Blogrys

Obejrzane w 2020: Złe dobre seriale (1)

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Czyli zachwalane seriale, od których się odbiłem; czasami już w trakcie pierwszego odcinka, czasami po pierwszym sezonie. Bez umyślnej przekory stwierdzam, że są nietęgie, a w każdym razie niewarte czasu, który trzeba im poświęcić. Trzeba by im poświęcić. Bo przeczytasz poniższą notkę i już nie będziesz musiał!



Alternate Carbon
(obejrzałem: trzy odcinki)

Wysokobudżetowy serial hard SF na podstawie znanej cyberpunkowej powieści Richarda Morgana z 2002 r. Osnowę stanowi możliwość przenoszenia umysłów między ciałami na wkładanych do rdzenia kręgowego „dyskietkach”. Takeshi Kovacs, zawodowy żołnierz, obecnie w ciele postawnego faceta o aparycji porucznika SS, rozwiązuje zagadkę próby morderstwa pewnego bogacza w sile wieku (choć de facto, czy raczej de animo, bardzo starego).

Na pierwszy rzut oka Modyfikowany węgiel aż połyskuje profesjonalizmem. Ale wszak ekranizacja książki będącej sprytnym połączeniem hSF, cyberpunku i kryminału noir winna być „rough around the edges”, tymczasem netfliksowa propozycja świeci się netfliksowością jak wiadoma część ciała wiadomego zwierzaka. Warsztatowej nienaganności zabrakło reżyserskiej wizji, której nie da się przecież zastąpić kompromisami wypracowywanymi przez sztab scenarzystów („wymyślmy to trochę inaczej niż autor!”) i producentów („bądźmy kontrowersyjni, ale wiecie, tak ostrożnie!”).

Tiger King
(obejrzałem: jeden odcinek)

Kolejny, po Making the Murderer, głośny true crime od Netfliksa, którego hiperliberalnym celem jest wybielenie dziwaka (tam: patusa) oskarżonego o dokonanie morderstwa w osobliwych okolicznościach przyrody (tam: jako specyficznej recydywy). Potencjalnie mamy do czynienia z nader ciekawym portretem psychologicznym: szajbnięty facet, który w prywatnym zoo hoduje ku uciesze gawiedzi dzikie koty. Pojawia się też szansa na niebanalny wątek socjologiczny, bowiem Amerykanie odwiedzający tłumnie jego przybytek sprawiają wrażenie na tyle nierozgarniętych, iż można by z przekąsem stwierdzić, że Joe Exotic wyciąga od nich pieniądze ku uciesze cętkowanych lokatorów.

Doskonały materiał na inteligentny, półtoragodzinny dokument. Obejrzałbym z przyjemnością. W wersji siedmioodcinkowej, sformatowanej na sensacyjność – niekoniecznie.

Big Love
(obejrzałem: dziewięć odcinków)

Niedopieczona produkcja od HBO z 2006 r. – czyli powstała pomiędzy Deadwoodem a True Blood – z koncertową koncepcją. Bohaterem jest Bill Henrickson, facet w średnim wieku, człowiek sukcesu, prosperujący biznesmen, przyszły polityk, spełniony mąż i ojciec, spełniony mąż i ojciec, spełniony mąż.

Nie, Ctrl-V mi się nie zaciął. Bill to Mormon-fundamentalista, który praktykuje po cichu poligamię. Ma trzy żony i dzieci z dwójką z nich. Żony wiedzą o sobie, mieszkają w sąsiednich domach (Bill nocuje w nich w systemie zmianowym); cała grupka tworzy całkiem udaną powiększoną rodzinę, chociaż oczywiście tarcia także się zdarzają.

W takiej oprawie pomysły fabularne powinny same pchać się scenarzystom pod pióra, i na dodatek efektownie przeplatać. Rywalizacja między żonami. Komiczne sytuacje domowe. Ryzyko zdemaskowania nielegalnego wielożeństwa. Wścibscy sąsiedzi. Nowa narzeczona. Dzieci wrastające w mormonizm – lub odeń się odcinające. Mormonizm jako zjawisko religijne. Ortodoksyjni rodzice. Niemormońscy teściowie. Itd.

I owszem, wszystko to w Big Love występuje, co nie zmienia zaskakującego faktu, że jest to serial bardzo nudny. Jego twórcy, panowie Mark V. Olsen i Will Scheffer, jakoś nie umieją żenić wątków i płodzić dialogów. Przy ekranie przez bite dziewięć odcinków trzymała mnie płonna nadzieja, iż coś się wreszcie zacznie dziać. Oraz fajni aktorzy. Rolę główną obsadził Bill Paxton, którego pamiętamy z drugiego planu wielu kultowych filmów (Terminator, Commando, Obcy 2, Predator 2, Prawdziwe kłamstwa, Titanic), natomiast trzy żony zagrały z temperamentem i seksem Jeanne Tripplehorn, Chloë Sevigny i Ginnifer Goodwin. W Mormonów starszego pokolenia wcielili się z kolei zgryźliwy Bruce Dern i wredny Harry Dean Stanton.

Szkoda, że nie wypaliło.

Sex Education
(obejrzałem: cały pierwszy sezon)

Otis Milburn, nastolatek z dobrego domu, który nie przepracował jeszcze swojej seksualności, wskutek zbiegu okolicznści staje się cichociemnym terapeutą seksualnym w liceum – do spółki z koleżanką z klasy, która akurat z seksem problemów nie ma (w obu znaczeniach tego sformułowania), lecz ogólnie ze swoim życiem już tak. Na drugim planie przewija się natomiast matka Otisa (Gillian Anderson), która z zawodu jest... seksuolożką.

Brzmi fajnie, zaczyna się fajnie, potem tej fajności z odcinek na odcinek coraz mniej. Wychowanie seksualne posiada otóż dwie wady. Po pierwsze, twórcom nie udało się wyważyć elementów szkolnokomediowych i młodzieżowoseksualnych. Nie chcą nawet zbliżać się do bandy, po której swojego czasu z wesołym rabanem jechały kolejne części American Pie – ale ponieważ serial powstał w 2019 r., o sprawach związanych z seksem scenarzyści muszą mówić bez ogródek. Powstaje dysonans. Po drugie, fabuła niepotrzebnie odznacza się strukturą ciągłą. Osuwa się przez to w kierunku obyczajówki. Lepiej byłoby, gdyby każdy odcinek stanowił zamkniętą, oddzielną całość.

Przeszkadzało mi też mocno, że po raz n-ty w rolach licealistów obsadzono starców. 22-latek gra Otisa, 23-latka Maeve, 27-latek (sic!) Erika, najlepszego przyjaciea protagonisty. Halo, czy aktywiści, którzy protestują przeciwko obsadzaniu pełnosprawnych aktorów w roli osób niepełnosprawnych, mogliby wreszcie zainteresować się skandalami odwróconego agizmu? Na plus zaliczam natomiast „świat przedstawiony”, zawieszony celowo na angielskiej prowincji w nieokreślonym miejscu pomiędzy współczesnością a latami dziewięćdziesiątymi.

Midnight Gospel
(obejrzałem: jeden odcinek)

Surrealistyczny serial animowany w stylu Czasu na przygodę – zresztą tego samego twórcy – który wplata, nie, wróć, „wplata” to za słaby czasownik, który zagnieżdża podcastowe wywiady w fantastyczne alternatywnoświatowe fabuły.

Tak, dobrze przeczytaliście. Pierwszy odcinek polega na przykład na tym, że bohaterowie stawiają czoła hordzie zombiaków, a jednocześnie, ni stąd, ni zowąd, rozmawiają sobie o miękkich i twardych narkotykach. Podobno w drugim epizodzie antagonistami są roboty-klowny, a tematem śmierć bliskich osób... Powiedzieć bad trip to nic nie powiedzieć.

Doceniam chorobliwie oryginalny pomysł, ale swoje podcasty wolę w uszach.

Fauda
(obejrzałem: pięć odcinków)

W minionym roku połknąłem izraelskiego bakcyla, więc... Wróć, to zdanie w czasach wielkiej pandemii nie brzmi najlepiej. Lepiej tak: W minionym roku złapałem fazę na Izrael i przeczytałem kilka książek poświęconych żydowskiemu superpaństwu. Dariusz Rosiak zachwalał z kolei na marginesach Raportu o stanie świata serial sensacyjny pt. Fauda. Pomyślałem, że będzie to ciekawe dopełnienie tamtych lektur.

Fauda opowiada o losach – trochę głupio pisać „przygodach”, bo przecież wydarzenia wpisane są w autentyczne, krwawe dzieje konfliktu z Palestyną – specjalnej izraelskiej jednostki Mista'aravim (מסתערבים‎), która infiltruje ludność arabską w poszukiwaniu arcyterrorysty o pseudonimie Pantera. Początek cymes: Przebiegli, silni Żydzi naprędce organizują akcją i przy solidnym wsparciu techniczno-komunikacyjnym z centrali wkradają się na arabskie wesele (dość drętwe, bo oczywiście bezalkoholowe). Zaraz potem: wpadka, rejwach, strzelanina, pogoń pustymi zaułkami. Oj, nie brakowało mi animuszu, żeby oglądać dalej!

Ale już od drugiego odcinka zaczynamy zjeżdżać ku telenowelowości. Sensacyjna atmosfera się utrzymuje, autentyczna oprawa również (serial bądź co bądź jest produkcji izraleskiej, pierwszy sezon kręcono w Kafr Qasim), lecz dialogi siadają szybciej niż zmęczony rabin, zaś w relacjach między postaciami szeleszczą klisze. Poza tym scenarzyści za szybko podbijają stawkę i uciekają się do głupawych pomysłów, np. (spojler, zaznacz, żeby wyświetlić) porwanemu żydowskiemu agentowi terroryści usuwają nerkę, bo potrzebuje jej córka jednego z nich.

Hucpa jakaś.






Komentarze

Michał Stanek (2021-01-15 07:51:35)

Z tej listy w planach mam tylko "Sex Education" i prawdę mówiąc nie przekonałeś mnie, że nie warto sprawdzić :-) Pozdro.

Borys (2021-01-15 08:13:35)

Powodzenia – ale nie zdziw się, jeśli summa summarum stwierdzisz, że za stary jesteś na produkcje młodzieżowe rocznik 2019. :) Ale nie zapomnij potem tu napisać, jak Ci poszło.

Marcin Segit (2021-01-15 16:41:46)

Sex Education to bardzo fajna teen drama z absolutnie cudowną Gillian Anderson. :)

Borys (2021-01-15 17:10:21)

W moim wieku teenowatości starcza z trudem na jeden sezon. :)

m. (2021-01-15 20:43:29)

Ja obejrzałem Carbon - miał gdzieś jakiś wzlot w okolicy środka, że wydawało się... tylko wydawało i mnie rozczarował. Ale chyba kręcą drugą serię więc kasowo im pewnie wyszło.

Sex Education - nie jest to jakiś diament, ale przyjemnie mi się oglądało jako rozrywka. Chociaż żadna ze mnie młodzież przecież.

sebasista (2021-01-18 11:18:37)

Mnie Midnight Gospel urzekło swoją formą. Możliwe, że taka pseudointelektualna papka trafia do takich pseudointelektualistów jak ja : - ) Polecam mimo wszystko wrócić jeszcze kiedyś do samego ostatniego odcinka, który jest naurokliwszy.

Borys (2021-01-18 11:41:43)

@m.: AC doczekał się drugiego sezonu, który podobno jest słabszy od pierwszego (tak mówią Ci, którym pierwszym się podobał). Trzeciej serii nie będzie, Netflix zgilotynował dalszą produkcję.

@sebasista: Muszę chyba wreszcie obejrzeć „Holy Motors”, żeby powiedzieć Ci „sprawdzam!”. :)

sebasista (2021-01-21 09:52:37)

@Borys: "Holy Motors" koniecznie! A jak się wkręcisz, to "Cremaster" : - P

Arek (2021-02-26 20:09:11)

Jak wiesz, "AC" mi się podobało - było dokładnie takim, jak oczekiwałem - natomiast dzięki za info o "Faudzie", nie będę tracił czasu.