Blogrys

Obejrzane w 2020: Warte uwagi (2)

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Kundun – życie Dalaj Lamy (Kundun; 1997)

Daleko od Nowego Jorku Martin Scorsese opowiada o młodości czternastego Dalaj Lamy. Odnajduje ciszę w sercu buddyzmu, ale za cenę psychologii protagonisty, który staje się tu wyłącznie ikoną tybetańskiej religii. W tle rozbrzmiewa surowa muzyka Philipa Glassa, która zawsze brzmi tak samo (dobrze). Zaś zręcznie wszyty wątek polityczny daje do myślenia na metapoziomie — ćwierć wieku później Hollywood nie mógłby już sobie pozwolić na nakręceniu filmu o antychińskiej wymowie. No i kto by pomyślał, że scenarzystka E.T. potrafiła napisać tak refleksyjną fabułę!

Niespodziewany ubaw miałem na napisach końcowych: przewijały się nazwiska tybetańskie i amerykańskie, fachowcy od logistyki, elektryki, oświetlenia, montażu. I nagle jedna jedyna godność polska, Jerzy Lamirowski – trener szczura.



Legend (2015)

Brawurowy popis Toma Hardy'ego w podwójnej roli bliźniaków Kray, którzy trzęsli londyńskim półświatkiem w latach 50. i 60. Ronnie był impulsywnym psycholem, Reggie wyrachowanym bon vivantem; dla obu zabić znaczyło tyle co splunąć.

Dzięki Hardy'emu razy dwa warto byłoby Legend obejrzeć, nawet gdyby scenariusz okazał się jednoznacznie zły. Taki na szczęście nie jest – jednak do wysokiej noty sporo mu brakuje. Dziwne, bo Brian Helgeland ma przecież duże doświadczenie jako scenarzysta, a znacznie mniejsze jako reżyser. Tymczasem historię Krayów nakręcono fachowo, lecz bez fabularnego wyrazu. Pomogłoby wplecenie dosadniejszej, sensacyjnej intrygi lub podkolorowanie postaci drugoplanowych. Jeszcze lepiej, gdybyśmy dostali narracyjny łuk rodem z Ojca chrzestnego, ale na ten paragraf Helgeland jest za cienki.

Olla (2019; krótkometrażowy)

Tytułowa Olla, Europejka Wschodnia – bodajże Ukrainka – przyjeżdża do poznanego w internecie Francuza w celach matrymonialnych. Na miejscu zastaje starego kawalera mieszkającego ze schorowaną matką.

Zręczne, ironiczne studium desperackiej emigracji, kulturowego konfliktu, niemożliwości nawiązania porozumienia. Oj, gdyby więcej filmów trwało tylko 27 minut, świat byłby lepszym miejscem!

Powrót do Howards End (Howards End; 1992)

Rok po swej nieśmiertelnej roli¹ w Milczeniu owiec niezrównany Anthony Hopkins pojawiał się na wielkim ekranie aż pięciokrotnie: jako spec od wydajności restrukturyzujący fabrykę mokasynów, jako szef cyberpunkowej korporacji, jako redaktor biografii Chaplina, jako łowca wampirów, i jako Henry Wilcox, zamożny wdowiec z epoki edwardiańskiej, bohater bodajże najsłynniejszej powieści E. M. Forstera.

Adaptacji dokonał James Ivory (Okruchy dnia), reżyser z doskonałym słuchem inscenizacyjnym. Nic więc dziwnego, że Powrót do Howards End okazuje się pierwszoligowym dramatem kostiumowym, wzorowym mariażem kina i teatru, obowiązkową odtrutką na seryjną chałę produkowaną taśmowo przez Netfliksa.


¹ Zastanawialiście się kiedyś, jak bardzo przeszarżowany jest Hannibal Lecter w wykonaniu Hopkinsa? Po pięciu minutach rozmowy z takim „intensywnym” psychiatrą nawet najbardziej łatwowierna osoba nabrałaby podejrzeń. Tę samą postać zagrał Brian Cox w Manhunterze w reżyserii Michaela Manna (za pierwowzór posłużyła wcześniejsza książka Thomasa Harrisa). Na pierwszy rzut oka jego Lecter wypada blado przy Hannibalu Hopkinsowskim, ale realistycznie rzecz ujmując, Cox poradził sobie lepiej, spokojniej.