Blogrys

Przychylenie Nieba

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Dwa razy w miesiącu obskakuję internetowe magazyny w poszukiwaniu długich, rzetelnych publikacji. Przewijam szybko nagłówki z ostatnich tygodni i kilkoma kliknięciami zrzucam przykuwające myśl kwestie na Kindla.

Moje zainteresowania są dość zróżnicowane. Koniec końców oscylują jednak wokół powtarzających się tematów, toteż kopiowane teksty można by podzielić na kilka kategorii: wywiad politologiczny, artykuł popularnonaukowy lub popularnohistoryczny, blognotka filozoficzna, reportaż.

Figuruje wśród nich odmiana, która często się nie sprawdza i której lekturę zarzucam w ćwierci: sążniste opracowanie osobliwego zagadnienia. Zwykle odkrywam, że autor nie posiadł jeszcze kluczowej umiejętności odważnego skracania swoich akapitów (killing the darlings), albo że omawiana sprawa z bliższej perspektywy okazuje się mało zajmująca.

Niemniej, jeżeli artykuł tego typu nawinie mi się pod kursor, klikam weń pomimo uprzednich rozczarowań, gdyż największe perełki wyławiam właśnie tutaj. Jak na przykład znakomity Back from the Afterlife (Powrót zza życia) autorstwa Emily Hartnett opublikowany w styczniowym numerze The Baffler.



Hartnett pisze o doświadczeniach śmierci klinicznej (near-death experience, NDE) oraz wywodzących się z nich spekulacjach o życiu po życiu. Ruch NDE zapoczątkował nieumyślnie Raymond Moody słynną książką z 1975 r., w której wyróżnił powtarzające się elementy wrażeń związanych z krótkotrwałym przebywaniem „po drugiej stronie”. Wiecie, obserwowanie własnego ciała z góry, podróż przez świetlisty tunel, błogi spokój, i tak dalej.

Zasadniczą część napisanego z nerwem i ironiczną sympatią reportażu Hartnett stanowi opis konferencji organizowanej corocznie przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Badań nad Śmiercią Kliniczną (IANDS), wydawcy recenzowanego czasopisma naukowego Journal of Near-Death Studies. Zjeżdżają się tam wyznawcy New Age'u przeróżnej maści z prelekcjami i warsztatami oraz eksperci zbijający niemałe pieniądze na wystąpieniach i publikacjach.

Hartnettowy śródtytuł brzmi „Pukając do nieba bram”. Poczytajmy:

Konferencja kosztuje 600$, odbywa się w weekend Święta Pracy. (...) Przy zabójczym upale późnego lata [w USA Święto Pracy obchodzi się w pierwszy poniedziałek września] wkroczyłam do holu ośrodka konferencyjnego wypełnionego łagodnym światłem i postarzałymi ciałami. Dookoła przepływały strumienie uczestników obnoszących się ze smyczami o cytrynowej barwie. Wszyscy byli w wieku emerytalnym – lub późniejszym.

Gdy mnie mijali, spoglądałam na identyfikatory. Większość ozdabiały szmaragdowe wstążki ze słowem „doświadczony/a” napisanym łagodnym, złocistym krojem. Kruchy, starszy pan – z dodatkową wstążką z napisem „weteran” – przeszurał obok na balkoniku.

Liczbę obecnych oceniłam na kilkuset. Uznałam, że wszyscy z nich byli już w niebie, albo przynajmniej na wojnie. I wszyscy wyglądali na szczęśliwych. Wędrowali przez hol z tym typem pogodnego znużenia, który najłatwiej dostrzec w wesołych miasteczkach i restauracyjnych bufetach.

Czekając na przepustkę prasową, przeskanowałam stosowny kod QR, ściągnęłam specjalną konferencyjną appkę i przejrzałam potężny, pokolorowany grafik. W planach był warsztat Kelvina China pn. „Przezwyciężanie strachu przed śmiercią” oraz projekcja filmu Powella i Pressburgera z 1946 r. pt. Sprawa życia i śmierci, jednego z moich ulubionych. Dr Eben Alexander, autor bestsellera z 2012 r. pt. Dowód: Prawdziwa historia neurochirurga, który przekroczył granicę śmierci i odkrył Niebo, figurował jako jeden z głównych mówców na tegorocznym zjeździe.

IANDS chce uchodzić za stowarzyszenie badawcze, lecz ich ramówka wyglądała raczej na terapeutyczną. Każdego wieczoru występował Kevin Kern przedstawiający się jako pianista Steinwayowy, wykonawca „dźwiękowych obrazów” kojarzących się rzekomo wielu doświadczonym z ich śmiercią kliniczną. Zaplanowano także lekcje „przebudzenia Kundalini”, a w piwnicy przygotowano Komnatę Ozdrowień, gdzie można było skorzystać z usług praktyków reiki, numerologów i innych specjalistów.

Zatrzymałam się na chwilkę przy kawie, gdzie pogawędziłam z dwójką sympatycznych rudych pań o kręgach zbożowych. Następnie udałam się na moją pierwszą sesję: prezentację Roberta i Suzanne Maysów przedstawiających się jako badacze NDE i zabierających często głos na łamach IANDS-owego czasopisma.

Przyglądałam im się uważnie z tylnych rzędów wysokiego pomieszczenia bez okien. Stanowili parę okularników po siedemdziesiątce o łagodnym wyrazie drobnych twarzyczek, podobnych do siebie jak dwa gołąbki. Polubiłam ich od pierwszego wejrzenia. Z Maysów emanowała melancholijna przyzwoitość typowa dla kwakrów tudzież dla ludzi sprzedających dżem na ryneczku.

Robert, w płaszczu i pod krawatem, wstąpił na podium. Wyjaśnił, że w ostatnich latach razem z Suzanne zajmowali się wizjami profetycznymi, których doświadczeni doznali w trakcie śmierci klinicznych, a niekiedy i potem. Choć wizje miały bez wyjątku charakter apokaliptyczny, Maysowie opowiadali o nich z niemalże klinicznym dystansem. W swej pracy oparli się na kilku metodologiach: „rozległym przeglądzie literatury poświęconej wcześniejszym badaniom tego typu”, ankietach rozesłanych do dwudziestu dwóch osób, analizach piętnastu opublikowanych wspomnień dotyczących NDE.

Na powyższej podstawie Maysowie zidentyfikowali pięć kategorii wizji profetycznych zawartych w doznaniach śmierci klinicznej, m.in. „bieżący polityczny konflikt i rozruchy społeczne w Stanach Zjednoczonych”, „chaos ekonomiczny i społeczny wywołany powszechnymi awariami prądu”, „dotkliwe tsunami, trzęsienia ziemi i inne katastrofy naturalne”.

Kategoria numer cztery stała się moją ulubioną: „reset Ziemi, śmierć milionów-miliardów ludzi: superwulkan, uderzenie asteroidu lub wojna jądrowa”. (Kategoria piąta dotyczyła „świata po resecie”). Wydało mi się stosownym, że pierwsza dobra prezentacja PowerPointowa jaką w życiu widziałam, zwiastowała zagładę cywilizacji.

Osobom znającym język angielski gorąco polecam przeczytanie długiego (30 000 znaków) artykułu Hartnett od deski do deski. Zaś osobom, które uczyły się w podstawówce gruzińskiego, nie pozostaje teraz nic innego niż wprawienie się w stan śmierci klinicznej z premedytacją (pamiętacie ten film?) i pozostawienie pod notką stosownego komentarza.

Emily Hartnett zostawia nas z mądrą myślą:

Być może prawdą jest, jak chcą NDE-owcy, że śmierć fizyczna zjednoczy nas w następnym życiu. Z pewnością jednoczy nas w tym, chociaż zazwyczaj wbrew naszej woli. [„Strach przed śmiercią jednoczy żyjących” – Siergiej Sniegow]. Podczas konferencji skonsternował mnie pompierski upór Alexandra, który przekonywał, że „wszyscy jesteśmy głęboko połączeni” w błyszczącej sieci wszechświata. Jeżeli wytnie się stąd bufońskie ozdobniki, otrzymamy prosty opis życia na ziemi: Jesteśmy dziwnymi zwierzętami na współdzielonej planecie powiązanymi ze sobą społecznymi i biologicznymi zależnościami, uwikłanymi w złożone sprzężenia, które rządzą naszym życiem i śmiercią. Tylko w społeczeństwie zdeformowanym indywidualizmem ten fakt może zostać sformułowany jako mistyczna prawda.

Ja zaś pozostawię Was z pytaniem:

Osoby, które doświadczyły śmierci klinicznej opowiadają – niezależnie od wieku, wyznania i kultury – o podróży przez świetlisty tunel i o kojącej bliskości jakiejś istoty lub dawno temu zmarłej osoby. Ateiści mówią, że to majaki umierającego mózgu, który w ten sposób „uprzyjemnia” jaźni moment zgonu. Ale jak usprawiedliwić takie odczucia na gruncie ewolucyjnym?

Pozytywne wrażenia związane na przykład z jedzeniem lub seksem są niezbędne, ponieważ chodzi o motywowanie nimi organizmu do szukania jedzenia i partnerki/partnera. Kto nie szuka – ten się nie rozmnoży, więc geny włączające owe wrażenia rozniosą się po populacji.

Jednakże wrażenia towarzyszące umieraniu winny być losowe – jak sny – gdyż w tym momencie osobnik znajduje się już na wylocie; ewolucji obojętnym jest, czy w ogóle coś odczuwa. Nie ma to absolutnie żadnego znaczenia dla zdolności przeżycia i spłodzenia potomstwa; bądź co bądź 99,999% przypadków śmierci to śmierć ostateczna, nie kliniczna.

Naiwna i zbyt szybka odpowiedź na moje pytanie będzie brzmiała, że sielankowe halucynacje są wytworem mózgu gwałtownie tracącego dostęp do tlenu – lecz to oczywiście petitio principii, za które Schopenhauer przyłoży dwa razy rózgą.

Czy więc świetliste tunele mają metafizyczne podstawy? Czy też ewolucja mózgu rządzi się szczególnymi zasadami?






Komentarze

Arek (2021-03-25 21:10:31)

Nie no, wiadomo, że to najlepszy dowód na istnienie metafizyki, można się rozejść.

Boni (2021-03-31 14:09:25)

Śliczności notka (oraz fotos z wiadomego filmu...), ale - Standardowa Odpowiedź Ewolucyjna (TM) na pytania stawiane jak tekście jest, o ile mi wiadomo, niestety, "X nie ma żadnego znaczenia ewolucyjnego - jedyne co w miarę pewne, że NIE PRZESZKADZAŁO w rozmnażaniu/propagacji genów". Za X można se wstawić co tylko nasze rozpoznawanie wzorców uzna za cechę dyskutowanego fenotypu/genotypu dla dobrze wyodrębnionego gatunku, np. NDE albo że typowo mamy 5 palców u dłoni, albo, że serce po lewej, itd. Dopiero gdy się solidne wykaże, że dana cecha X w ogóle ma jakieś znaczenie dla przystosowania gatunku, warto rozmawiać. Tylko nie wiem, jak miałoby takiego dowodzenie wyglądać w przypadkach jak NDE itp... Zresztą, w temacie "6 albo 4 palców zamiast 5" czy "serce po prawej" też nie wiem.

Z nieco innej beczki - a skąd wiadomo, że sny są losowe, oraz jeśli nawet losowe, to jaki i jak duży jest "zbiór snów" do tej "losowości"? (voicemode=Shrek) "Ale masz jakieś wsparcie?" ;)

Borys (2021-04-02 09:58:42)

Standardowa Odpowiedź Ewolucyjna jest tutaj problematycznym kontrargumentem, bo o ile z powodzeniem można nią odeprzeć pytania o pewne cechy somatyczne, o tyle sprawy komplikują się, gdy wchodzimy na poziom umysłowości. O ile dobrze się orientuję, ewolucjoniści i filozofowie nie osiągnęli konsensusu w sprawie świadomości: czy rzeczywiście zwiększa ona nasz fitness, czy jest tylko przypadkowym – ale jakże niezwykłym – artefaktem? Poza tym, wchodząc na wyższy poziom, okaże się, że SOE kłóci się troszkę z kryteriami falsyfikacji. No bo jak to? Jeżeli jakaś cecha jest zrozumiała, to tłumaczymy ją gorliwie ewolucją, a jeżeli nie jest, to zbywamy sprawę machnięciem ręki mówiąc, że „skoro nie przeszkadza...”?