Matka Guayasamína
ambitnie ::: 2018-04-15 ::: 2610 słów ::: #671
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Imaynatan munanki chaynallatataq munasunki.
Miłością, którą obdarzysz innych, inni obdarzą i ciebie.
— powiedzenie keczuańskie
Historia jest koszmarem, z którego staram się przebudzić.
— James Joyce, Ulisses
W jego talent wierzyła na początku tylko matka – odwiecznym, naiwnym, nieugiętym zwyczajem wszystkich matek. Gdy Oswaldo był małym chłopcem, Dolores Calero, pokierowana macierzyńską intuicją, pchnęła życie synka na właściwą, wspaniałą trajektorię.
Jak to uczyniła? Słowem zachęty odmierzonym starannie niczym miarka kukurydzianej mąki? Uśmiechem promiennym jak andyjski, czerwcowy świt? Cichym, serdecznym pocałunkiem na dobranoc, któremu towarzyszyło jedno jedyne zdanie wyszeptane do ucha tuż przed snem?
Niech to już pozostanie ich tajemnicą.
Oswaldo odwdzięczył się matce w najpiękniejszy sposób, w jaki człowiek może podziękować człowiekowi: Unieśmiertelnił ją w sztuce. Owszem, niby nic nowego. Inni malarze robili to tyle razy wcześniej. O ile jednak Rembrandt, Cézanne, Van Gogh, a nawet Warhol i Picasso portretowali swoje rodzicielki, kładli na płótnie konkretne twarze, o tyle Guayasamín, spadkobierca dwóch wielkich malarskich tradycji, uczynił coś więcej: namalował Matkę.
Oswaldo Guayasamín przyszedł na świat 6 lipca 1919 r. w Quito, stolicy Ekwadoru. Tego samego dnia brytyjski sterowiec R34 po czterech dniach podróży wylądował na resztkach paliwa w Mineoli pod Nowym Jorku. Był pierwszym pojazdem powietrznym w dziejach ludzkości, który pokonał Atlantyk. Stary Świat złączył się mocniej z Nowym.
W tym samym czasie, gdzieś na równiku, cztery i pół tysiąca kilometrów na południe, kilka tysięcy metrów nad poziomem morza, w starym, urokliwym, trapionym niespokojną polityką kolonialnym mieście, krzyczał noworodek.
Matka Oswalda była Metyską, ojciec Indianinem (paskudne słowo, ale cóż począć? ignoracja Kolumba na wieki całe zatruły języki świata). W żyłach obojga rodziców płynęła keczuańska krew. José Miguel Guayasamín trudnił się ciesielką, później pracował jako kierowca. Po Oswaldo spłodził dziewięcioro synów. Wierzył w ich przyszłość, w lepszy byt, do którego zaprowadzić może tylko wytrwałość i żmudna praca – tak jak ojcowie mają to w swoim nieugiętym, naiwnym, odwiecznym zwyczaju.
Rodzina Guayasamínów była uboga, żyła po sąsiedzku z nędzą. Jednak ostrożnie szło ku lepszemu, bo i miasto powolutku się rozwijało. Brukowano ulice. Budowano linie tramwajowe. Dziecko beztroskie, choćby brudne i obdarte, widziałoby pewnie wokół siebie rozliczne powody do drobnych radości. Oswaldo, chłopczyk wrażliwy i mądry, dostrzegał raczej rzeczy skryte przed umysłami rówieśników: niekończący się znój, upadlającą biedę, zżerającą duszę niesprawiedliwość. Rasizmu w latynoamerykańskim wydaniu doświadczył wcześnie. Mali Metysi nie chcieli bawić się z małym Keczuą, gdyż był „bardziej indiański” tudzież „mniej biały” od nich.
Rodzeństwo Guyasamínów dorastało. Naciskane przez ojca i krewnych traktowało poważnie edukację, szykowało się starannie do rozmaitych zawodów. Oswaldo, jako najstarszy z dziesięciorga, miał udać się na studia medyczne. Ale praca lekarza nie była mu przeznaczona.
On sam zrozumiał to pierwszy, bardzo wcześnie, gdy w wieku siedmiu lat rozrabiał przeznaczonym dla braciszka mlekiem farbki, aby akwarelkami przelać na tani papier drogocenne emocje. Albo może nieco później, gdy na lekcjach zapamiętale szkicował ołówkiem karykatury nauczycieli, a portretowani wyrzucali to trudne, dziwne dziecko z klasy. Jako druga pojęła to matka, dla której sklepiku mały Oswaldo sporządzał niekiedy plakaty.
Reszcie świata zorientowanie się, z kim ma do czynienia, zabrało nieco więcej czasu. Zrozumiałe.
Czy Twój pradziadek-globtroter nie odwiedził przypadkiem Ekwadoru pod koniec lat dwudziestych? Może pod wpływem impulsu kupił od dziesięcioletniego chłopca na Placu Niepodległości pejzażyk namalowany na kartonie? Zejdź do piwnicy, poszukaj. Sprawdź, czy w prawym dolnym rogu nie widnieje charakterystyczny podpis wykonany drukowanymi literami: „GUAYASAMÍN”. Po keczuańsku: „Lot Białego Ptaka”.
Pod koniec 1931 r. wybory prezydenckie w Ekwadorze wygrał Neptalí Bonifaz, kandydat szanowany przez konserwatystów za uczciwość i przez liberałów za projekty śmiałych reform gospodarczych. Bonifaz reprezentował jednak totalną opozycję. Jego zwycięstwo było zupełnie nie w smak grupie trzymającą wtenczas w Ekwadorze władzę. Przy pomocy formalnych sztuczek zakwestionowano narodowość Neptalíego i w sierpniu 1932 r. parlament ogłosił, że „nie nadaje się do objęcia urzędu”.
Po stronie Bonifaza opowiedziały się cztery bataliony stołecznego wojska. Przerażony, rozwścieczony rząd natychmiast ściągnął do Quito żołnierzy z reszty kraju i przykazał im walczyć z rebeliantami – „w obronie Konstytucji”. 28 sierpnia mieszkańcy miasta wyszli na ulice, by poprzeć w demonstracjach prezydenta-elekta. Armia zaatakowała barykady. Ulice Quito spłynęły krwią. W czterodniowej bratobójczej wojnie domowej zginęły dwa tysiące ludzi, wśród nich wiele dzieci. Zabłąkana kula trafiła Manjarrésa, serdecznego przyjaciela Oswalda. Chłopiec umarł na oczach chłopca.
Ciała sprzątnięto, traktaty podpisano. Polityczna sytuacja się ustabilizowała. Życie wróciło do normy. Ale gdybyśmy uznali, że cała dalsza kariera, że wszystkie późniejsze dzieła Guayasamína były w gruncie rzeczy odpowiedzią na bezsensowną śmierć kolegi, powolną keczuańską rozprawą ze światem rozpisaną pędzlem na kilka dekad – to czy umniejszylibyśmy tym sposobem ich znaczenie? Czy pierwotny impuls twórczy ma jakąś barwę, fakturę? Jakiś kształt?
Minęło kilka lat. Nastoletni Oswaldo rozpoczął studia w stołecznej Akademii Sztuk Pięknych. Zajął się na poważnie malarstwem i rzeźbą. Profesorowie szybko poznali się na talencie, choć zarazem karcili chłopaka za notoryczną krnąbrność. Guyasamín uzyskał dyplom w 1941 r. i niedługo potem zorganizował w prywatnym lokalu pierwszą wystawę. W artystycznym światku wybuchł skandalik. Krytycy uznali imprezę za wyzwanie rzucone oficjalnej wystawie ASP.
Guayasamín już za młodu nie chciał być postrzegany jako keczuański pacykarz. Odmówił malowania idyllicznych scenek rodzajowych ze szczerzącymi białe zęby tubylcami, wyparł się chromatycznej folklorystyki. Owszem, przez chwilę flirtował z indygenizmem, nurtem obowiązującym w latach trzydziestych w sztuce latynoamerykańskiej, polegającym na realistycznym wykorzystywaniu motywów etnicznych („indiańskich”). Juwenalia z 1939 r. łączyły indygenistyczny styl z ostrą krytyką społeczną. Trzy lata później, na owej pierwszej wystawie urządzonej w Galerii Caspicara, poszukiwał już własnej drogi. Zerwał z narracją, poszedł w zachwycające, nieutulone metafory.
I tak pozostało: „Dzieła Oswaldo Guayasamína reprezentują całość duchowego życia Ekwadoru z uwzględnieniem jego materialnych, historycznych, społecznych i ludzkich przejawów. Głosząc swą artystyczną ewangelię wyraził troski, marzenia i mozoły Ekwadorczyków – lecz przede wszystkim zdołał uchwycić dziedzictwo Indiańskiej Ameryki. Duch przodków czeka na spełnienie obietnicy wybawienia gdzieś w głębinach ziemi.”
Bez cienia przesady możemy powiedzieć, że największym intelektualnym osiągnięciem Guayasamína było wpisanie indiańskiego ciała – ujętego w surrealistyczną formę – do panteonu dwudziestowiecznych symboli. Artysta, przypominając bez wytchnienia o cierpieniu zadanym tubylcom przez białego człowieka, zwrócił swoim pradziadom cząstkę godności.
Na początku lat czterdziestych konserwatywne Quito nie było gotowe na nowatorskie malarstwo Guyasamína. Jednak były na nie gotowe postępowe Stany Zjednoczone. Awangardowe obrazy młodego Keczuy wiszące w guayaquilskiej galerii wpadły w oko Nelsonowi Rockefellerowi. Z tych Rockefellerów.
Wnuk legendarnego magnata pracował podówczas w amerykańskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, gdzie zajmował się sprawami Ameryki Południowej. Polityk-biznesmen znał się też na sztuce; dopiero co zrezygnował z funkcji prezesa rady zarządu słynnego nowojorskiego Muzeum Sztuki Współczesnej (MoMA). Rockefeller kupił kilka dzieł Guyasamína, zaprosił go do Stanów Zjednoczonych, załatwił stypendium.
Była to dla artysty podróż przełomowa. Przed Oswaldo otworzyły się światowe salony. Miał sposobność odwiedzić nowojorske galerie i poszukać kubistycznej inspiracji w arcydziełach Picassa i Cezanne'a.
Jego sztuka dojrzała. Wyciągnął szeroko ręce. Jedną złapał mocno za historię swojej umęczonej kultury, drugą sięgnął śmiało po europejski ekspresjonizm. Zreinterpretował indygenizm po swojemu, wymieszał z elementami modernistycznymi. Oddzielił topos „Indianina” od politycznej ideologii i kiczowatej dydaktyki. Wynalazł nowy język.
Na sukcesy nie trzeba było długo czekać. W 1943 r. prace Guyasamína zajęły pierwsze miejsce na Wystawie im. Mariana Aguilery w rodzinnym mieście. W 1948 r. malarz zdobył pierwszą nagrodę na Narodowej Wystawie Akwarelistów i Rysowników. W 1955 r. zwyciężył w Barcelonie, a dwa lata później okrzyknięto go najwybitniejszym malarzem Ameryki Południowej na biennale w São Paulo. Guyasamín liczył wtedy zaledwie trzydzieści sześć wiosen. Za całokształt twórczości uhonorowało go później także UNESCO. Obok Picassa i Marca Chagalla był jedynym artystą, którego dzieła Muzeum Sztuki Współczesnej w Paryżu zaprezentowało jeszcze za życia autora.
Guyasamín przyglądał się bacznie cierpieniu świata. Świat nie szczędził ludziom cierpienia. Gdy Oswaldo się na nim zjawił, dobiegała właśnie końca okrutna rewolucja w Meksyku. Dziesięcioletni Oswaldo dowiedział się o Wielkiej Depresji, trzynastoletni – o dojściu Hitlera do władzy, siedemnastoletni – o wojnie domowej w Hiszpanii, dwudziestoletni – o wybuchu Drugiej Wojny Światowej w Europie, dwudziestosześcioletni – o zrzuceniu bomb atomowych na japońskie miasta, czterdziestopięcioletni – o wojnie Waszyngtonu z żółtą rasą.
W połowie lat czterdziestych, zaraz po powrocie z USA, Guyasamín sporo podróżował po ojczystym kontynencie. Odwiedził Peru, Brazylię, Chile, Argentynę, Urugwaj. Poznał wówczas Pablo Nerudę oraz Josego Clemente'a Orozco, wybitnego meksykańskiego twórcę murali, który wziął Ekwadorczyka pod swoje skrzydła. Ale przede wszystkim Guyasamín w trakcie swoich podróży wielokrotnie i z rozmysłem stykał się z nędzą i bólem. „Płaczę, bo nie mam butów – dopóki nie ujrzę dziecka, które nie ma stóp”.
Był socjalistą z krwi i kości, chociaż nigdy nie zapisał się do partii. Gorąco popierał castrowską rewolucję na Kubie. Działał na rzecz pokoju w Ameryce Południowej, rzucał publiczne wyzwania prawicowym dyktatorom. I malował. Malował południowoamerykańskie światło i południowoamerykańską tragedię – jak napisano o nim wiele dekad później w nekrologu.
Imponujący dorobek „Picassa Południa” liczy około dziesięciu tysięcy pozycji. Tworzył seriami. Najważniejsze dzieła pogrupowane są w trzy etapy. Pierwszy z nich zwany „Huacayñan” („Szlak łez” w keczua) powstawał w latach 1946-1952. Składa się z ponad stu obrazów. Bezpośrednią inspirację stanowiły wędrówki trzydziestoletniego artysty po zapomnianych przez Boga zakątkach Ameryki Południowej. Na płótnach rozsypał charakterystyczne, pozornie prymitywne sylwetki, uwiecznił w zaklętym bezruchu melancholię trzech napiętnowanych przez historię ras: Metysów, Indian i Murzynów. Guyasamín zwieńczył ów pierwszy cykl przenośnym, pięcioczęściowym muralem stanowiącym przemyślany kontrapunkt dla struktury „Szlaku łez”. Nieprzypadkowo budzi on silne skojarzenia z Picassowską „Guernicą”.
Następnie zajął się samym sednem człowieczego cierpienia. Etap drugi, najdłuższy, to „Wiek gniewu” („La Edad de la Ira”) datowany na lata sześćdziesiąte. Artysta zmierzył się w nim z systematyczną przemocą XX wieku. Z niespożytą energią malował o zglobalizowanej biedzie i znacjonalizowanej dyskryminacji, o wojnach światowych, torturach i dyktaturach, o obozach koncentracyjnych i ludobójstwie, o ołowiu i sztyletach, o skrwawionym sumieniu człowieka u władzy. Jego stylistycznym idée fixe stają się dłonie: złożone, wyciągniete, proszące, złamane bólem, zasłaniające twarz, błagające o litość. Twarze zapadają się w wielkich, przerażonych oczach, ciała kurczą się do kości.
„Zastanów się, zanim podejdziesz do któregoś z obrazów”, przestrzegał Neruda, „bo nie będzie łatwo ci od niego odejść.” Zaś José Camón Aznar w książce poświęconej Guyasamínowi zakrzyknął zdumiony: „Zaprawdę, oto Michał Anioł pognębionej rasy!”.
Z obrazami spod znaku gniewu Ekwadorczyk podróżował po Europie. Urządzał wystawy w Moskwie, Pradze, Warszawie i Madrycie, a także w petersburskim Ermitażu, drugim największym muzeum świata. W Stanach Zjednoczonych – nie za bardzo. Pomimo dawnej protekcji Rockefellera nie lubili tam tego pędzlowatego komuszka. Oto paradoks: malarz, którego poniekąd wylansował wnuk arcykapitalisty, przez całe życie kumplował się z radykalnymi socjalistami. Sztuka miała wszak wstrząsać sumieniami. Guyasamín, gladiator godności, służył wiernie lewicowej sprawie, wojował zawzięcie z imperializmem. Patronowała mu krew Manjarrésa, przyjaciela zastrzelonego na jego oczach w dzieciństwie.
Malarz zerwał więzy z USA w 1960 r. A raczej – to USA zerwało więzy z malarzem. Guyasamín, na zaproszenie samego Mao, spędził właśnie sześć miesięcy w Chińskiej Republice Ludowej. Castro jak Castro, ale przyznajmy, że akurat za spoufalanie się z Przewodniczącym artyście należy się moralna nagana. W Państwie Środka szalał wtedy potworny głód wywołany programem „Wielkiego Skoku”. Chińczycy marli milionami. Wierzmy lepiej, że Guyasamína omamiła komunistyczna propaganda.
Gdy wracał do Nowego Jorku przez Francję, w amerykańskiej ambasadzie w Paryżu czekało go solidne mycie głowy. Rozzłoszczeni urzędnicy niemalże podarli mu paszport. Koniec końców pozwolili Oswaldo na wjazd, lecz odtąd w Nowym Jorku patrzono nań wilkiem. Guyasamín spakował się więc i wyjechał do rodzinnego Quito.
Na starość zaś przypomniał sobie z całą mocą o niej. Jego matka, Dolores Calero, nie żyła od kilkudziesięciu lat. Zmarła we względnie młodym wieku, jakoś w połowie stulecia, niedługo przed tym, gdy jej pierworodny osiągnął szczyty wyższe od andyjskich. Musiała stanąć jak żywa przed oczami dobijającego do siedemdziesiątki Guyasamína: piękna, młoda, dzielna, kochająca.
Ostatnie obrazy Guyasamín złożyły się na „Wiek serdeczności”, „La Edad de la Ternura”, hołd złożony macierzyństwu nędzniczek i wszystkim matkom, które trwają w miłości do swych niewinnych dzieci pomimo okrucieństw piętrzonych dookoła przez los. Z tego okresu pochodzi prawdopodobnie największe arcydzieło artysty.
Jak przystało na ucznia Orozco, Guyasamín tworzył także rewelacyjne murale. Można je podziwiać na całym świecie: znalazły się i na madryckim lotnisku Barajas, i w paryskiej siedzibie UNESCO, i w parlamencie latynoamerykańskim w São Paulo, i w Ośrodku Simóna Bolívara w Caracas. Jeden z najwcześniejszych, zatytułowany „Inkowie i konkwista”, opowiada o brutalnym podboju andyjskiego państwa przez przybyszy z Hiszpanii i zapowiada gwałtowny zmierzch wielkiej cywilizacji, która wyzionęła ducha wraz z uduszonym garotą imperatorem Atahualpą. Drugi ważny fresk to „Historia cywilizacji” z 1957 r., który ozdobił mury Wydziału Prawa na Centralnym Uniwersytecie Ekwadoru; przeciwnicy politycznych poglądów autora ostrzelali pewnego razu cywilizację z karabinu.
Największe kontrowersje – na szczeblu dyplomatycznym – wywołało natomiast malowidło z sali plenarnej ekwadorskiego parlamentu odsłonięte w sierpniu 1988 r. W jednym z fragmentów przedstawia topоrną, trupią twarz w nazistowskim hełmie z wielkimi literami CIA. Oburzony ambasador Stanów Zjednoczonych domagał się, by przewodniczący parlamentu osobiście przystawił drabinę do ściany, wspiął się i zamazał obraźliwy napis. Skarga i żądanie rozweseliły Ekwadorczyków. Jeżeli Amerykanie chcą poprzez protest utożsamić działalność wywrotową swych służb specjalnych z filozofią polityczną całego narodu – ależ proszę!
Guyasamín był również doskonałym portrecistą. Malowanie znanych twarzy ułatwiał mu wydatnie fakt, że pozostawał często w głębokiej zażyłości z ich właścicielami. W gronie bliskich znajomych artysty znajdowali się bracia Castro, Mitterandowie, niezrównany mistrz gitary flamenco Paco de Lucía, wspomniany Neruda, Gabriel García Márquez, Gabriela Mistral, gwatemalska noblistka Rigoberta Menchú, zaangażowana społecznie piosenkarka argentyńska Mercedes Sosa, król Hiszpanii Juan Carlos oraz Karolina, ówczesna księżniczka Monako. Guyasamín portretował szybko; nikt nie musiał przychodzić doń na drugą sesję. Wykonanie podobizny zajmowało mu zwykle mniej niż trzy godziny. Mawiał, że tylko w portrecie da się uchwycić istotę ludzkiej duszy; że fotografia jest zbyt zależna od wieku przedstawianej osoby.
Guayasamín żenił się trzykrotnie. Powiedzieć, że był trudnym w pożyciu człowiekiem, to powiedzieć eufemizm – przynajmniej jeśli uwierzymy doniesieniom drugiej żony, Luce DePerón, która po śmierci Oswaldo wydała szczerą do bólu, autobiograficzną książkę. Malarz nie pozostawił po sobie testamentu, lecz pozostawił siedmioro dzieci oraz majątek o wartości pięćdziesięciu milionów dolarów. Sprawę spadkową dodatkowo skomplikował fakt, że jeszcze w 1976 r. powołał do życia fundację, której przekazał swoją kolekcję. Jak na prawdziwego socjalistę przystało, pragnął, by sztuka była własnością ludzi.
Na krótko przed śmiercią rozpoczął budowę La Capilla del Hombre, Kaplicy Człowieczej, obok swego domu na wzgórzu Bellavista w Quito. Sześcienna, zaprojektowana na modłę inkaskiej świątyni, zwieńczona ściętym stożkiem świetlika bryła miała stanowić po trosze monument poświęcony ludom Ameryki Łacińskiej, a po trosze galerię gromadzącą jego dzieła. Architekt nie doczekał końca konstrukcji.
Keczuański malarz zmarł 10 marca 1999 r. na zawał serca w klinice w Baltimore, dokąd poleciał na operację. Śmierć Guayasamína zbiegła się w czasie z wielkim kryzysem polityczno-społecznym w Ekwadorze i ze strajkami keczuańskich robotników. Nad ich głowami przefrunęła w pewnej chwili dusza Białego Ptaka żegnającego się z rodzinnym miastem.
Prochy Guayasamína spoczęły w glinianym dzbanie pod zasadzonym przezeń drzewem w ogrodzie domostwa. W listopadzie 1999 r. na Szczycie Iberoamerykańskim w Hawanie przyznano mu honorowy tytuł Malarza Iberoamerykańskiego. Ale ziemskie zaszczyty nie obchodziły już zbytnio genialnego artysty. Wyobrażam sobie, że przebywał wówczas razem z Dolores i Manjarrésem – wśród światła, z dala od tragedii.
Dla dzieci, które umarły podczas zabawy,
Dla mężczyzn, którzy zgaśli podczas pracy,
Dla biednych, którzy upadli podczas miłości,
Będę malował z krzykiem strzelby,
Z mocą grzmotu,
I z wściekłością bitwy.
— Oswaldo Guayasamín
____________________
Źródła:
https://en.wikipedia.org/wiki/Oswaldo_Guayasam%C3%ADn
https://es.wikipedia.org/wiki/Oswaldo_Guayasam%C3%ADn
http://articles.latimes.com/1989-11-29/entertainment/ca-205_1_united-states
http://scholar.library.miami.edu/1492books/OswaldoGuayasamin.pdf
http://www.in-quito.com/guayasamin-quito-ecuador/quito-oswaldo-guayasamin.htm
https://www.clarin.com/sociedad/murio-guayasamin-pintor-luz-tragedia-america_0_ByqXfAe0Ye.html
http://www.capilladelhombre.com/index.php/oswaldo-guayasamin/biografia
https://jamanetwork.com/journals/jamafacialplasticsurgery/fullarticle/480999
http://www.vuelodigital.com.ar/articulo/197/guayasamin-espiritu-libre-de-ecuador
Komentarze
sebasista (2018-05-16 15:06:11)
Wow, poruszająca historia. Czytało się wspaniale.
anon (2019-02-08 04:47:35)
Tak , to historia Człowieka w wielkim skrócie bardzo pięknie opisana❤️