Cmentarz w Tulcán
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Lord Thomas, który niekiedy zaszczyca Blogrysa komentarzem (poprzednim razem w imieniu Warszawy dziękował za filmik mentoringowy), dawno temu, jeszcze przed powstaniem tego blogu, załamywał browara w obliczu gospodarczej naiwności systemów RPG. Ubolewał podówczas nad koncepcją Miasta Bandytów, która w kryminalny sposób łamała kręgosłup rynkowej logice. Jeżeli wszyscy w mieście są bandytami - to z czego żyją? Co oni jedzą?!
W prawdziwym świecie miasta bandytów nie istnieją. Jednak istnieją miejscowości, w których prawie wszyscy mieszkańcy parają się aptekarstwem.
Podczas pobytu w Ekwadorze pojechaliśmy na spożywcze zakupy do Kolumbii. Chociaż samochodowa podróż z Quito do granicy trwa kilka ładnych godzin, duże różnice cenowe sprawiają, że Ekwadorczykom opłaca się urządzać raz na jakiś czas takie wyprawy. Wracają do domów z bagażnikami wyładowanymi żywnością i domową chemią. W Kolumbii jest bowiem dużo taniej. Za jednego amerykańskiego dolara (stanowiącego oficjalny środek płatniczy w Ekwadorze) kupimy wszak tysiące kolumbijskich pesos.
Pieniądze wymienia się po ekwadorskiej stronie granicy w przygranicznym Tulcán. Miasteczko liczy niecałe sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców, jest więc wielkości Zgierza lub Białej Podlaskiej. Żadnych oficjalnych, zadaszonych kantorów tam co prawda nie ma, albo jeśli są, to schowały się gdzieś ze wstydu za pobieraną prowizję. Pod nieobecność finansowych oficjeli walutowych transakcji dokonujemy na chodniku z wąsatym panem wyposażonym w grubą saszetkę-sejf zwaną potocznie „kangurkiem”. Szukać go nie trzeba, ponieważ w centrum Tulcán cinkciarze obstawili każdy róg.
Tulcán musi być także najzdrowszym – bądź najbardziej schorowanym – miasteczkiem na świecie. Aptek jest tam bez liku. Nigdy nie widziałem tylu przybytków farmaceutycznych w jednym miejscu. Gdyby po ulicach jeździły dyliżanse zamiast samochodów, pomyślałbym, że trafiłem prosto do rozpustnego snu Freddy’ego Pharkasa.
Jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. Żywność i produkty niezbędne gospodarstwu domowemu są tańsze w Kolumbii, lecz lekarstwa kosztują tam już więcej. Ekwadorczycy zaopatrują się w papier toaletowy w Ipiales, a Kolumbijczycy w farmaceutyki w Tulcán. Zwiększony popyt prowadzi zaś do podwyższonej podaży. Podobno interes medyczny kręcił się jeszcze lepiej dziesięć lat temu. Wówczas Kolumbijczycy przyjeżdżali po leki furgonetkami, a rezolutni Ekwadorczycy, którzy w porę podpisali umowę o franczyzę z którąś z krajowych sieci aptek, rychło dorobili się milionów.
(Notabene, gdy byliśmy w Cuence, o której wspomniałem pod zdjęciami w jednej z poprzednich notek, co rusz natykałem się na kancelarię adwokacką. Każda wyglądała jak polski spożywczak z lat dziewięćdziesiątych: Prosto z ulicy wchodziło się do niewielkiego, niezbyt nowoczesnego pomieszczenia z przaśnymi półkami zawalonymi uczonymi, prawniczymi papierami i książkami. Za biurkiem przypominającym barową ladę urzędował w oczekiwaniu na klientów mecenas w nienagannym garniturze. Ekonomię opartą o apteki udało mi się rozszyfrować, ale prawników o ich tajemnice nie odważyłem się wypytać.)
Tulcán to nie tylko brama wjazdowa do kolumbijskiego centrum handlowego, to nie tylko miejsce, w którym zrobimy zapasy aspirynowe na resztę życia. Wielką ozdobę miasteczka stanowi osiem hektarów cmentarza będącego zarazem najpiękniejszym topiarium w Ameryce Południowej. Cmentarz imienia Josego Marii Azaela Franco Guerrery wpisano w połowie lat osiemdziesiątych na listę dziedzictwa narodowego.
Zajrzawszy do kilku słowników zorientowałem się, że właśnie wprowadziłem do języka polskiego nowe słowo. Spieszę z definicją: „topiarium” jest kolekcją topiar, „żywych rzeźb” wyciętych z krzewów. Fani Stephena Kinga będą pamiętać, że ożywione topiary przedstawiające zwierzęta ścigały Jacka Torrance’a w książkowym Lśnieniu. W ekranizacji już nie, gdyż Kubrick zrezygnował z komputerowych efektów specjalnych. W filmie ostał się żywopłotowy labirynt – żywopłoty także zaliczamy do topiar.
Na tulcańskim cmentarzu szczęśliwi umarli dzielą ogrodzony teren z zadziwiającymi zielonymi rzeźbami wykutymi w cyprze. Konstrukcję topiarium rozpoczął osobiście w 1936 r. José María Franco, ówczesny dyrektor okolicznych parków. Każdą figurę wymyślił i wyciął samodzielnie. Po jego śmierci prace kontynuował syn, chorujący na epilepsję Benigno Franco Carranco, dla którego od młodości pielęgnowanie topiar było najlepszym sposobem na uspokojenie skołatanej duszy. Obaj artyści leżą dziś pochowani wśród swych dzieł szumiących na wietrze.
Jedno z moich najpiękniejszych wspomnień przywiezionych z Ekwadoru związane jest właśnie z cmentarzem w Tulcán. Wszedłem po schodkach na szeroki mur otaczający nekropolię i rozejrzałem się. Po lewej stronie zobaczyłem życie. Pod łaskawym słońcem andyjskiej wyżyny ludzie uprawiali sporty na pobliskim boisku. Grali w piłkę, biegali po bieżni, do ćwiczeń zagrzewał ich latynoski hit płynący z głośników.
Po prawej stronie zobaczyłem śmierć. Spała spokojnym, głębokim snem pod nieruchomą opieką krzewów-rzeźb: mądrego kacyka Quillasingi, stareńkiego żółwia George’a, złotego słońca kultury tolickiej, ukrzyżowanego Jezusa, Azazela, anioła śmierci. W zielonych alejkach i pod zielonymi łukami krzątali się leniwie ogrodnicy.
Przed sobą zobaczyłem majestatyczne Andy, spowite błękitem oddali, niczym wycięte z nieznanego obrazu Leonarda.
Pomyślałem, że dobrze jest umrzeć w Tulcán.
Autorami wszystkich zdjęć są Celine Massa i Diego Delsa (Flickr, CC). Popełniłem karygodny błąd: Do Tulcán nie wziąłem aparatu fotograficznego. Zapomnieli powiedzieć mi zawczasu o cmentarnym topiarium. Myślałem, że jedziemy tylko po kolumbijską szynkę.