponieważ pokuszono się o inscenizację autentycznego, nagranego zdarzenia (wywiad Jagielskiego w Wieczorze z wampirem), każdy może porównać rzeczywistość z kreacją i przekonać się, jak bardzo Ogrodnik przesarżował aktorską interpretację. I razem z kuchennymi meblami uszkodził wiarygodność biopiku.

Nie odmawiam bynajmniej Janowi Matuszyńskiemu porządnego reżyserskiego warsztatu — scenografia i kadry w Ostatniej rodzinie zasługują na piątkę — ale odczepienie tragicznej, rozpisanej na kilka dekad historii Beksińskich od dziejów PRL-u i ów niefortunny, nie wiadomo dlaczego zaaprobowany przez Matuszyńskiego pomysł Ogrodnika na odegranie młodobeksińskich odpałów zrobiły z Ostatnią rodziną mniej więcej to, co PiS-owska ingerencja kadrowa zrobiła z Trójką.

A jeżeli kręcisz teraz głową nad moją naiwnością i mówisz, że nie sposób wiernie zrekonstruować na planie zachowania nietuzinkowej indywidualności, obejrzyj koniecznie Człowieka z księżyca i popatrz, jak Jim Carrey wcielił się w Andy'ego Kaufmana.

Wysoko zawieszam poprzeczkę dla wariatów? No ba.

Rozczarowanie czekało mnie na Zbawiksie, czyli na Placu Zbawiciela. Każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób, więc każda zasługuje niby na osobną opowieść. Uważam jednak, iż scenarzyści nie powinni faszerować filmów patologiami domowymi, ponieważ zwykle wypadają one na ekranie błaho. Patologie niech służą ze (smutnym) sukcesem za tło bądź dodatek, jak na przykład w Cześć, Tereska. Z twórczości Krauzego wolę doskonały Dług lub liryczną Papuszę.

Rozczarowali mnie czarnoskórzy geje w Moonlight. Piękna kolorystyka skrywa błahą historyjkę odcinającą sprytnie kupony od popularności i poprawności tematów LGBTQ. Wydmuszka. Po czarną, ciepłą, homoseksualną miłość zgłoście się raczej do serpentwithfeet, który niedawno wydał świetny neo-soulowy album pt. Deacon.

Smutny zawód sprawiło mi Dwóch papieży. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że teatr telewizji o spotkaniu Benedykta XIV (Anthony Hopkins) z przyszłym Franciszkiem (Jonathan Pryce), w reżyserii Fernando Meirellesa, Brazylijczyka, któremu do końca swych dni wdzięczny będę za Wiernego ogrodnika, okaże się pasjonującym intelektualnym widowiskiem.

Nie uwzględniłem niestety ograniczonych zdolności dialogotwórczych scenarzysty, który zaadaptował tutaj swoją, najwyraźniej mierną, sztukę. Prędzej wielbłąd przeciśnie się przez ucho igielne niż facet trzepiący kasy na pisanych taśmowo biografiach i biopikach zdoła przeniknąć dwa papieskie umysły.

Rozczarował mnie Joker. Oglądało się przyjemnie — atmosferę ustawia genialna muzyka Hildur Guðnadóttir, zaś Joaquin Phoenix jak zwykle gra piekielnie dobrze — lecz próba opowiedzenia o największym przeciwniku Batmana przez pryzmat choroby psychicznej (albo vice versa) była z góry skazana na porażkę, ponieważ, sami rozumiecie, to jest uniwersum Batmana; trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby jakąkolwiek postać stamtąd traktować serio.

Z powodu obecności De Niro ktoś przytomnie zauważył, że Joker przypomina krzyżówkę Taksówkarza z Królem komedii. Wspaniałe podsumowanie — ale czyż nie lepiej obejrzeć tamte dwa dzieła raz jeszcze, oddzielnie? Do kompletu dorzućcie koniecznie polski pierwowzór Jokera.

https://www.youtube.com/embed/watch?v=-h7ioTY9xTc

Przykre rozczarowanie przyniosła Wielka draka w chińskiej dzielnicy (kongenialne tłumaczenie Big Trouble in Little China), jeden z nielicznych kultowych akcyjniaków z lat 80., których nie miałem okazji obejrzeć w telewizji za młodu. Sądziłem, że „opowieść z pogranicza westernu, screwballu i chińskiej magii” (za Piotrem Plucińskim) to ścisła czołówka twórczości Johna Carpentera: połączenie magicznej przygody a'la Indiana Jones z sycącą porcją strzelania i prania demonicznych triadowców po gębach.

Wielkiej drace… nie brak nerwu, luzu i pomysłowej scenografii, lecz fabułę zmontowano kiepsko, a charyzma Kurta Russella wyjątkowo nie zadziałała. Tę ostatnią wpadkę należy tłumaczyć faktem, że o miano głównego bohatera konkuruje z nim nikomu nieznany Dennis Dun; Carpenter chciał, żeby to właśnie on był protagonistą, a postać Russella tylko jego pomocnikiem, jednak pomysłu nie zrozumieli i nie zaakceptowali producenci.

Rozczarował mnie Mandy, porąbany, psychodeliczny horror akcji o drwalu (Nicolas Cage), któremu kultyści mordują introwertyczną, zaczytaną w fantastyce dziewczynę. Ledwo ocalały z ich najazdu, okaleczony drutem kolczastym Red dyszy zrozumiałą żądzą zemsty, ale na jego drodze staną także, poza kultystami, demoniczni motocykliści w strojach sado-maso z mózgami wypalonymi LSD.

Mandy jest filmem, hm, intensywnym, utrzymanym w konwencji i stylistyce złego tripu, z karbującymi pamięć scenami walki — lecz także przeszarżowanym, przesadzonym, o 20 minut za długim, w ostatnim akcie nużącym.

Dla amatorów współczesnego kina klasy B pozycja obowiązkowa, dla analityków kuriozalnych kreacji Cage'a również. Pozostali lepiej niech nie oglądają Mandy na trzeźwo.

Będę musiał złożyć zażalenie na detektywa Alexa Foleya z Detroit znanego popkulturze jako Gliniarz z Beverly Hills. Przypuszczałem, że słynna trylogia zbliża się poziomem do znakomitej Zabójczej broni. Oceniając po pierwszej części — zdecydowanie nie. Scenariusz ma prawo zachować milczenie, natomiast partnerujący Aleksowi policyjny duet Rosewood & Taggart powinien niezwłocznie złożyć odznaki i zatrudnić się w ochronie Castoramie. Gdyby nie wyszczekany Eddie Murphy w roli tytułowej byłaby to padaka na całej niebieskiej linii.

Rozczarował mnie Dylemat społeczny, w którym gadające głowy — także technicznych i informatycznych ekspertów — ostrzegają przed zgubnym wpływem portali społecznościowych na kondycję psychologiczną szarego internauty degenerując jednocześnie struktury polityczne.

Jeżeli uchowali się jeszcze ludzie, którzy nie zdają sobie wagi problemu, ponieważ zajęci są nałogowym lajkowaniem i szerowaniem kocich GIF-ów, to owszem, powinni obowiązkowo netfliksowy dokument obejrzeć. Jednakże w moich uszach „rewelacje” dotyczące toksyczności społecznościówek zabrzmiały banalnie, a dodatkowo zraził mnie, nie pierwszy raz zresztą, montaż robiony z myślą o osobach cierpiących na ADHD (typowy dla dokumentalnych produkcji spod znaku szkarłatnego „N”).

Skoro o nie-fabułach mowa, rozczarował mnie również Borderless, gdzie elegancka, republikańska blondynka o urodzie laleczki udaje superdziennikarkę śledczą i kręci „wstrząsający” reportaż o uchodźcach, czy, jak by to ujął świętej pamięci Bogusław Wolniewicz, nachodźcach. Waga zagadnienia tu też jest niemała, ale Borderless skrojono pod prawicową publiczkę sensacyjnymi narzędziami. Lauren Southern pochyla się zatroskana nad epizodami i zaraz potem dokonuje histerycznej ekstrapolacji, której do rzetelnej, inteligentnej syntezy tak daleko jak Motanie do Meksyku.

Przykrość sprawiła mi demencja, na którą najwyraźniej zapadł szacowny Spike Lee. Pięciu braci (raczej: Pięciu bracholi lub coś w tym stylu) oparto na prostym, wystrzałowym, o dziwo rzadko eksploatowanym pomyśle. Grupka rześkich staruszków, dobrych kumpli, weteranów wojny w Wietnamie, powraca do Namu po kilkudziesięciu latach, by załatwić pewne niedokończone sprawy. Prawda, że brzmi to równie obiecująco co wsparcie bombowe po wielu godzinach bezowocnego ostrzeliwania kryjówki wietkongu?

D5B okazał się jednak męczarnią dla niżej podpisanego: okropnie długi, z rozwlekłymi dialogami, zmontowany bez pomysłu na tempo. Lojalnie informuję, że krytycy go pokochali, zgarnął szereg branżowych nagród (bez Oskarów). Ale według mnie to wtopa roku.

Innym nieudanym filmem wojennym był nieco starszy Jarhead. I znowu mamy do czynienia z ciekawym pomysłem: opowiedzieć o wojnie w Zatoce Perskiej przez pryzmat problemów psychologicznych (niekoniecznie psychicznych), z jakimi zmagali się wynudzeni amerykańscy żołnierze. Jarhead nie jest filmem warsztatowo tak kiepskim jak najnowsze dzieło Spike'a Lee — Sam Mendes, reżyser American Beauty, to najwyraźniej zdolniejszy rzemieślnik — a Jake Gyllenhaal radzi sobie jako niezrównoważony snajper piechoty morskiej. Niemniej, piach scenariuszowej nudy zasypuje też oglądającego, a nie o to chyba chodziło.

Tęgi zawód sprawili mi Wajda i Zanussi — obaj po raz pierwszy i miejmy nadzieję, że ostatni. Brzezina zestarzała się tak fatalnie, że mogłaby robić za parodię dramatów o gruźlikach. Rywalizacja braci o wieśniaczkę Malinę jest żenująca, a na pierwszym planie świeci przekomiczny, ohydny makijaż Łukasiewicza.

Jeszcze nudniejsze okazało się Życie rodzinne Zanussiego, półtoragodzinny, psychologizujący snuj, z którego minione dekady wypłukały do sucha intelektualny wigor znany z Iluminacji czy Życia jako śmiertelnej choroby przenoszonej drogą płciową. Incydentalnie w obu filmach zagrał Daniel Olbrychski, choć zasadniczo odmienne role: tam sfrustrowanego seksualnie leśniczego, tutaj marnotrawnego syna alkoholika (trochę oksymoron, wiem).

Spróbowałem obejrzeć Atak paniki, nowelowy, komediodramatyczny konstrukt napisany i wyreżyserowany przez Pawła Maślonę. Okazał się pilnym przedstawicielem miernoty współczesnej polskiej kinematografii, więc relegowałem go do czyśćca filmów-których-nigdy-nie-dokończę. Przez chwilę zastanawiałem się, czy jest gorszy od Wymyku; potem moją uwagę zajęło zmywanie, czynność zdecydowanie bardziej emocjonująca od scenariusza Maślony.

Od wysokiego C zacząłem (pamiętacie jeszcze, na jaki tytuł narzekałem na samym początku mojej litanii?), na wysokim C, lecz w zupełnie innej tonacji, skończę:

Rozczarowało mnie zeszłoroczne objawienie pod koreańskim tytułem Gisaengchung, znane w naszym kręgu kulturowym jako Parasite czyli po prostu Pasożyt.

Nie podobał się? Że niby kiepski film?! Emfatycznie zaprzeczam! To znaczy, owszem, nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań, choć bez najmniejszych oporów przyznam, że jest to ze wszech miar udane dzieło, a na jutubie nietrudno o wideoeseje, które obiektywnie opisują jego warsztatowe zalety.

Rzecz w tym, że za lepsze dokonania Bonga Joon-ho uważam fenomenalny The Host (brawurowane połączenie monster movie z dramatem rodzinnym) oraz Memories of a Murder (opowieść o wieloletnim śledztwie prowadzonym przez dwójkę charakterystycznych detektywów). Po Parasite oczekiwałem jakiegoś niesamowitego twistu, który odmieniłby przynależność gatunkową społecznej alegorii. Nic z tego. Dałem się za wysoko ponieść hype'owi.






Komentarze

Arek (2021-08-07 21:42:26)

No, kolego, musimy poważnie porozmawiać...

Borys (2021-08-08 11:21:09)

„Wymyk” dla Ciebie jak wino?

Arek (2021-09-13 08:55:09)

Przypomniałeś mi ten wspaniały film... Łezka się w oku kręci. Może przy najbliższej okazji sobie odświeżymy popijając porto z wodą gazowaną?