Obejrzane w 2018 r.: Najlepsze, cz. 1
obejrzane ::: 2019-01-11 ::: 1340 słów ::: #687
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Michael Jackson: Live in Bucharest (1992)
Stadion Narodowy w Bukareszcie, 1 października 1992 r. Sto tysięcy par oczu wpatruje się w hipnozie w gotową na przyjęcie artysty scenę. Rozentuzjazmowany tłum napiera na barierki. W pierwszych rzędach mnóstwo młodych Rumunek.
Wtem – strzelają fajerwerki, ON wyskakuje skądś na proscenium i nieruchomieje w półobrocie pokazując światu swój bajeczny profil. Ma złotą rękawicę i złoty ochraniacz na kroczu.
Histeria dosięga zenitu. „Michael! Michael!”, krzyczą błagalnie fani. ON – ani drgnie. Mógłby być posągiem nowoczesnego półboga wykutym z promocyjnego marmuru przez Quincy'ego Jonesa. Laski mdleją pod sceną. Służby porządkowe wynoszą w pocie czoła fanki, dla których koncert skończył się nim się zdążył zacząć. Rumuński stadion wibruje w przedmuzycznej ekstazie, chociaż ON stoi nadal zupełnie bez ruchu, a z głośników nie popłynęła na razie ani jedna nuta.
Nagle – ON wykonuje gwałtowny gest ręką! Zmienia w pół sekundy ułożenie ciała. Kamienieje ponownie.
To wystarczy. Histeria rozrywa zenit. Ochroniarze z wysiłkiem powstrzymują napór ludzi. Kolejne dziewczyny tracą przytomność i osuwają się na ziemię, wypompowane skumulowaną dawką orgastycznych emocji niczym po wielogodzinnym seksie. Wszyscy wrzeszczą. Zaraz zrobi się niebezpiecznie. A przecież nazwa trasy koncertowej – „Dangerous World Tour” – ostrzegała.
I wreszcie ON rozładowuje skrzące w jesiennym powietrzu napięcie. Rozpoczyna swój legendarny występ będący ostatnim koncertem pierwszego, europejskiego etapu DWT. „Wanna Be Startin' Something”. „Smooth Criminal”. „Thriller”. „Black or White”. „Heal the World”. Michael Jackson wykonuje ten sam set po raz trzydziesty siódmy (!) w ciągu minionych trzech miesięcy, lecz nie widać po nim śladu zmęczenia. Pokłady energii 34-letniego wokalisty (i tancerza) są niespożyte. Stoi właśnie na szczycie świata. Bukareszteńskie show przejdzie do historii muzyki rozrywkowej (i choreografii).
Dwie godziny i szesnaście piosenek później, przy zapętlonych dźwiękach „Man in the Mirror”, Michael Jackson zakłada jetpack, przelatuje kilka razy nad publicznością i znika.
Locke (reż. Steven Knight; 2013)
Mężczyzna w średnim wieku o zdeterminowanym wyrazie twarzy jedzie późnym wieczorem z Birmingham do Londynu. Jeden aktor, jedno miejsce – samochód – i półtorej godziny sjużetu na sztywno przymocowanego do prostej fabuły.
Oto sumienny kierownik budowy Ivan Locke, który następnego dnia od rana powinien nadzorować wielką wylewkę betonu, porzucił swój „posterunek” i wyjechał w trybie pilnym do stolicy. Odebrał bowiem niespodziewany telefon, który zmusił go do błyskawicznego podjęcia szalenie ważnej decyzji. Zanim dotrze do Londynu jego dotychczasowe życie legnie w gruzach, ale przynajmniej będzie mógł następnego dnia spojrzeć w lustro.
Obserwując monotonną podróż autostradą i wysłuchując trzydziestu sześciu rozmów prowadzonych przez Locke'a przez komórkę z niewidocznymi, drugoplanowymi dramatis personae składamy sobie obraz sytuacji. Jego dylemat okazuje się fascynujący i banalny zarazem, tak jak banalno-fascynujące są wszystkie Najważniejsze Wybory, w każdym razie jeśli przyglądamy się im z boku.
Świetne, przemyślane kino ze wspaniałym Tomem Hardym w roli głównej i jedynej. Adresowane bardziej do mężczyzn niż do kobiet, bo facet może zadać sobie pytanie: „Co ja zrobiłbym w takiej sytuacji?”. Coś dla miłośników kameralnych dramatów (bardziej kameralnie się chyba nie da) tudzież brytyjskich teatrów telewizji.
Black Mirror (sezon 4) (2017)
Smuteczek: W czwartym sezonie wybornego Czarnego lustra trafił się jeden odcinek nieudany. Ba, Crocodile uważam za najgorszy ze wszystkich dotychczasowych epizodów BM! Surowe, niesamowite islandzkie krajobrazy nie są w stanie zamaskować niezbitego faktu, że akurat tej futurologicznej opowieści Charlesa Brookera zabrakło psychologicznej podbudowy (która najwyraźniej pełni szalenie ważną funkcję we wszystkich innych odcinkach, chociaż pozostaje zwykle niewidoczna).
Doceniam wypróbowanie konwencji (skandynawskiego) kryminału; jednakże, by fabularny morderca mógł wypaść przekonująco i wstrząsnąć moralnością widza, poza wyraźnym motywem i łatwą okazją musi mieć jeszcze „nerw”, by zbrodni dokonać. W przeciwnym razie osuniemy się w slasher albo groteskę, zaś Crocodile zbliżył się niebezpiecznie do tej drugiej.
Nie jestem też do końca usatysfakcjonowany odcinkiem Arkangel. Samemu pomysłowi nie mam co prawda nic do zarzucenia: matka decyduje się na wszczepienie trzyletniej córce zsieciowanych implantów pozwalających rodzicielce monitorować każdy krok pociechy przy pomocy tabletu. Pokładałem wręcz wielkie nadzieje w tej historii, ponieważ od kilku lat fascynują mnie socjologiczne przemiany, jakim we współczesnym świecie ulega dzieciństwo za sprawą nadopiekuńczych rodziców i rozwoju technik telekomunikacyjnych.
Niestety, fabuła Arkangela wypada w końcowym rozrachunku blado, trochę jak stechnicyzowana przeróbka scenariusza przeciętnego filmu obyczajowego o konflikcie matki z córką. Scenariusz nie odważył się na głębszą analizę problemu, z którym w przeciągu kilkunastu-kilkudziesięciu lat będą musiały zmierzyć się miliony rodziców.
Tyle dziegciu. Ale reszta czwartego sezonu to już miód (gryczany):
USS Callister – brawurowy, gorzki ukłon w kierunku… klasycznego Star Treka podnoszący zagadnienie tyranii w wirtualnej przestrzeni, z monumentalnym, trzymającym w napięciu, godnym kinowego filmu finałem.
Hang the DJ – w sensie intelektualnym (tzn. mierząc ilością materiału podsuniętego widzowi przez Brookera do rozkminy) najlepszy odcinek sezonu demonstrujący wiarygodnego następcę Tindera i serwujący w finale niesamowity zwrot akcji z podwójnym dnem.
Metal Head – postapokaliptyczna wizja zrealizowana w czerni i bieli, kolorach, które doskonale pasują do beznadziejnejności świata przedstawionego. Odcinek krótki, ale skuteczny: przez trzydzieści pięć minut trzyma za gardło, w ostatnich sześciu mocno ściska.
Black Museum – pomysłowa mozaika nawiązująca do wcześniejszych odcinków i splatająca ze sobą kilka świeżych historii na modłę White Christmas. Pozdrowienia dla kumatych – wreszcie wiemy na pewno, że wszystkie epizody BM rozgrywają się w tym samym uniwersum.
True Detective (2014-2015)
Myślicie pewnie, że będę zachwycał się przez parę akapitów pierwszym sezonem Detektywa, tym z zapijaczonym Matthew McConaughey i gburowatym Woodym Harrelsonem, że wygłoszę spóźniony pean na cześć serialu, który w 2014 r. rozbił telewizyjny bank i zachwycił wszystkich moich znajomych (z jednym wyjątkiem – Seji, pozdrawiam!), nawet tych, którzy nie zwykli oglądać tego typu produkcji?
Ha! Nie będę i nie wygłoszę.
Obejdzie się jednak bez skandalu. Pierwszą część Detektywa oceniam stosunkowo wysoko. Zgadzam się, że McConaughey i Harrelson stworzyli niezapomniane kreacje; że fabułę spowijają kłęby smolistej, luizjańskiej atmosfery; że enigmatyczny scenariusz rozgrywany na dwóch planach czasowych przykuwa z miejsca do ekranu. W czym więc problem?
Otóż przez pierwszą połowę sezonu TD bardzo dużo obiecuje. Kryminalna zagadka urasta w przeciągu paru godzin do rozmiarów metafizycznej intrygi godnej Lyncha i Lovecrafta jednocześnie. A potem thriller zaczyna mocować się z obyczajówką. W finale czeka nas naciągany zwrot akcji (detektywi doznają po latach olśnienia i błyskawicznie odkrywają, kto mordował), zaś metafizyczne przyrzeczenia nie zostają – oczywiście – dotrzymane.
Obeszło się więc bez skandalu, ale nie obejdzie się bez niespodzianki. Otóż zachwycił mnie w każdym calu sezon drugi – ten sam, który wszyscy (tym razem żadne wyjątki nie są mi znane) odsądzili od czczi i wiary. Ale tam, gdzie inni narzekali na pogmatwaną fabułę – ja widziałem skomplikowaną, wciągającą, gorzką, sensacyjną opowieść rozpisaną na cztery głosy. Tam, gdzie inni psioczyli na kreacje Colina Farrella i Vince'a Vaughna – ja dostrzegłem Farrella u szczytu formy i Vaughna w fascynujący sposób łamiącego swoje komediowe emploi. Tam, gdzie inni rozczarowali się zakończeniem – ja cieszę się ciężkim epilogiem, który doskonale współgra z korupcyjno-zbrodniczą resztą opowieści.
Bez kitu, za kilkanaście lat drugi sezon Detektywa winien trafić na listę najbardziej niedocenianych seriali wszech czasów.
Three Billboards Outside Ebbing, Missouri (reż. Martin McDonagh; 2017)
W małym miasteczku w Missouri została brutalnie zamordowana nastolatka. Minęło pół roku, ale policja wciąż nie zdołała ustalić tożsamości sprawcy. Zdesperowana matka (Frances McDormand w życiowej roli) wykupuje trzy przydrożne billboardy i umieszcza na nich wielke, zgrzebne napisy: „Zgwałcona, gdy umierała”, „Ciągle bez zatrzymań”, „Jak to, szeryfie Willoughby?”.
Jej mała kampania społeczna nie przypadnie oczywiście do gustu miejscowej policji. Szeryf Willoughby (znakomity jak zawsze Woody Harrelson; notabene, to jeden z moich ulubionych aktorów w ogóle), w gruncie rzeczy porządny chłop, po dobroci spróbuje przekonać Mildred, by zrezygnowała z billboardów. Ani on, ani jego zwolennicy nie dostrzegą zawczasu, że mają do czynienia z herod-babą, która właśnie wkroczyła na wojenną ścieżkę. I założyła nawet opaskę a'la Rambo.
Bezbłędnie skrojony komediodramat, którego fabuła po kwadransie schodzi z utartych ścieżek i do końca trzyma widza w niepewności. Obejrzałem go z wielką przyjemnością, chociaż, przyznajmy, nie jest to film z gatunku tych odmieniających światopogląd albo skłaniających do poważnych przemyśleń. Poza tym w dwóch miejscach zgrzytnął mi scenariusz. Niemniej – warto! Wszystkim fanom Billboardów zwracam przy okazji uwagę, że Martin McDonag ma też na swoim koncie wcześniejszy, jeszcze lepszy film – komedię sensacyjną In Bruges z 2008 r. o idiotycznie przetłumaczonym polskim tytule Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj.
Komentarze
m. (2019-01-12 21:34:36)
Muszę dokładnie przeanalizować, bo nie widziałem niczego z tej listy. Ciekawe.
Cichy (2019-01-13 19:37:31)
Co do "Crocodile", absolutnie nie mogę się zgodzić - ma to wprawdzie słaby punkt wyjścia, pierwsze morderstwo totalnie niewiarygodne fizycznie ani psychologicznie, ale potem rozwija się bardzo ładnie, choć przewidywalnie. Jak dla mnie jeden z lepszych odcinków.
"Arkangel" - fakt, blade to i nijakie, nie wykorzystuje potencjału pomysłu w pełni.
"USS Callister" - hmm, z jednej strony ogląda się dobrze, z drugiej strony absurdy walą po oczach: np. gdyby z DNA dało się odtwarzać ludzi razem ze wspomnieniami, to byłoby to ciężkim przestępstwem, a ludzie prędzej by chodzili w hermetycznych kombinezonach niż ryzykowali zostawienie śladu DNA gdziekolwiek. Albo zachowanie bohaterów - zdobyli dostęp do netu i zamiast po prostu wezwać policję lub/i wyjaśnić prawdziwym sobie co jest grane, bawią się w jakieś brawurowe podchody. Mogło być lepiej.
"Hang the DJ" - w bohaterce zakochałem się od pierwszego wejrzenia, ale co ona widziała w tym facecie, pojęcia nie mam. Ani za piękny, ani intelektem nie grzeszy, ani charakteru za grosz, ona musi go ciągle prowadzić za rączkę - nie wiem, może chodziło o dowartościowanie części widzów, że nawet jak są totalnymi przegrywami, to i tak jest nadzieja, że poleci na nich jakaś ekstra laska.
"Metal Head" - o tak, odcinek bardzo zacny, aczkolwiek z bateriami słonecznymi to twórcy grubo przesadzili z optymizmem - za cholerę by ten robot nie mógł jechać tylko na takim napędzie. No i z pluskwami też trochę przekombinowany pomysł - nie lepiej by było dać do tych pocisków truciznę albo środek nasenny, żeby od razu unieszkodliwić trafiony obiekt zamiast za nim ganiać?
"Black Museum" - oj, było tam sporo nonsensu. Samochód ładowany baterią słoneczną wielkości może metra kwadratowego, w dwie godziny na full? Technologia pozwala na transfer ludzkiej osobowości do maszyny, ale tylko do lalki z dwoma "przyciskami" - i takie coś jest na dodatek legalne? Podobnie jak dręczenie wirtualnej osobowości prądem dla zabawy? I właściciel muzeum jeszcze pilnuje, żeby gościa nie zabić, jakby to był jakikolwiek problem zrobić backup? No bez jaj. Fabularnie odcinek daje radę, pierwsza historyjka bardzo fajna, ale późniejszy zalew nonsensów mocno mnie zniesmaczył.
Borys (2019-01-13 20:51:38)
@Cichy:
„Crocodile” – mogę tylko powiedzieć (bez ironii): dobrze, że innym się podobało.
„USS Callister” – tak, racja, ta genetyczna rekonstrukcja jest niewiarygodna – też o tym od razu pomyślałem – chociaż stanowi dziurę łatwą do załatania. Wystarczyłoby, żeby kopie tworzone były na podstawie DNA („nature”) oraz profilu internetowego danej osoby zawierającego przegląd jej zachowań i zainteresowań („nurture”). Tak zresztą wyglądało to w odcinku „Be Right Back”. A policji chyba nie chcieli wzywać, bo nikt by im nie uwierzył. Uznali, że „podchody” są ich najlepszą szansą.
„Hang the DJ” – tak, urocza dziewczyna. A co „widziała” w facecie – cóż, serce nie sługa, a poza tym zakończenie rzuca inne światło na charakter ich związku. (Co oczywiście nie rozwiązuje niczego do końca, bo spotkali się tak czy owak).
„Metal Head” – masz rację, nie pomyślałem ani o bateriach słonecznych, ani o „pluskwie”. Za to zafascynował mnie fortel, który bohaterka wykorzystała, żeby zejść z tego drzewa. Tak właśnie trzeba walczyć z algorytmami.
„Black Museum” – też masz w sumie rację, chociaż w tym momencie z lekkim zniecierpliwieniem stwierdzę, że zbyt analitycznie do tych odcinków podchodzisz. :)
Widziałeś już „Bandersnatcha”? Ze względu na formę oglądało mi się to bardzo dobrze i nieźle ten odcinek wspominam, chociaż jako BM wypada tylko na trójkę z plusem.
Cichy (2019-01-14 18:19:54)
> A policji chyba nie chcieli wzywać, bo nikt by im nie uwierzył.
Czemu? Technologia istniała od lat, więc gość raczej nie był pierwszym, który jej użył w tego typu sposób. A gdyby nawet, to zawsze można by dodać, że trzyma na tym kompie pоrnografię dziecięcą i sprawdziliby na pewno.
> Za to zafascynował mnie fortel, który bohaterka wykorzystała, żeby zejść z tego drzewa. Tak właśnie trzeba walczyć z algorytmami.
Też się przy tym szeroko uśmiechnąłem, ale zaraz potem bohaterka zawaliła sprawę - skoro robot był chwilowo bezbronny, to wystarczyłoby go przykryć kurtką czy czymś, żeby nie mógł się naładować i miałaby go z głowy na dobre...
> w tym momencie z lekkim zniecierpliwieniem stwierdzę, że zbyt analitycznie do tych odcinków podchodzisz. :)
Każdy ma jakieś zboczenia;-).
"Bandersnatcha" jeszcze nie widziałem, zamierzam oczywiście, ale recenzje jakoś mnie nie zachęcają do pośpiechu.