Księgarnia na Kolumba
książki ::: 2018-01-17 ::: 1640 słów ::: #644
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
W połowie lipca w pewnej księgarni na Alei Krzysztofa Kolumba w Quito doszło do niesłychanego zdarzenia, które później okoliczni mieszkańcy przez czas jakiś zaciekle roztrząsali, usiłując ustalić nie tylko jego przebieg i następstwa, ale także, że się tak wyrażę, moralny, inherentny charakter. Wypada w tym momencie ujawnić — co nieskromne, lecz konieczne dla zrozumienia przebiegu opowieści — że wasz narrator był jednym z tegoż zajścia uczestników.
Gdy w porze wczesnego popołudnia przestąpiłem próg sklepu — każda księgarnia jest bowiem w gruncie rzeczy sklepem, nawet jeśli zgodzimy się z miłośnikami literatury w tym, iż między papierem czystym a papierem zadrukowanym rozciąga się bezdeń metafizycznej różnicy — moją uwagę natychmiast zwróciły dwie rzeczy. Pierwszą z nich były półki obficie wypchane woluminami tworzącymi mozaikę twardych i miękko oprawionych grzbietów, która w swej nierównej fakturze przywoływała na myśl nie sterylny porządek beletrystycznej oferty, lecz raczej intelektualne rozczochranie bibliotecznego księgozbioru poddawanego właśnie przerwanym sjestą odświeżającym zabiegom inwentaryzacji. Z bliska okazało się jednakże, że większość książek była starannie zafoliowana nie dając klientowi najmniejszej sposobności na przejrzenie treści przed ewentualnym zakupem, trzymając go na dystans i nakazując surowymi etykietkami z ceną rozpocząć lekturę od wyjęcia portfela.
Drugą rzeczą, która przykuła mój wzrok, był garbiący się nad przestarzałym modelem komputera księgarz. Na dźwięk dzwonka zamontowanego nad drzwiami i oznajmiającego moje przybycie obrzucił mnie zaledwie przelotnym spojrzeniem, po czym zaabsorbował się na powrót klawiaturą i ekranem. W tym miejscu musimy przystanąć i opowiedzieć pokrótce życiorys owego księgarza, Juana Marcusa Olivera Aleksiejewicza Navarro Ramireza, mężczyzny w sile wieku, trzydziestoośmioletniego, przedwcześnie postarzałego przez dwa zapalenia płuc przebyte w wieku przedgimnazjalnym. Urodził się prawie czterdzieści lat wcześniej w Cuence jako syn latyfundysty i wnuk wojskowego chirurga w stopniu majora. Ojciec naszego bohatera, Eduardo Pablo Iwanowicz Ramirez Navarro, osobiście zawiadywał tysiąchektarowym majątkiem przy peruwiańskiej granicy. Hodował kukurydzę i krewetki, a w latach dwudziestych zbił poza tym małą fortunę na kontrabandzie, wykorzystując sprytnie półroczny okres bezhołowia w dystrykcie. Żonaty był trzykrotnie, wprzód ze starszą wdową Ignacją Hegemonią Aleksiejewną de Janeiro, która odziedziczywszy miliony sucre po swym pierwszym małżonku armatorze, postanowiła wyjść za mąż powtórnie, gdyż, jak to mówiła za swym ukochanym austriackim pisarzem Zweigiem, „nie można znać człowieka, dopóki nie jest wiadoma każda jego najdrobniejsza tajemnica, a najmniej zrozumieć można charakter kobiety, jeżeli się nie poznało zasadniczej formy jej miłości”. Gdy zmarła na guza mózgu, Eduardo Pablo poślubił po krótkim okresie żałoby — zbyt krótkim, jak zgodnie uznali jego sąsiedzi z proboszczem na czele — siostrę swojego doskonałego przyjaciela, młodziutką Annę Anastazję Arkadiewiczową Marquez-Borges, osóbkę rezolutną, przenikliwą, choć zarazem szalenie niewinną i naiwną. Nie było to niestety szczęśliwe małżeństwo. Anna Anastazja nie mogła mieć bowiem dzieci, a poza tym nie znosiła wprost karcianego nałogu, w jaki w międzyczasie zdążył wpaść Eduardo Pablo (dodajmy na marginesie, że tajników pokera nauczył go za młodu wspomniany proboszcz). Anna Anastazja marniała w oczach, aż wreszcie u nieszczęsnej teść zdiagnozował groźną odmianę białaczki, którą próbowano leczyć w znamienitej klinice w Limie — Eduardo Pablo nie szczędził na to środków, odsprzedał nawet piętnaście hektarów żyznej ziemi — jednak wszystko na próżno, albowiem knot życia Anny Anastazji wypalił się szybko i biedaczka zmarła niecały rok później podczas wyjątkowo mroźnej zimy. Minęło kilka lat i Eduardo Pablo ożenił się po raz trzeci, ostatni. Właśnie z tego związku na świat przyszło dziecko chmurne i milczące, Juan Marcus Oliver Aleksiejewicz, które tamtego dnia, w dojrzałym i dorosłym już wieku, ujrzałem niespodziewanie w księgarni przy Alei Kolumba.
— Czy macie tu jakieś książki po angielsku? — zapytałem uprzejmie podchodząc powoli do jego stanowiska pracy.
— A dajżeż mi pan spokój! — Juan Marcus poderwał się gwałtownie i wybiegł na zaplecze.
— Nie ma nic lepszego, silniejszego, zdrowszego i pożyteczniejszego dla życia nad jakieś dobre wspomnienie, zwłaszcza wyniesione z dzieciństwa, z domu rodzicielskiego — spod ściany podniósł się krępy mężczyzna w mnisim habicie. — Piękne, święte wspomnienie, zachowane z dzieciństwa, jest zarazem najlepszym wspomnieniem. Jeżeli wiele się nazbiera takich wspomnień, to człowiek jest zbawiony na całe życie — oznajmił patrząc na zaplecze w ślad za Juanem Marcusem Aleksiejewiczem, a potem przeniósł rozmodlony, badawczy wzrok na mnie.
⁂
Wybaczcie tę przydługą, wyssaną z palca introdukcję, tfu, wstęp, ale podczas wakacyjnego pobytu w Ekwadorze, uporawszy się z wziętą do walizki książką o komercyjnej historii hip-hopu (!), faktycznie udałem się do księgarni na Kolumba, odnalazłem półkę z anglojęzycznymi wydawnictwami i po krótkim namyśle wybrałem — czy ktoś się już domyślił? — Braci Karamazow w ponad stuletnim przekładzie Constance Garnett.
Obiecałem sobie później, że blogową recenzję rozpocznę od zmałpowania stylu Dostojewskiego. W moim przedrzeźniactwie mieszają się jednakowoż podziw i zawód. Nie ulega wątpliwości, że autor Zbrodni i kary wielkim pisarzem był, lecz Bracia Karamazow nie wywarli na mnie wrażenia totalnego arcydzieła, za jakie uznali ich między innymi Ludwik Wittgenstein, Cormac McCarthy, Kurt Vonnegut i Władimir Putin. Ot, bardzo dobra powieść… ale nic ponadto. Takim niedokształconym osądem ustawiłem się najwyraźniej w opozycji do szacownego grona — i niebezpiecznego, bo Putinowi lepiej się nie sprzeciwiać — czym prędzej wskażę zatem potencjalną przyczynę mojego niedoszacowania walorów literackich Dostojewskiego upatrując jej oczywiście we własnej duszy:
Z uwagi na okoliczności przeczytałem Braci Karamazow w wersji angielskiej, a powinienem — jakiejś słowiańskiej, czyli najlepiej polskiej. Oddajmy jednak pani Garnett honor. Jej przekład jest elegancki, napisany wspaniałą angielszczyzną. Notabene, to ciekawa postać: jedna z pierwszych tłumaczek Tołstoja, Dostojewskiego i Czechowa na język Szekspira, a przy tym żona Edwarda Garnetta, mentora Josepha Conrada, który dopomógł w wydaniu między innymi T. E. Lawrence’a oraz Roberta Frosta.
Na mojej półce stoi już od kilku tygodni wydanie Znaku w nowym tłumaczeniu Adama Pomorskiego, skądinąd wierniejszym od kanonicznej interpretacji Aleksandra Wata, którą „wszyscy” znają (fachowcy-rusycyści twierdzą, że Pomorski o niebo lepiej oddał po polsku specyficzny, szczeciniasty styl Dostojewskiego). Jest to książka niebywale gruba, bodajże najszersza ze wszystkich, jakie posiadam. Minie więc trochę czasu nim odważę się na ponowne spotkanie z synami Fiodora Pawłowicza. Przypuszczam, że tysiąc stron prawie autentycznej dostojewszczyzny („prawie”, gdyż najlepszy nawet przekład na choćby i pokrewny język coś tam zawsze ujmie) wynagrodzi mi wtedy, a nawet przesłoni i wypełni braki, które dokuczały podczas czytania The Brothers Karamazov.
Jakież to braki? Przede wszystkim, portrety psychologiczne członków tytułowej rodziny są — w moim odczuciu — malowane zbyt grubymi pociągnięciami pędzla, zbyt jaskrawymi kolorami. Konstrukcję każdego bohatera autor oparł na pojedynczej, wyrazistej cesze (Fiodor — dupek, Dymitr — popędliwiec, Iwan — cyniczny intelektualista, Alosza — męczydusza), którą następnie przekształcił, rozbudował, opatulił grubo wełną refleksji oraz duchowych zdarzeń. W trakcie tego procesu cechy owe utraciły co prawda wszelkie znamiona stereotypizacji, nabrały rumieńców i przystąpiły do rzeczywistości, lecz zarazem zostały podniesione do kwadratu, ba, do sześcianu. Intensywność emocjonalna Braci Karamazow gdzieniegdzie mnie irytowała; niedopowiedzeń charakterologicznych ze świecą tam szukać.
Po drugie, gdy czytam grubą powieść dziewiętnastowieczną, zależy mi, by fabuła ukazywała także społeczną panoramę. Niedościgłym wzorem pozostają pod tym względem monumentalni Nędznicy i wielowątkowa Lalka, a także, pozostając na naszym podwórku, lecz przenosząc się w pierwszą dekadę XX wieku, Chłopi. U Dostojewskiego zaś ówczesnej Rosji jest bardzo niewiele, za to rosyjskiej duszy — bardzo dużo. Bohaterowie działają, rozmawiają, wątpią, gniewają się, walczą, miłują, nienawidzą, czasami biegają jak kot z pęcherzem, lecz wszystko to rozgrywa się w socjologicznej półpróżni.1
Być może piętrzę tutaj krytykanckie anachronizmy. „Jakże możesz domagać się od Braci Karamazow redukcji pierwiastka psychologicznego na rzecz społecznego tła”, zapytają apologeci Dostojewskiego, „skoro o wielkości tej powieści przesądziło właśnie to, iż wybrzmiały w niej echa romantyzmu, epoki literackiej, dla której fundament egzystencji stanowiła nieśmiertelna dusza, a nie jakieś tam przemijające, śmieszne społeczeństwa?”. Nie mam dobrej odpowiedzi na taki kontrargument, nie mam zresztą czasu na wdawanie się w dyskusje literackohistoryczne (sam ze sobą). Mogę jedynie znów odwołać się nieśmiało do Nędzników, książki o dwadzieścia lat wcześniejszej, w której elementy psychologiczne były lepiej wyważone.
Powtórzę: Braci Karamazow uważam na razie za bardzo dobrą — wręcz wciągającą! — powieść, lecz nie za totalne arcydzieło. „Na razie”, bo gdy przeczytam drugi raz i po polsku, niewykluczone, że zdanie zmienię. Obecnie najwyższą możliwą ocenę gotów jestem wystawić tylko rozdziałowi piątemu zawierającemu wykładnię teologiczną Iwana Karamazowa — cóż za fascynujący traktat! — pod postacią przypowieści o Wielkim Inkwizytorze i Jezusie.
Jeżeli śledzicie Blogrysa, wiecie, że w zeszłym roku przeczytałem powtórnie Mistrza i Małgorzatę, którym dopiero co poświęciłem osobny tekst. W rosyjskiej literaturze Jezusa spotyka się (tudzież przesłuchuje) najwyraźniej dość często, gdyż u Bułhakowa obserwujemy rozmowę Syna Bożego z Poncjuszem Piłatem. Rzymski prokurator uniewinnia Chrystusa od zarzutu podburzania Żydów do zniszczenia świątyni i prawie wypuszcza na wolność. Ja już też jestem o krok od „uniewinnienia” Dostojewskiego; napisałem wszak, że uważam Braci Karamazow za świetną książkę, że prędzej czy później skuszę się na ponowną lekturę, и так далее. Ale! W Mistrzu i Małgorzacie sekretarz niespodziewanie informuje Piłata, iż Jezusa świadkowie oskarżają dodatkowo o obrazę władzy cesarskiej, co obraca sytuację sądową o sto osiemdziesiąt stopni. Ja z kolei muszę Was znienacka poinformować, że w zeszłym roku przeczytałem również Idiotę…
…i chyba jednak coś mi w twórczości Dostojewskiego nie pasuje, bo przy Idiocie, rzekomo także wybitnej powieści, wymęczyłem się wprost niesamowicie. Czytałem go przez pół roku i grzęzłem w bagnisku prowadzącej donikąd prozy. Pierwszych sto stron mi się nawet podobało, potem nuda się natężyła. Perypetie matrymonialne, majątkowe i psychologiczne księcia Myszkina przestały mnie obchodzić na długo przed półmetkiem; następnie pogubiłem się w postaciach, przestałem odróżniać Jepanczynów od Iwołginów; myślałem, że się wścieknę, gdy po raz czterdziesty ósmy ktoś napominał o „synu Pawliszczewa” (z obowiązkowym cudzysłowem). W związku z fatalnym rozbiegiem wstrząsające zakończenie Idioty nie miało mną za bardzo jak wstrząsnąć. Ta powieść Dostojewskiego okazała się bardziej nużąca niż Anna Karenina — a myślałem, że to niemożliwe.
Wybaczcie nazwanie rzeczy po imieniu, wybaczcie uczciwe postawienie sprawy. Być może ma tu swoje zastosowanie aforyzm Dostojewskiego: „Wielu jest ludzi uczciwych z głupoty”. Inne karamazowskie cytaty wynotowałem tutaj.
____________________
1 Choć przyszło mi teraz na myśl, że istnieje przecież coś takiego jak „socjologia rodziny” i że podczas powtórnej lektury mógłby to być niezgorszy klucz do powieści.
O innej grubej książce przeczytanej w 2017 r. piszę tutaj.
Komentarze
G. (2018-01-19 04:31:58)
czytajac tekst zastanowily mnie dwie rzeczy zas trzecia uderzyla swoja celnoscia: primo to slowo 'bezden' ktorego dotad nigdy nie napotkalem, secundo tzw. otczestwo czyli nazwisko patronimiczne w Ameryce Poludniowej (przerwalem czytanie i zaczalem rozmyslac nad pochodzeniem bohaterow ; ) tertio slowo 'szczeciniasty' okreslajace styl F. Dostojewskiego, doskonale
Borys (2018-01-19 08:51:16)
Bezdeń i "szczeciniasty" to oczywiście synonimy "otchłani" i "szorstkiego". "Otchłań" wydała mi się zbyt negatywnie nacechowana, natomiast "szorstki" zbyt pospolity. Notabene, znakomity Uniwersalny Słownik Języka Polskiego w wersji offline to chyba najlepszy kawałek softu, jaki mam obecnie na dysku. Bardzo ułatwił mi i uprzyjemnił pisanie. Zaś otczestwa w Ameryce Południowej oczywiście nie występują, chociaż mieszkańcy regionu miewają wiele "środkowych imion".