Romek chodzi do szkoły
ambitnie ::: 2018-02-11 ::: 1030 słów ::: #652
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
W nowoczesnym świecie szkoła jest najważniejszą instytucją społeczną. Oraz najbardziej paradoksalną.
Pierwszej części powyższej tezy właściwie nie chce mi się udowadniać, tak jak nie chciałoby mi się przedstawiać dowodów na ruch obrotowy Ziemi dookoła Słońca. Niechaj wystarczy obiektywne spostrzeżenie, że szkoła poprzez systematyczny, długotrwały, rozpisany na kilkanaście lat proces formuje młodych ludzi, którzy w przyszłości będą współtworzyć społeczną tkankę. Policzcie też w przybliżeniu, ile godzin spędziliście w szkole, i porównajcie sumę z łącznym czasem, jaki zajął Wam w ciągu całego Waszego życia kontakt z dowolną inną instytucją społeczną — służbą zdrowia, administracją publiczną, policją. Szkoła wygra w cuglach. Jeżeli wyszło Ci inaczej, oznacza to najprawdopodobniej, że skazany na „ćwiarę” czytujesz sobie Blogrysa z więziennej biblioteki. Pozdrawiam.
Można by oczywiście się posprzeczać, wytknąć mi, że ogranicza mnie zachodniocentryczna perspektywa, ponieważ w wielu częściach Afryki i Azji sytuacja oświatowa wygląda zgoła inaczej. Można by też stwierdzić, że jeśli poszerzymy definicję „instytucji społecznej”, okaże się, iż szkoła musi ostro rywalizować o wpływy z rodziną, religią i polityką. W porządku. W takim razie profilaktycznie ograniczmy się i zawęźmy, a następnie przejdźmy szybciutko jak na wuefie do meritum: Na czym polegają szkolne paradoksy? Bo jest ich naprawdę bez liku.
Przede wszystkim oświata — dla leksykalnego urozmaicenia używać będę słów „szkoła” i „oświata” zamiennie, ignorując niewielką różnicę semantyczną — cierpi na zaawansowaną, nieuleczalną, upośledzającą schizofrenię. Choroba trawi ją na całym świecie, niezależnie od wysokości i długości geograficznej. Zarówno w neoliberalnych Stanach Zjednoczonych, w święcącej edukacyjne triumfy Finlandii i we właśnie degminazjalizowanej Polsce (która swoją drogą wypadła zaskakująco dobrze w ostatnim rankingu PISA) szkoła musi spełniać trzy zadania, których spełnić jednocześnie nijak się nie da. Trzy konie polityki edukacyjnej nie ciągną oświaty w jednym kierunku, lecz próbują rozerwać nieszczęsną Melete na strzępy.
Po pierwsze, szkoła ma demokratyzować społeczeństwo, czyli formować podmiotowych obywateli. Po drugie, szkoła ma uczyć, czyli obdarowywać dzieciaczki wiedzą ogólną, a z czasem przygotowywać młodzież do zawodu lub wyższych studiów. Po trzecie, szkoła ma wyrównywać, czyli umożliwiać awans społeczny jednostkom pochodzącym z biedniejszych, socjoekonomicznie wątłych rodzin. Wszystkiego naraz zrobić się nie da. Something’s gotta give — i nie mówimy tu ani o filmie z neurotycznym Jackiem Nicholsonem, ani o nowej piosence seksownej Camili Cabello, ale o prozaicznej rzeczywistości priorytetowania.
Kształtowanie podmiotowości opiera się na humanistycznym wychyle planu nauczania kosztem „twardych” umiejętności manualnych, technicznych lub ścisłych. Z kolei przygotowanie do zawodu lub studiów musi prowadzić do korwinowskiej selekcji, ponieważ nie wszyscy mogą być lekarzami i adwokatami; nie wszyscy mogą też być tokarzami lub mechanikami samochodowymi. Szlachetne niwelowanie różnic — pomijając fakt, że kłóci się z oczekiwaniami pracodawców — prowadzi zaś do praktyki „równania w dół”, gdyż łatwiej zrobić ze wszystkich głąbów niż geniuszy. Taka negatywna egalitarność zagroziłaby z czasem demokracji, gdyż prędzej czy później znajdzie się cwaniak, który postanowi cynicznie rozegrać motłoch.
Interesującą przesłankę przemawiającą za tezą o porażce masowej edukacji na egalitarnym polu stanowi fakt, że sami pewnie nigdy wcześniej nie pomyśleliście o tymże właśnie zadaniu oświaty. No bo z czym kojarzy nam się szkoła? Z matematyką. Z klasówkami. Z dużą przerwą. Ze znakomitą nauczycielką chemii. Z wredną polonistką. Z pierwszą miłością. Z maturą. Ale z pojęciem ruchliwości społecznej…? Owszem, ruchliwość zachodziła codziennie, i to nawet z klasy do klasy. Wszyscy dobrze to pamiętamy. Tyle tylko, że nie były to klasy społeczne.
Czy pamiętasz, żeby w szkole Cię uczono? Jasne! Czy pamiętasz, żeby w szkole Cię kształcono? Pewnie tak. Ale czy pamiętasz, żeby w szkole Cię wyrównywali? Hmm…
Paradoksy rychło się pomnożą, gdy weźmiemy pod lupę poszczególnych uczestników szkolnego spektaklu. Edukacja powszechna uważana jest za dobro publiczne, lecz rodzice posyłają do niej pociechy kierowani prywatnymi, familijnymi pobudkami. Mały Romek musi wstawać codziennie rano o wpół do siódmej i dymać z ciężkim tobołem do podstawówki nie po to, żeby się „socjalizować”, „wzrastać w społeczeństwie” — phi! — ale żeby zdobyć wykształcenie i dobrą (albo przynajmniej jakąś) pracę w przyszłości. Z kolei ani mały Romek, ani jego starszy brat-gimnazjalista, ani najstarsza siostra kończąca liceum nie uważają swoich miejsc w szkolnych ławach za realizację jednego z najważniejszych obywatelskich praw, tylko za obowiązek, i to niekiedy przykry.
Rodzice Romka przeglądając podręczniki do geografii uznają, że olbrzymia część wiedzy szkolnej do niczego się w życiu nie przyda, jednak będa święcie przekonani — i będą oczywiście mieć świętą rację — że formalne, wieloletnie kształcenie stanowi w dzisiejszym świecie bilet do udanej dorosłości. Nauczyciele Romka, chociaż są niby funkcjonariuszami najważniejszej instytucji społecznej, nie odczuwają wagi swego zawodu ani w artykułach prasowych o stanie krajowej oświaty, ani w portfelach. Zaś dyrektorka podstawówki codziennie musi potykać się z różnorakimi wyzwaniami zakorzenionymi w lokalnej społeczności osiedla i dzielnicy, aczkolwiek horyzont jej placówki winien sięgać znacznie dalej, aż po kres państwowo-narodowej wspólnoty, do funkcjonowania wewnątrz której przygotowuje się przed tablicą Romek i koledzy.
Romek nie zdaje sobie sprawy, że program nauczania stoi na głowie. W szkołach podstawowych i gimnazjach, zamiast uczyć dzieci rozmaitych „twardych” umiejętności — od gotowania począwszy, na wypełnianiu formularzy podatkowych skończywszy — każe im się wkuwać poczty królewskie i organy pantofelka. Potem zaś dziesiątkom tysięcy młodych ludzi pozwala się studiować „miękkie” kierunki pokroju literaturoznawstwa i stosunków międzynarodowych nie poinformowawszy ich uprzednio w jasny, dosadny sposób, iż — wbrew temu, czego wielu z nich naiwnie oczekuje — uzyskanie prestiżowego dyplomu magisterskiego nie będzie wcale równoznaczne z opanowaniem fachu gwarantującego zatrudnienie.
Co prawda problem został częściowo rozpoznany przez ministerialnych oficjeli. Niektóre z „miękkich” kierunków studiów są właśnie poddawane uzawodowieniu i upraktycznieniu (nie tylko w Polsce). Takie podejście psuje jednakże uniwersytet z punktu widzenia osób autentycznie zainteresowanych zdobywaniem akademickiej, „bezużytecznej” wiedzy. Może więc niektóre z nich zbuntują się kiedyś przeciwko wymysłom biurokratów? Wszak to właśnie w szkołach średnich i na uniwersytetach lęgną się idee zdolne przekształcać świat. Od czasu do czasu. W 99% przypadków oświata utrwala bowiem społeczną hierarchię pracowo-płacową, a nawet, jak sugerują niektórzy badacze, stosuje przemoc (symboliczną, ale jednak).
Wszystko przed Romkiem. Na razie chodzi do podstawówki. Samorządowi eksperci uznali tymczasem, że jego szkołę należy zlikwidować. Za projekt restrukturyzacji oświaty w Romkowej dzielnicy odpowiadają specjaliści od mechanizmów socjalizacji, znawcy narzędzi alokacji w strukturze społecznej, doktorzy rozwijania podmiotowości. Na rodzicach tytuły nie robią wrażenia. I tak wyjdą z transparentami na ulicę. Szkoły trzeba bronić.
____________________
Wpis zainspirowany lekturą Socjologii edukacji Piotra Mikiewicza (PWN, 2016). W nagłówku wykorzystałem fragment zdjęcia autorstwa Paradox 56 (CC, Flickr).
Komentarze
Sebastian (2018-02-11 22:44:35)
Muszę dopytać, czy drogi Autor opisuje globalne trendy edukacji, czy norweskie doświadczenia różnią się od polskich?
Borys (2018-02-12 08:37:05)
Notka ugruntowana jest w doświadczeniach norweskich, ale skatalizował ją podręcznik socjologii edukacji polskiego autora. Przypuszczam więc, że wszędzie jest tak samo.