Siedmioro dzieci i to
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Czego baliście się w dzieciństwie?
Użyłem drugiej osoby liczby mnogiej w określonym znaczeniu. Czego baliście się nie „Wy, którzy czytacie tę notkę”, ale „Ty i Twoi koledzy z podwórka, placu, pola”?1. Bo my lękaliśmy się osiedlowych żuli przyodzianych w powyciągane, czerwono-czarne swetry i dygotaliśmy na dźwięk wyliczanki „…trzy, cztery, zamknij drzwi na spusty cztery…” — słowem, nasz dziecięcy strach uosabiał Freddy Krueger, uzbrojony w metalowe pazury poparzony, psychopatyczny potwór z Koszmaru z ulicy Wiązów, który mordował nieletnich bohaterów (m.in. debiutującego Johnny’ego Deppa) w ich snach.
Naszej paczce przewodził Rafał. Był o parę lat starszy ode mnie i miał niespotykany dryg do opowiadania historii z dreszczykiem. Pamiętam do dziś wstrząsające wrażenie, jakie wywarła na nas opowieść o czarnej, nieruchomej główce zaglądającej nocą do jego pokoju przez oszklone drzwi. Mocna była też historyjka o długowłosym Bobie ze święcącego wówczas triumfy serialu Twin Peaks, który pewnego deszczowego popołudnia brał prysznic w Rafałowej łazience.
Podwórkowe seanse grozy kończyły się późnym wieczorem. Gdy wracaliśmy do domów nasyceni przerażającymi historiami — niektórzy stawali z Rafałem w gawędziarskie szranki, lecz ze wszystkich takich potyczek zawsze wychodził on zwycięsko — gdy szliśmy rozemocjonowani do domów, krzaki szeleściły inaczej niż zwykle a cienie wydawały się nienaturalnie długie. Człowiek oddychał spokojniej dopiero wtedy, gdy znalazł się za drzwiami swojej klatki schodowej… o ile mieszkał na parterze. Osoby, które mieszkały wysoko, miały wszak jeszcze do pokonania kilka spowitych w nieprzyjemnym półmroku pięter.
Rafał był fanem Freddy’ego Kruegera i nie omieszkał dzielić się z nami swoją fascynacją. Twierdził między innymi, że Freddy obserwuje nas niekiedy zza starego, zdezolowanego wózka dziecięcego, który porzucony przez właściciela stał smętnie przez kilka tygodni pod jednym z bloków. Kiedy resorami poruszał wieczorny wiatr, Rafał oznajmiał, że wózkiem buja osobiście sam Freddy. Nikt w to do końca nie wierzył, ale nikt nie miał też odwagi opuścić bezpieczny krąg wysypanego ceglanym miałem placu zabaw, żeby podejść do wózka, zajrzeć do środka i sprawdzić samemu.
Pewnego razu — bynajmniej nie nocą, tylko w słoneczny, letni dzień — wyruszyliśmy na eksplorację piwnicy. Długi, zygzakowaty korytarz ciągnął się przez całą długość czteroklatkowego bloku. Zeszliśmy do lochu przez pierwszą klatkę i maszerowaliśmy gęsiego ku ostatniemu wyjściu. Światła oczywiście nie zapalaliśmy. Mieliśmy ze sobą latarkę, a poza tym promienie słońca przebijały się gdzieniegdzie do korytarza przez wąskie, brudne, zakratowane okienka komórek rozlokowanych po obu stronach.
Byliśmy już prawie przy schodach wiodących na górę do czwartej klatki, gdy idący na czele pochodu Rafał krzyknął ostrzegawczo:
— Widzę go! Freddy! Idzie na nas!
Rzuciliśmy się do panicznej ucieczki. Najmniej szczęścia miał wtedy Konrad, który zapomniał o jednym z zakrętów i biegnąc co sił w nogach zderzył się z pobieloną wapnem ścianą. Odbił się jak kauczukowa piłeczka, wpadł na tych biegnących na końcu, wszyscy się poprzewracali. Było trochę bólu, mocnych wrażeń jeszcze więcej, najwięcej zaś — gdy w końcu wyleźliśmy na ziemię, czyli na gorący lipcowy asfalt przed blokiem — zbiorowego śmiechu. Freddy, nawet jeśli nas przez chwilę gonił, najwyraźniej schował się gdzieś przy trzeciej klatce do jednej z komórek. Biada lokatorom schodzącym po rower!
Gdybyśmy żyli w powieści Stephena Kinga, sprawy potoczyłyby się odmiennym torem. Odwieczne Zło pod postacią pogorzelca w swetrze zabrałoby Konrada ze sobą i gdzieś w najgłębszych ciemnościach zgotowało mu los gorszy od śmierci. Reszta z nas uratowałaby skórę, lecz potem paru innych naszych kolegów także przepadłoby w niewyjaśnionych okolicznościach. Miejscowe gazety rozpisywałyby się tamtego lata o tajemniczych zaginięciach dzieci.
W połowie sierpnia pod przewodnictwem Rafała zeszlibyśmy do przedwojennych katakumb pod piwnicą, stoczyli bój rodem z najgorszego koszmaru, po czym padli ofiarą grupowej amnezji. Dwadzieścia siedem lat później — czyli już za jakieś pięć-sześć lat, jak ten czas leci — musielibyśmy powrócić na rodzinne osiedle i jako dorośli podjąć jeszcze jedną próbę zwyciężenia „Freddy’ego”, czy raczej istoty kryjącej się za poparzoną twarzą potwora z wyobraźni Wesa Cravena.
Okładka pierwszego wydania
Zamieńcie polskie miasto wojewódzkie na amerykańskie miasteczko w stanie Maine, przedział czasowy 1996–2023 na lata 1958–1985, paczkę Rafała na paczkę Billa Denbrougha, Freddy’ego Kruegera na klauna Pennywise’a, piwnicę pod blokiem na miejski system kanalizacyjny, wysypany czerwonym piachem plac na lasek przy strumieniu — a otrzymacie streszczenie Tego, jednej z najgrubszych powieści Stephena Kinga. Ewentualnie zostawcie moją wersję, spiszcie plan wydarzeń na kartce i wyślijcie do Łukasza Orbitowskiego, rodzimego króla osiedlowych horrorów. Kto wie, może za rok-dwa w księgarniach pojawi się retelling. My przyjrzyjmy się na razie pierwowzorowi.
To jest książką niezłą, lecz grubo przecenioną. Aby zrozumieć szybko, na czym polega jej największa wada, należy porównać ją z Bastionem, innym opasłem tomiskiem spod pióra Kinga, które także aspiruje do miana opus magnum amerykańskiego mistrza horroru. Obie książki liczą sobie dobrze ponad tysiąc stron. Fabuła Bastionu toczy się jednak przez pół roku, jej areną są całe Stany Zjednoczone, w wydarzeniach uczestniczy około dwudziestu bohaterów. Fabuła Tego rozgrywa się w jednym miasteczku, niby na przestrzeni trzydziestu lat — choć de facto, nie licząc przeskoków między dekadami, wydarzenia upakowano w kilku tygodniach — i rozpisana jest na tuzin postaci.
Prosta arytmetyka pokazuje jak na dłoni, że w Tym dzieje się mniej niż w Bastionie. Mniej, czyli za mało? Tak. To miejscami się ciągnie. W 1986 r. Stephen King był już na tyle znanym i cenionym pisarzem, że redaktorzy Viking Press nie odważyli się wymusić na nim cięć. A powinni. Skrócenie Tego o połowę (sic!) bardzo by powieści pomogło, chociaż nie uratowałoby jej w pełni, ponieważ nużenie czytelnika nie jest tutaj jedynym grzechem.
Jako największą zaletę Tego miłośnicy Kinga podnoszą zazwyczaj szczególną kompozycję. Bohaterów obserwujemy w wieku późnodziecięcym pod koniec lat pięćdziesiątych oraz jako osoby dorosłe w połowie lat osiemdziesiątych. Przed lekturą sądziłem, że taka konfiguracja stanowi istny samograj — czytając części chronologicznie wcześniejsze chcemy wiedzieć, jak ułoży się dalsze życie Billa i kolegów, natomiast z rozdziałów „późniejszych” dowiadujemy się, jak dorośli bohaterowie wspominają niebywałe wydarzenia sprzed bez mała trzydziestu lat. A skoro oba wątki przeplatają się w nieliniowy sposób, tym lepiej, bo narracja będzie spinać się dynamicznie na naszych oczach, prawda?
Niestety, okazało się, że niebanalny pomysł Kinga wcale nie wypalił z hukiem. Zasadnicze uchybienie polega na tym, iż autorowi nie udało się w wiarygodny sposób wykreować świata dziecięcych zabaw, przemyśleń i utrapień (a dał sobie na to bardzo dużo miejsca). King posiada znakomity zmysł socjologiczny, ale specjalizuje się wszak w świecie dorosłych. To jako ćwiczenie z antropologii dzieciństwa się nie sprawdziło, a rozdziały „dorosłe” — lepsze! — nie zdołały uratować „małoletniej” części, gdyż musiały im się strukturalnie podporządkować.
Szybko sparuję potencjalny zarzut, że to ja nie rozumiem amerykańskiego dzieciństwa lat pięćdziesiątych, ponieważ wychowałem się w innym czasie i w innym miejscu. Otóż czytałem Kingowe Ciało (zekranizowane, notabene w tym samym 1986 r., jako Stań przy mnie, z doskonałą młodą obsadą, w której znalazł się nieodżałowany River Phoenix). Tamta wizja wczesnej nastoletniej młodości przemówiła do mnie bardziej, choć istotnie „fala dziecięcego sentymentu omyła mnie miast porwać, bo nie wyłapałem kulturowych nawiązań i nie potrafiłem odczuć ducha tamtych dni”. Niemniej — nowelkę Ciało wspominam jako prozę lepszego sortu aniżeli To. Kumple Gordiego byli fajniejsi niż Klub Frajerów.
Taka konkluzja nie oznacza bynajmniej, że słynny horror o klaunie wypada blado pod względem warsztatowym. Znajdziemy tu wszystkie składniki, za które Kinga kochamy: Poszerzone tło obyczajowe powoli wyradzające się w grozę; portret zbiorowy moralnie ambiwalentnych mieszkańców amerykańskiej półprowincji; charakterystyczny splot rozważań z niepokojącymi myślami bohaterów;
(czy w erze Facebooka ludzie doceniają jeszcze średniki?)
oraz pozornie przyziemne opisy obsesyjnie skupiające się na detalu i wznoszące na powolnych akapitach plastyczną scenerię. Owszem, To gdzieniegdzie się dłuży — ale w pozostałych partiach wciąga jak najlepsza beletrystyka.2 King jest zresztą świadom swojego talentu. W jednym z podrozdziałów wspina się na chwilkę na narracyjny metapoziom i poprzez uniwersyteckie wspomnienia dorosłego Billa trafnie komentuje różnicę pomiędzy porządną literaturą rozrywkową a pisaną na ideologiczny wyrost literaturą piękną.
Wydanie polskie. Z tą trumienką dla niemowlaka przegięli.
Nie umiem natomiast wybaczyć autorowi trzeciego feleru. To nie straszy. Poważne oskarżenie, tym bardziej, że King swój tysiącstronicowy horror maluje wieloma różnymi barwami. To wpisało się w kulturową pamięć przede wszystkim jako slasher z potwornym klaunem mordującym dzieci. Pennywise — istota, która kryje się za jego makabrycznym uśmiechem — żeruje jednak na wybujałej dziecięcej wyobraźni dostrzegającej wyimaginowane monstra w szarej rzeczywistości. Do klauna i dziecięcych strachów dołączają zagrożenia prawdziwe: nastolatkowie, których głównym sposobem spędzania wolnego czasu jest nękanie młodszych dzieci; rodzice zaniedbujący lub niekiedy katujący swoje pociechy;
(a jeśli nie doceniają?)
oraz sąsiedzi, którzy miewają sporo na sumieniu. W To pojawia się dodatkowo oryginalny motyw „nawiedzonego miasteczka”, zaś Główne Zło przybiera z czasem postać METAFIZYCZNEGO ZŁA Z KOSMOSU.
Wyczuliście ironię w wersalikach? Zły klaun, złe sny, źli koledzy, zły ojciec, zło rodem z Lovecrafta… Zło siedzi na źle i złem pogania. Za motto powieści posłużył fragment piosenki Neila Younga pt. Out of the Blue („przechodząc z błękitu w czerń”), ale gdyby King był obeznany z twórczością Marcina Świetlickiego, napisałby niewątpliwie w epigrafie: „Źle źli się zły, złe mi się śni”. Jednakże pomimo całego tego zła wsadzonego między okładki, rezultat końcowy wcale taki okropny mi się nie wydał. King nie zabełtał w mym hipokampie.
I znowu: Niektórzy klaunofile stwierdzą z przekąsem, że to ja jestem zbyt odważny, że nie dla mnie horrory, że powinienem raczej zachwycać się genderową literaturę piękną. Faktycznie, tej ostatniej boję się bardziej, lecz na swoją obronę — i poniekąd obronę Tego — zaznaczę, że w grubej powieści znalazły się dwie sceny, przy których poczułem się nieswojo. Mowa o spotkaniu dorosłej Beverly z panią Kersh oraz o okolicznościach śmierci Patricka Hockstettera połączonych z Patrykową retrospekcją. Na Kingowskie straszenie nie jestem zatem niewrażliwy z powodów pryncypialnych. Ale dwie mocne sceny na tysiąc stron z okładem? Uśmiecham się szeroko i sardonicznie.
To doczekało się dwóch ekranizacji. Obie są kiepskie, aczkolwiek z całkowicie odmiennych powodów. W 1990 r. powstała trzygodzinna adaptacja telewizyjna. Do jej plusów zaliczymy niezłą obsadę dziecięcą, atmosferę (będącą co prawda efektem ubocznym „telewizyjności” i niewielkiego budżetu) oraz legendarnego Tima Curry’ego w roli klauna Pennywise’a. Do minusów: marnych dorosłych aktorów (z Richardem Thomasem w roli Billa Denbrougha na czele — jego zawadiacki kucyk w połączeniu z wyjątkowo drewnianą grą nasuwa podejrzenie, że uciekł z sąsiedniego planu jakiegoś pоrnola), obowiązkowe dłużyzny oraz żenujące efekty specjalne w finale.
Ekranizacja z 1990 r. jest jednak przynajmniej w stanie kilkakrotnie przestraszyć widza, czego nie da się niestety powiedzieć o zeszłorocznej, kinowej, wysokobudżetowej wersji, zrealizowanej niczym krzyżówka The Goonies ze Stranger Things, mającej więcej wspólnego z kinem przygodowym niż z horrorem. Młodociani aktorzy grają jak z nut, ale dorosłych nie ma w ogóle, ponieważ „dorosłą” część fabuły przeniesiono do planowanego sequela. Przez tę kompozycyjną kastrację wespół z gatunkowym potrząśnięciem nowe To zatraciło prawie całkowicie ducha oryginału,
A czy któraś ekranizacja odważyła się pokazać osławioną scenę grupowego seksu małoletnich bohaterów, scenę, co do której właściwie wszyscy fani są zgodni, że stanowi największą pisarską pomyłkę w karierze Kinga, choć wielu domyśla się jej symbolicznej, ambitnej wymowy?
Oczywiście, że nie. Gang bangów szukajcie sobie gdzieś indziej.
____________________
1 Swojego czasu sporym, zabawnym zaskoczeniem było dla mnie odkrycie, że w innych częściach Polski na zewnętrzne względem domu miejsce dziecięcych zabaw mówi się inaczej niż w moim rodzinnym mieście.
2 Książkę czytałem w oryginale, więc nie wypowiem się na temat jakości polskiego przekładu. Wiem jednak, że To przetłumaczył Robert P. Lipski, który odpowiada za rodzimą niezłą wersją Bastionu, znaną mi z pierwszej ręki.
Autorem zdjęcia wykorzystanego w nagłówku jest Marco Verch (CC, Flickr).
Tyle o horrorach z 2017 r. O mądrych książkach przeczytanych w ubiegłym roku pisze zaś tutaj.