Obejrzane w 2019 r.: Najlepsze
obejrzane ::: 2020-04-02 ::: 1220 słów ::: #735
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Struggle (2019) – w zeszłym roku nie tylko po raz pierwszy w życiu recenzja przeczytana podczas porannej podróży do pracy skłoniła mnie do obejrzenia omówionego filmu tego samego wieczoru („Mów mi Rockefeller”), ale i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów obejrzałem ten sam film dwa razy w ciągu tygodnia: netfliksowy dokument o Stanisławie Szukalskim, rzeźbiarzu urodzonym w 1893 r. pod Sieradzem, który rozkwitł twórczo w latach dwudziestych. Ten nadzwyczajny artysta czerpał ze sztuki azjatyckiej i mezoamerykańskiej, inspirował się Rodinem, flirtował z nacjonalizmem, założył Szczep Herbu Rogate Serce, promował wytrwale swe poglądy estetyczne, wynalazł Toporła, stworzył monumentalny pomnik Bolesława Chrobrego zniszczony nieszczęśliwie w trakcie bombardowania Warszawy.
Do USA wyemigrował już w roku 1929. Do ojczyzny nigdy nie wrócił. Resztę życia spędził w Los Angeles powoli osuwając się w zapomnienie. Wujkował małemu Leonardowi DiCaprio (który wyprodukował rzeczony dokument). Przez cztery dekady tworzył wielką syntezę historyczno-antropologiczną o dźwięcznej nazwie „Protong”. 43 tomy maszynopisu! Dogadałby się znakomicie z Thorem Heyerdahlem.
Szukalski zmarł w 1987 r. Jego prochy rozsypano na Wyspach Wielkanocnych. Magnetyczna osobowość, wizjoner, postrzeleniec, wybitny artysta, mistrz dłuta, rogate serce. Warto się o nim dowiedzieć.
Posąg Bolesława Śmiałego
Toporzeł
Papusza (2013) – dziś prawdziwych Cyganów już nie ma. Nie ma też już Krzysztofa Krauzego. Papusza, czarno-biała, urokliwa opowieść o romskiej poetce Bronisławie Wajs, jest ostatnim dziełem twórcy Długu. Na takie produkcje Amerykanie mówią „biopik”, jednak to określenie kojarzy się z biograficznym wyrobnictwem, podczas gdy Papusza to ambitne i udane kino przez duże K. Znaki szczególne tego Cygana: Nieliniowa konstrukcja, statyczne ujęcia rozsmakowane w szerokich planach, dialogi w języku romskim. Gadzio Krauze z szacunkiem opowiedział o życiu i losach poetki wyklętej z taboru. Antropologiczna i biograficzna petarda.
The Cook, the Thief, His Wife & Her Lover (1989) – zapamiętam go dwojako: jako najlepszy film obejrzany przeze mnie w roku pańskim 2019, ostatnim roku przed Plagą Korony, oraz jako fantastyczny popis talentu reżyserskiego i scenopisarskiego Petera Greenawaya (Dzieciątko z Mâcon). Fabularny opis Kucharza, złodzieja, jego żony i jej kochanka nie rozbudza wielkich oczekiwań: Tytułowa żona tytułowego złodzieja (nazywając rzecz bez ogródek: okrutnego gangstera) romansuje z tytułowym kochankiem tuż za plecami męża, w należącej doń restauracji. Rozwojowi wydarzeń przygląda się zaś tytułowy kucharz; bynajmniej nie narrator, zupełnie drugoplanowa postać.
Erotyczny thriller mafijny? Wysmakowana komedia sensacyjna? Parodia kina gangsterskiego? Perwersja kulinarna? Wyrafinowane kino zemsty? Gorzka alegoria thatcheryzmu? W swym spisie obejrzanych filmów oznaczam gatunki dzieł pokroju TCtTHW&HL trzema pytajnikami. Greenawayowi z mainstreamem nigdy po drodze nie było. Tutaj na solidny szkielet fabularny – jest intryga, jest napięcie, są wyraziste postacie – nałożono arthouse'ową skórę. Aktorzy grają z teatralną manierą (genialny Michael Gambon w roli gangstera-obżartucha, ale i bardzo dobra Helen Mirren w roli żony), wędrują w te i we wte po wysmakowanej, skąpanej w ostrych kolorach industrialnorestauracyjnej (sic!) scenografii. Greenaway to z wykształcenia malarz, więc przy wszystkich swoich zaletach TCtTHW&HL stanowi na dodatek ucztę dla oczu.
Kino, po jakim człowiek odzyskuje wiarę w kino. Trochę zabawne, trochę okrutne, hipnotyzujące, rozbuchane, z niezapomnianą końcówką. Ostatnie zdanie wypowiedziane przez Georginę składa się z jednego słowa – nie mogę przytoczyć, lekki spojler – i winno trafić na tę samą listę, na której znajdują się „To ja jestem twoim ojcem” i „Nie poradzisz sobie z prawdą”.
A Ghost Story (2017) – arthouse po raz drugi. Mnie podobało się bardzo, ale w tym przypadku będę ostrożny z polecanką. Obiektywnie rzecz biorąc mowa o filmie nudnym jak flaki z olejem (fajna rekomendacja, prawda?). Ponieważ jednak trącił odpowiednie struny w mej duszy i ponieważ trwa zaledwie półtorej godziny – co to w ogóle za metraż w dzisiejszych czasach! – obejrzałem go z przejęciem i niejakim wzruszeniem.
Młoda bezdzietna para. On nagle umiera, ona zostaje sama, lecz on jako duch snuje się nadal w pobliżu. Brzmi znajomo? Oj, nie dajmy się zwieść pozorom. Wszelkie podobieństwa z Uwierz w ducha urywają się przy koncepcyjnej podstawie. Zamiast przezroczystego Patricka Swayze'go – Casey Affleck w prześcieradle z wyciętymi dziurami na oczy (sic!). Zamiast Demi Moore szukającej pomocy u Whoopi Goldberg – ból i rozpacz Rooney Mary kojone stopniowo przez upływający nieubłaganie czas.
David Lowery nakręcił oryginalny, ambitny, narracyjnie kontrowersyjny, nudny/nienudny film o odchodzeniu i przemijaniu. Tylko dla amatorów slow cinema. Przyznaję, że czterominutowa scena z jedzeniem szarlotki wystawiła moją cierpliwość na poważną próbę. Zdałem, nie żałuję.
True Detective [sezon 3] (2019) – szczycę się byciem jedynym człowiekiem na Ziemi, który uważa, że drugi sezon Detektywa był lepszy od pierwszego. Jednak nie będę chyba całkowicie osamotniony w poglądzie, iż sezon trzeci przewyższa oba poprzednie. Jednakże pamiętajmy, że hype na True Detective wygasł, więc bezwzględne zasady rządzące „attention economy” w czasach nadpodaży kultury sprawiły, iż trzecią część ejdżbiowskiej produkcji obejrzało mniej osób niż powinno.
Nowa odsłona serialu sięga po sprawdzoną formułę pierwszego sezonu. Dwaj detektywi (w każdym calu doskonali Mahershala Ali oraz Stephen Dorff) prowadzą śledztwo w sprawie zniknięcia dwójki dzieci w prowincjonalnej mieścinie na Płaskowyżu Ozark (środkowa część Stanów Zjednoczonych, trójkąt Kansas City-Nashville-Dallas; powiedzmy, że odpowiednik Bieszczadów). Tropy plączą się i urywają, zagadka wydaje się mieć drugie i trzecie dno. W poszukiwaniu prawdy duet Hays & West będzie musiał zanurzyć się w mule, spenetrować ponure cienie, przemierzyć „mroczne ścieżki serca”. Satysfakcjonujące rozwiązanie? To oksymoron.
Niepozbawiona elementów obyczajowych, lecz skupiająca się na kryminalnej intrydze fabuła zmusza widza do czujnego śledzenia losów pary bohaterów. Każda linjka dialogów szanuje inteligencję widza, natomiast ponura ambientowa muzyka i wyblakłe zdjęcia budują klimat miejsca, sytuacji i stylu życia, jakich raczej chcielibyśmy uniknąć. Stylistycznie oraz scenariuszowo mamy do czynienia z majstersztykiem. Dynamikę podkręca relacja między pierwszoplanowymi postaciami: Hays to czarnoskóry weteran wojny w Wietnamie o samotniczej naturze, West zaś to typ białego cwaniaka, ozarkowego kowboja. Panowie lubią się i szanują, ale powietrze między nimi iskrzy niekiedy od rasowego napięcia.
No i. Jest jeszcze coś, choć Tomasz Raczek Wam o tym nie powie, bo woli komplementować warsztat netfliksowego Wiedźmina. Otóż na moje skromne oko trzeci sezon Detektywa stanowi formalny przełom w kinematografii. Akcja miniserialu, choć ulokowana w jednym miejscu – Ozarks – toczy się bowiem na trzech przeplecionych osiach czasowych: w roku 1980 r. (gdy dzieci zniknęły), w roku 1990 (gdy śledztwo zostało ponownie otwarte) i w roku 2015 (gdy stary, cierpiący na demencję Hays mierzy się z demonami przyszłości).
Początkowo skłaniałem się do szyderczych śmichów-chichów. „W pierwszym sezonie były dwa plany czasowe, tutaj trzy, czy następnym razem będziemy mieć ich sześć?”. Ochota na dowcipkowanie rychło mi przeszła, bowiem synchroniczna kompozycja nie odcina wcale kuponów od sukcesu pierwszego sezonu. Jest przemyślaną decyzją, kręgosłupem scenariusza, integralną częścią całości. Fabułę „jedynki” dałoby się opowiedzieć w sposób liniowy, ponieważ tam czasowe uskoki funkcjonowały jako gimmick. W przypadku trzeciego sezonu taka przeróbka byłaby już niemożliwa.
A dlaczego ośmielam się podnosić sposób prezentacji zdarzeń do rangi formalnego przełomu? Po prostu: Nie zdarzyło mi się jeszcze obcować z wielogodzinnym materiałem filmowym, w którym zastosowano podobny zabieg z równie żelazną konsekwencją, warsztatową biegłością, montażem dopiętym na ostatni guzik. Chociaż przez dwie trzecie serialu wiemy, co wydarzyło się „potem”, nie opuszcza nas napięcie. Liczy się przecież ostateczne ułożenie wszystkich szczegółów. Na dodatek przejścia pomiędzy osiami czasowymi komentują niekiedy od niechcenia mechanizm pamięci. Całość fabuły można zatem odczytywać zarówno „do przodu” – jako długi ciąg zdarzeń prowadzących do rozwiązania ponurej zagadki – jak i „do tyłu” – jako wspomnienia starego, schorowanego człowieka, który w ostatnim błysku dedukcji słabnącego mózgu pragnie rozliczyć się z przeszłością.
Końcowa, niespodziewana, prosta, wspaniała scena podsuwa znienacka trzecią interpretację.
Seans obowiązkowy. Chapeau bas.