Blogrys

Kołacze

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

chaplin-modern_times.jpg

Lekarzu! Prawniku! Kucharzu! Informatyku! Pracowniku fizyczny! Czas zacząć się bać. Rozwój robotyki i wielopiętrowych algorytmów niesie ryzyko zlikwidowania Twojego etatu w przeciągu parudziesięciu lat. Klasyczna sztuczna inteligencja nie jest wcale do tego potrzebna. Lekarzy pierwszego kontaktu zastąpią wszystkowiedzące, wyspecjalizowane w medycynie watsony, analizę dokumentów prawniczych wykonywać będą niestrudzone boty, po kuchniach i magazynach zakrzątają się zwinne wytwory Boston Dynamics, sieci neuronowe będą klepały kod w C#. Na rynku pracy ostaną się tylko nauczyciele, pielęgniarki i bibliotekarze, czyli przedstawiciele zawodów, których istotę stanowi międzyludzki kontakt. Ale policjanci pójdą już na bruk.

Jeden z najwybitniejszych ekonomistów XX wieku, John Maynard Keynes, w słynnym eseju „Gospodarcze możliwości dla naszych wnuków” z 1930 r. przepowiedział piętnastogodzinny tydzień pracy. Pomylił się – poniekąd. W drugiej połowie minionego stulecia postępująca automatyzacja i komputeryzacja rzeczywiście sprawiły, że ludzie – przynajmniej w naszym rejonie globu – w zasadzie mogliby pracować coraz mniej nie rezygnując z pełnych żołądków oraz dachu nad głową. Keynes nie przewidział jednak, że rozwój techniki nieprzerwanie kusić nas będzie drobnymi luksusami. Nowy model smartfona kosztuje ekstra; na dodatkowych dwadzieścia metrów kwadratowych energooszczędnego mieszkania trzeba zaciągnąć kredyt. Zielone światełko po drugiej stronie zatoki bezustannie mruga, Gatsby wciąż wyciąga po nie rękę, od ósmej rano do czwartej po południu.

Ale przecież niektóre etaty naprawdę zniknęły! Roboty zastąpiły ludzi w montażowniach, szewcy przegrali rywalizację z pakistańskimi sweatshopami obuwniczymi, bednarz stał się archaizmem. Skąd wziąć tych czterdzieści godzin tygodniowo dla wszystkich minus bezrobotni? Otóż należy utworzyć jak najwięcej oszukańczych etatów. Kłopot rozwiązany: biurokraci są płodni, mnożą się, zaludniają ziemię, mają nad nią władzę.

Ostatnio bardzo dużo pisuje się o przyszłości zjawisk zwanych „pracą zarobkową” i „czasem wolnym”. Publicyści zastanawiają się, czy roboty i algorytmy lada dekadę przedefiniują oba pojęcia i przeorzą przy okazji społeczną strukturę. Pojawiają się pytania dotyczące ideologii pracyjej związku z edukacją oraz polityki czasu wolnego. Jedni proponują szukać schronienia w wartościach chrześcijańskich, inni w świecie wirtualnym, jeszcze inni wzruszają ramionami i mówią, że całe to zagadnienie jest mocno rozdęte. Każdego roku ukazuje się – w każdym razie na rynku anglosaskim – kilka nowych książek poświęconych „post-pracy”. Ich autorzy legitymizują antyetatowy bunt, prorokują Czwartą Rewolucję Przemysłową tudzież Drugi Wiek Maszyn, i oczywiście straszą niezmordowanymi robotami („I am going to terminate your position”).

Do tej ważkiej, rozległej, rozpisanej na tysiące stron i setki głosów dyskusji chciałbym wtrącić swoje dwa grosze. Jeden sceptyczny, drugi wręcz nihilistyczny – ale z twistem i zgrabną puentą.

Podejrzewam, że w mięsie tych wszystkich filozoficzno-ekonomiczno-socjologicznych rozważań kryje się gruba, tendencyjna żyła. Że mamy do czynienia z sytuacją, w której arcyważny i uniwersalny temat – praca – został uprowadzony – skooptowany – przez wąską społeczność WEIRD („Western, educated, industrialized, rich and democratic” – „zachodnią, wyedukowaną, uprzemysłowioną, bogatą i demokratyczną”).

No bo jaki jest punkt wyjścia dla deliberacji o nadchodzącej rzekomo epoce post-pracy? Filozof, intelektualista lub publicysta wyobraża sobie samego siebie jako pracownika w fabryce i zaczyna dumać, jak wyglądałoby jego nędzne życie, gdyby etat zniknął, ale środki na utrzymanie rodziny – nie. Filozof, intelektualista lub publicysta potrafi oczywiście wymyślić multum kreatywnych zajęć, które nie kwalifikowałyby się jako praca, ale które nadałyby jego lub jej życiu sens. To kluczowa przesłanka – chociaż ukryta. Pcha wywód w określonym z góry kierunku.

Szkopuł w tym, że – w ujęciu globalnym – 99% ludzi nie było i nie będzie intelektualistami. Jeżeli zabierzemy im pracę zarobkową, codzienne zajęcie, w które od rana do wieczora wkładają ręce – jeśli damy im mnóstwo wolnego czasu nie mówiąc, co powinni z nim właściwie zrobić – społeczna katastrofa jawi mi się efektem bardziej prawdopodobnym aniżeli masowa eudajmonia. „Neobezrobotni” popadną na przykład w uzależnienie od jakiegoś ścierwa. Albo przylepią się na amen do telewizora. Albo się wściekną z nudy. Nie bez powodu wykoncypowano teorię spiskową głoszącą, iż w gruncie rzeczy moglibyśmy już dzisiaj pracować dwie godziny dziennie, lecz ONI wymyślili nam różnorakie zajęcia (tj. oszukańcze etaty), ponieważ rozumieją, że niedobór pracy – nawet jeśli wszyscy mieliby co włożyć do garnka – skończyłby się gwałtownymi protestami i próbą obalenia establishmentu.

Co to oznacza? Że gdybanie o epoce post-pracy należy włożyć między bajki. Praca (zarobkowa) w tej czy innej odmianie będzie istniała zawsze. Jest tak samo niemożliwa do wyeliminowania jak nierówności ekonomiczne. Stanowi wszak kamień węgielny społecznej struktury. Niewzruszone mechanizmy społeczne nie pozwolą nigdy na jej zniesienie, zawsze zapewnią jej przetrwanie. Jak nie bednarz, to HR-owy konsulent. Jak nie konsulent, to rebluterant.

Moja druga myśl kontruje zaś propozycję entuzjastów wirtualnej rzeczywistości. Uważają oni, że w przyszłości pracę zastąpi granie. Granie stanie się nową pracą – będziemy „bawić się w pracę” w wirtualnych światach, w których powstaną wirtualne społeczności i gospodarki. Kto na przełomie tysiącleci zbierał zioła w Ultimie Online, ten wie mniej więcej, o co chodzi.

Ale może już znaleźliśmy się w tym miejscu? Jeżeli hipoteza matriksa jest słuszna i wszyscy żyjemy w komputerowej symulacji – pamiętajmy, że to przypuszczenie należy brać całkiem na serio – to nasze codzienne chodzenie do pracy stanowi właśnie taką wirtualną grę, którą stworzono prawdopodobnie dlatego, że na wyższym poziomie rzeczywistości „prawdziwa” praca się skończyła.

Jednak może być jeszcze inaczej. Traktujemy przecież pojęcia „pracy” i „zabawy” (lub „czasu wolnego”) jako przeciwstawne. A jeśli ta dychotomia tak naprawdę jest triadą? Jeśli na innym poziomie rzeczywistości istnieje coś jeszcze?

O co mi chodzi? Wyłożę krok po kroku. W naszym świecie musimy pracować. Jednocześnie traktujemy pracę jako przykry obowiązek. Odskocznię od niej stanowi rozrywka w „czasie wolnym”. Rozwój techniki doprowadzi do sytuacji, w której pracować nie będzie trzeba. Jak zaznaczyłem powyżej, ja nie podzielam tego poglądu, ale załóżmy na moment, że tak właśnie się stanie. Wkroczymy więc w epokę post-pracy. Trzeba będzie jakoś zagospodarować wielkie ilości „czasu wolnego”. Z pomocą przyjdą nam gry odbywające się w wirtualnej rzeczywistości. Innymi słowy: Wirtualna rzeczywistość zastąpi pracę.

Jeżeli jednak nasz świat już jest wirtualną rzeczywistością względem wyższej płaszczyzny bytu, to być może nasza praca już stanowi odskocznię od jakiegoś iksa (nie będącego ani pracą, ani zabawą) charakterystycznego dla tegoż wyższego wymiaru.

Być może istnieje coś cięższego od pracy. Być może, parafrazując Philipa K. Dicka, nasza praca jest ich zabawą.

Na ziemię ściąga mnie Iggy.