Mózg Spocka
tv ::: 2017-12-09 ::: 2750 słów ::: #629
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Skończyłem oglądać trzeci, ostatni sezon starego Star Treka. Moja pięcioletnia misja dobiegła końca. Będę żył długo i pomyślnie.
Zgrabne bon moty zgrabnymi bon motami, ale przyznajmy od razu, że analogia z pięcioletnią misją jest blagą na dwóch poziomach. Star Trek: The Original Series zacząłem oglądać wiosną 2015 r. Zabierałem się do niego przez wiele lat, ale kroplą, która przelała czarę nostalgii, była śmierć Leonarda „Spocka” Nimoya. W 2016 r. zrobiłem sobie przerwę. Serial dokończyłem niedawno. Enterprisem podróżowałem raptem trzydzieści miesięcy.
Jednakże misja nie dobiegła w gruncie rzeczy końca. Nie mam bynajmniej na myśli wszystkich kolejnych serii - The Next Generation, Voyager, Deep Space Nine, Enterprise - które przy moim tempie oglądania absorbowałyby mnie przez najbliższą dekadę. Pozostanę na razie w orbicie „starego” ST. Otóż zamierzam obejrzeć także serię animowaną, oba seriale fanowskie i sześć filmów fabularnych, a potem przejść dwie przygodówki. Jak nerdzić to nerdzić!
Co sądzę o TOS-ie? Nie lubię pisać dwa razy tego samego, więc po prostu zacytuję siebie sprzed dwóch lat:
Było dużo lepiej niż myślałem. Jasne, w sensie warsztatowym stary Star Trek posiada wszystkie niedogodności, jakich spodziewać się można po serialu fantastycznonaukowym z końca lat sześćdziesiątych: dużo gadania, mało akcji, topоrne efekty specjalne, scenografia wymuszająca bezustanne zawieszanie niewiary. Z drugiej strony jest to zarazem solidny serial fantastycznonaukowy z końca lat sześćdziesiątych: urokliwy, budzący nostalgię, z archetypami postaci, których na próżno szukać we współczesnej telewizji, z ręcznie malowanymi tłami.
Pisałem podówczas o sezonie pierwszym. Sezon drugi jest utrzymany w dokładnie tym samym stylu, tyle że wypada lepiej, ponieważ aktorzy się rozkręcili, produkcja nabrała warpu, uniwersum się rozszerzyło. Trzeci sezon natomiast… oj, trzeci sezon to już całkiem inna bajka.
Panuje powszechne przekonanie, że ostatnie 24 odcinki klasycznej „Gwiezdnej wędrówki” nie zasługują, delikatnie mówiąc, na aplauz miłośników SF, ani na poważanie zwyczajnych widzów. Jako że drugi sezon nie cieszył się wystarczającą popularnością, NBC postanowiło skasować serial. Kierowników stacji powstrzymały listy od zagorzałych fanów. Star Treka spotkał jednak los w pewnym sensie gorszy od śmierci. Wsadzono go do ramówkowego czyśćca – czas emisji przeniesiono na późny piątkowy wieczór, gdy młodzi pasjonaci astronautyki leżeli już grzecznie w łóżkach – i obcięto budżet. Zbulwersowany Gene Roddenberry, ojciec serialu, zrezygnował z aktywnego uczestnictwa przy planowaniu i kręceniu nowych odcinków.
Wskutek finansowej redukcji i zmian kadrowych, w trzecim sezonie Star Trek zmienił kurs na kamp. Wiele epizodów, tak w sensie fabularnym i realizacyjnym, upodobniło się do kiepskich, niskobudżetowych filmów SF klasy B (C, D, E...). Ich koncepcje są często wątpliwe, w scenariuszach prawie zawsze namnażają się logiczne tryble… to znaczy dziury, a aktorzy grają niekiedy zupełnie bez przekonania (albo nadekspresyjnie).
Ale, uwaga: Chociaż nie ulega wątpliwości, że trzeci sezon TOS-a jest słabszy od dwóch poprzednich, to jednocześnie wydaje mi się, iż jest od tamtych ciekawszy. Rzecz w tym, że przez dwa pierwsze sezony serial aspirował do miana widowiska fantastycznonaukowego z prawdziwego zdarzenia. Jednak w ciągu pół wieku każdy serial ulega bezlitosnemu postarzeniu, zaś seriale SF marszczą się jeszcze szybciej.
Paradoksalnie, okazjonalny kamp sezonu trzeciego stanowi niezłe remedium na telewizyjną starość. Słowo-klucz w poprzednim zdaniu to przymiotnik „okazjonalny”. Epizody trzeciego sezonu są od czasu do czasu niezamierzenie głupawe i niezamierzenie komiczne – na tyle rzadko, że ogląda się je bez nieustannego zgrzytania zębów, lecz na tyle często, że robią się perwersyjnie wciągające. Wypatrujemy bezsensownych zwrotów akcji, zastanawiamy się, jaki numer odstawi następny scenariusz.
Koniec końców, trzeci sezon mi się podobał. Przy odpowiednim nastawieniu prawie wszystkie odcinki okazały się zajmujące albo przynajmniej zabawne. Na pewno nie było tak tragicznie, jak sugerują niektórzy w internetach. Za największą zaletę sezonu uważam różne warianty zagadkowych, niehumanoidalnych Obcych, z którymi nijak nie szło się porozumieć bezpośrednio. Kirk nie miał za to najmniejszych trudności z porozumieniem się z atrakcyjnymi i bardzo humanoidalnymi kobietami występującymi czasami w nieprzyzwoitym jak na 1968 r. negliżu. Największą wadę stanowi z kolei fakt, że z czasem zdegradowano doktora McCoya do drugiego planu, pozostawiając na pierwszym wyłącznie Kirka oraz Spocka.
Poniżej dzielę się wrażeniami wyniesionymi z trzeciego sezonu Star Trek: The Original Series. Tak jak poprzednim razem nie są to streszczenia, lecz luźne komentarze. Kolorem oficerskim wyróżniłem najfajniejsze epizody. Jeśli nie jesteś fanem serialu i do bieżącego akapitu dobrnąłeś wyłącznie z szacunku dla Blogrysa, zwalniam Cię niniejszym z dalszej lektury. Żyj długo i pomyślnie.
3.1: Spock’s Brain. Oj, ostrzegano mnie przed tym odcinkiem, rzekomo najgorszym w historii całego serialu. Moje oczekiwania spadły do absolutnego zera, nie dziwota więc, że aż tak źle nie było. Rdzeń koncepcji fabularnej jest w zasadzie w porządku. Obcy kradną mózg Spocka, załoga wyrusza na poszukiwania. Brzmi wątpliwie, ale przecież wiele innych odcinków starego Star Treka nie wspinało się bynajmniej na wyżyny sajfajowej wiarygodności.
Nie wiedzieć jednak czemu, w Spock’s Brain dialogi nagle zrobiły się durne („His brain is gone!” „We have to take him with us to look for his brain!”), a aktorzy zaczęli grać ekspresyjniej. Komediowo znakomite są wyrazy niedowierzania na twarzach Kirka, McCoya i Scotta, gdy dowiadują się, że mózg Spocka zniknął z jego czaszki. To chyba niedowierzanie aktorów, nie postaci.
„His brain is gone!”
Owszem, niektóre sceny miażdżą swoją głupotą: ciało Spocka sterowane „klikaczem” (dobrze, że nie maszynką z korbką…); obezwładniony potwornym bólem Kirk, który kurcząc twarz bierze ostatkiem sił „pilota” do ręki, żeby napaść Spockiem na wroga. Co ważniejsze, odcinek jest niesamowicie seksistowski. Dywagacje o atrofii kobiecego mózgu muszą być miodem dla uszu Janusza Korwin-Mikkego. Ale w Spock’s Brain kryje się też fascynująca filozoficzna koncepcja „mózgu w naczyniu”. Czyli ten kampowy epizod jest pradziadkiem Matriksa!
3.2: The Enterprise Incident. Pierwszy raz w historii Star Treka dostaliśmy porządną intrygę; porządną w tym sensie, że scenariusz zwodził przez pewien czas także i widza. Wątek romantyczny między Spockiem a Romulanką wypadł średnio, ale przynajmniej oficer naukowy Enterprise w końcu doczekał się swojej love story. Byłem pod wrażeniem „wulkańskiego uścisku śmierci”, który Spock „niechcący” zastosował na Kirku. Operacja plastyczna uszu kapitana też dała radę.
3.3: The Paradise Syndrome. Nie wiem, co powiedzieć. Z jednej strony - ciekawa koncepcja. Wielki walor odcinka stanowi autentyczna chemia pomiędzy Kirkiem a długonogim króliczkiemPlayboya grającym alt-Indiankę. Romans podsumowała wzruszająca (jak na ST) finałowa scena. Szkoda tylko, że kapitan często wygłasza swoje kwestie bez przekonania. Scenariusz zaś - słabiutki. Kamieniowanie Kirka w finale jest bez sensu; zdecydowanie za szybko się ci Indianie nań wkurzyli. Dobrze przynajmniej, że wzmianka o „Preservers” tłumaczy, dlaczego załoga Enterprise stosunkowo często napotykała na swej drodze światy przypominające zamierzchłe ziemskie epoki historyczne.
3.4: And The Children Shall Lead. Cóż to za wielka przyjemność powrócić do TOS-a po obejrzeniu kilku beznadziejnych odcinków Star Trek: Discovery pod rząd. I nie wiem, czy byłem zbiasowany, ale AtCSL podobał mi się bardzo-bardzo, chociaż swojego czasu zebrał przecież kiepskie recenzje. Zafascynowała mnie koncepcja obcej istoty, która nie rozumie pary pojęć dorośli-dzieci i wykorzystuje te drugie przeciwko tym pierwszym tak, jakby miała do czynienia z dwiema potencjalnie wrogimi rasami lub nawet gatunkami biologicznymi.
Upiorna scenka na początku, gdy dzieci tańczą wśród trupów rodziców, ustawia epizod na dobry kwadrans na kursie horrorowym. Potem fajne są sceny przejmowania kontroli nad Enterprise i umysłami załogi (tylko ten gest psioniczny wypada… nieprzekonująco). Mocarny fragment, gdy Kirk omyłkowo teleportuje dwóch redshirtów w próżnię kosmiczną. I jakże symbolicznie brzmi jego rozpacz: „I’ve lost command, I’ve lost command…”.
Pośmiać się też można było. Kirk dosłownie złapał Sulu za mordę - oj, panie, tak z telepatią nie wygrasz. Później psionika zmusiła kapitana do mówienia po pseudoniemiecku, żeby jego podkomendni niczego nie zrozumieli. A doktor McCoy zniknął na długie 20 minut, akurat wtedy, gdy na mostku rozgrywały się dantejskie sceny. Zapewne zaszył się u siebie w klinice i walił wódę. On w sumie wygląda na takiego, co po kryjomu popija.
3.5: Is There in Truth No Beauty? Pierwszy normalny odcinek trzeciego sezonu; ot, wreszcie typowy TOS. Strzałka seksizmometru wychylona co prawda daleko w prawo, ale przynajmniej postać kobiecą narysowano wyraźną kreską. Doktor Miranda Jones z olimpijską cierpliwością i posągową godnością znosi seksistowskie traktowanie swojej dystyngowanej osoby. Przemówiła do mnie też koncepcja Obcego, którego-nie-da-się-zobaczyć-bo-zwariujesz (por. Inne pieśni Dukaja). A tytułowe „piękno” można wszak rozumieć na kilka sposobów. Tak, na dobrą sprawę to złożony, przemyślany epizod.
3.6: Spectre of the Gun. Fajowy western z horrorowym posmakiem, bo i scenografia umyślnie dziwna, i kamienne twarze Earpów nad wyraz złowrogie. Tutaj z kolei przypomniał mi się Westworld. Po legendarnym City on the Edge of Tomorrow z pierwszego sezonu jest to najprawdopodobniej drugi najlepszy „historyczny” epizod TOS-a.
3.7: Day of the Dove. Odcinek niezły (wszak wszystkie epizody z Klingonami są przynajmniej niezłe), chociaż ta walka na miecze na pokładzie statku kosmicznego, pomimo uzasadnienia fabularnego, wygląda jak kwiatek na kożuchu. Kang i Mara tworzą ciekawą nieludzką parę, lecz najfajniejszy jest lemowski obcy, który wpływa na ludzi, ale z którym nijak nie idzie się porozumieć. Rzecz jasna, szaleństwo, które spadło na Spocka, McCoya, Scotty’ego i Chekova-gwałciciela także należy do mocnych punktów scenariusza.
3.8: For the World Is Hollow and I Have Touched the Sky. Tytuł wymiata. Scenariusz mniej. Sporo dobrych pomysłów: Pokoleniowy statek w asteroidzie, superkomputer sterujący społecznością, śmiertelnie chory McCoy, love story McCoya… Nareszcie doktor znalazł się w ogniskowej fabuły, lecz zbyt wiele atrakcji zgromadziło się wokół jego skromnej osoby. Cóż, pod koniec lat 60. producenci seriali jeszcze nie wiedzieli, że z groźnych chorób pierwszoplanowych bohaterów najlepiej robić season arcs.
3.9: The Tholian Web. Sporo tu elementów hard SF, które oczywiście nie przeszłyby sprawdzianu logicznej spójności, ale przynajmniej oddalają odcinek od podgatunku kosmicznego fantasy. Jest to jednak epizod odtwórczy. Szaleństwo na pokładzie Enterprise mieliśmy raptem dwa odcinki temu, jeden z głównych bohaterów „umierał” dopiero co. Konflikt Spocka z McCoyem, pomimo sporego potencjału psychologicznego, nie udał się scenarzystom. Doktor wsiadł na oficera naukowego zupełnie bez powodu; na miejscu Spocka ścisnąłbym mu „przyjacielsko” ramię.
3.10: Plato’s Stepchildren. Wreszcie! Legendarny pocałunek Kirka i Uhury, rzekomo pierwszy międzyrasowy pocałunek pokazany w telewizji. Nie miałem jednak pojęcia, że akurat ten pocałunek to małe piwo, gdyż w tym samym epizodzie Kirka, hm, dosiada karzeł, a Pan Spock funduje Siostrze Chapel seans sado-maso gorącym pogrzebaczem. Serio.
3.11: Wink of an Eye. Fascynująca koncepcja superszybkiego poruszania się jest zapewne jednym z tych pomysłów, o których Seji mówił mi, że „Star Trek był pierwszy” (albo przynajmniej po raz pierwszy pokazał go na ekranie). Przypadły mi do gustu „efekty specjalne”. Piszę to z cudzysłowem, lecz bez ironii. Owszem, „efekty” były w zasadzie tandetne i polegały na tym, że Kirk poruszał się normalnie, a pozostałym aktorom przykazano stać jak słupy soli w tle. Wypadło to jednak przekonująco. W scenariuszu za to zupełnie nie zgadza się zgranie czasowe wątków szybkiego z wolnym… chyba że przyjmiemy, iż kapitan uprawiał wielogodzinny, ba, wielodniowy seks z piękną Deelą. Hm.
3.12: The Empath. Do tej pory zastanawiałem się, czy odcinki niesławnego trzeciego sezonu rzeczywiście mi się podobają, czy też raczej pochłaniam je siłą rozpędu. The Empath, na zasadzie wyjątku potwierdzającego regułę, wykazał, że na szczęście to pierwsze. Ten akurat epizod okazał się bowiem fatalnym, lekko surrealistycznym filmem SF klasy C. Sama koncepcja jest nawet niezła, widać zadatki na „torture pоrn” w stylu późniejszej o prawie 40 lat Piły. Wykonanie i scenariusz są niestety kiepściutkie. Tytułowa empatka to postać mdła bardziej niż zgniły kryształ dilithium. A gwóźdź do trumny wbija powoli „slow-motion ray”.
3.13: Elaan of Troyius. Czyli „startrekowe poskromienie złośnicy” vel „nieznośny lachon rodem z kosmicznego Egiptu robi zamieszanie na pokładzie Enterprise”. Bezcenna scena, w której Spock i McCoy przyłapują Kirka in flagranti.
3.14: Whom Gods Destroy. Zwariowany eks-kapitan Gwiezdnej Floty pragnący władzy nad Wszechświatem jest najlepszym badguyem trzeciego sezonu. Dobrze napisana, bezbłędnie zagrana postać. Szkoda tylko, że przemieniony w Kirka nie zdołał się przetransportować na Enterprise i zdrowo tam namieszać. Dałoby to Shatnerowi okazję do długich minut superekspresyjnej gry aktorskiej i walenia pięściami w elementy dekoracji.
3.15: Let That Be Your Last Battlefield. Bardzo fajny odcinek, chyba najlepszy w trzecim sezonie. Koncepcja absurdalnej wojny ras jest znakomita w założeniu i tylko trochę topоrna po zrealizowaniu. Fani hejtują LTBYLB niezasłużenie. Są tutaj na przykład trzy znakomite sceny. Pierwsza: gdy Kirk uruchamia sekwencję samozniszczenia Enterprise i dochodzi do świetnie wyreżyserowanej wojny nerwów ze zbliżeniami na oczy. Okrzyk „Mine is the last command!” kapitana urasta do rangi eschatologicznej metafory. Druga: gdy Bele oznajmia z gniewem, że bycie czarnym po prawej stronie twarzy i białym po lewej to coś zupełnie, zupełnie innego niż bycie czarnym po lewej i białym po prawej, a Kirk i Spock mogą jedynie wymienić zmieszane, zażenowane spojrzenia. Trzy: kiedy Lokai agituje Chekova i Sulu, a Spock z zaniepokojeniem podsłuchuje rozgorączkowanych równościową polityką podkomendnych. Owszem, sama końcówka odcinka z gonieniem się po korytarzach Enterprise’a nie wypaliła, ale dobre imię scenariusza uratował ponury epilog.
3.16: The Mark of Gideon. Znalazły się tutaj dwie dobre koncepcje. Po pierwsze, idea planety tak przeludnionej, że ludzie, tzn. humanoidzi, tłoczą się obok siebie jak robactwo na dosłownie każdym metrze kwadratowym powierzchni. Demograf płakał, gdy oglądał, ale ta wizja rodem z koszmaru Klubu Rzymskiego przemawia do wyobraźni. Po drugie, Kirk, który rozwiązuje zagadkę opustoszałego Enterprise’a trzymającą nas przez czas jakiś w niekłamanym napięciu. Szkopuł w tym, że obie koncepcje w ogóle się nie kleją, a im dalej w epizod, tym więcej dziur logicznych. Aha, Spock ma chyba „daddy issues”. Bez przerwy narzeka na dyplomatów i dyplomację.
3.17: That Which Survives. Złego humoru Spocka ciąg dalszy. Tym razem dostał ataku pedanterii, wszystkich pouczał i poprawiał. Nudny odcinek. Ciekawe jest tylko to, że w scenariuszu pojawiają się inni załoganci, wymieniani z nazwiska, którzy nie giną zaraz w następnej scenie: dwóch lekarzy, nawigatorka, geolog. No dobra, akurat geolog ginie szybko.
3.18: The Lights of Zetar. Połowiczne love story Scotty’ego. Niestety, podchodzi pod #metoo, bo o ile Kirk, McCoy i Spock zakochiwali się w tuziemkach albo przynajmniej we wrogich oficerach, o tyle Scott przystawia się do młodej, początkującej porucznik. Szkoda, że galaktyczną bibliotekę Memory Alpha zredukowano do MacGuffina. Podobały mi się za to efekty specjalne związane z opanowaniem mózgu człowieka przez Zetarczyków. Zniekształcony głos plus dziwne światła na twarzy wyglądały groźnie!
3.19: Requiem for Methuselah. Hm, pierwowzór Blade Runnera? No bo pewne rzeczy pasują – Flint jako Tyrell, Rayna jako Rachel… Najlepiej w scenariuszu wypada pomysł, by android umarł w momencie, gdy poczuje miłość. Jednak trójkąt miłosny Kirk-Flnt-Rayna jest nieprawdopodobny psychologicznie we wszystkich trzech wierzchołkach. Fakt, że Kirk bije się pod koniec z Flintem o kobietę, stanowi wisienkę na torcie. Nie, przepraszam: Wisienką na torcie jest Spock robiący kapitanowi w ostatniej scenie miłosierną lobotomię. WTF?
3.20: The Way to Eden. Nie oczekiwałem wiele po zgrai brudnych, kosmicznych hippisów, którzy zawitali na pokład Enterprise’a. Jednak scenariusz pozytywnie mnie zaskoczył: tempo jest w porządku, znalazło się miejsce dla paru zwrotów akcji, przewrotność zakończenia z „zatrutą planetą” przywodzi na myśl Strefę Mroku. Moja intuicja się mimo wszystko nie omyliła. Gdy tylko hippisi pojawili się na pokładzie, kapitan Kirk rzeczywiście powinien był zawołać ochronę i nakazać jej spałować „gości”. Herbert ze mnie.
3.21: The Cloud Minders. O, prototyp Miasta w Chmurach z Imperium kontratakuje i zarazem nawiązanie do Elojów i Morloków z Wehikułu czasu Wellsa. Niemniej, to średni odcinek, z szeregiem niedorzeczności (które w końcówce trzeciego sezonu nie robią już na widzu najmniejszego wrażenia). „Nigdy wcześniej nie spotkałam Wulkana, proszę pana”. „A ja nigdy wcześniej dzieła sztuki, proszę pani”. Kapitan nie był jedynym flirciarzem na pokładzie.
3.22: The Savage Curtain. Kirk, Spock, Abraham Lincoln i Surak (bohater narodowy Wulkanów) walczą na śmierć i życie z czterema wielkimi kosmicznymi zbrodniarzami (Hitlera zastępuje gościnnie Czyngis-chan). Po „battle royal” Dobra ze Złem spodziewałem się niewyobrażalnej chały, tymczasem czekała mnie miła niespodzianka. Cała koncepcja zakrawa oczywiście na idiotyzm, ale ponieważ odcinek jawi się absurdalnie, ogląda się go w napięciu, gdyż podświadomie oczekujemy zwrotu akcji. Zwrot akcji co prawda nigdy nie następuje, no ale trudno… Przynajmniej Obcy-Kamienioid o swojskim imieniu Yarnek może pochwalić się jednym z lepszych kostiumów w historii TOS-a. The Savage Curtain będzie odtąd jedną z moich startrekowych „guilty pleasures”.
3.23: All Our Yesterdays. Wskutek anomalii czasoprzestrzennej na prawie sam koniec trzeciego sezonu trafił odcinek rodem z najlepszego segmentu sezonu drugiego. Dla odmiany wszystko w scenariuszu trzyma się kupy, a wątek miłosny Spocka wypada wiarygodnie. Dopomaga mu (wątkowi) zjawiskowa Mariette Hartley zrzucająca nieoczekiwanie kożuch. Poza tym przemawia do mnie pomysł wysyłania ludzi w przeszłość (a może tylko do wirtualnej rzeczywistości?), by uratować ich przed zagładą planety.
3.24: Turnabout Intruder. Kirk i jego dawna ukochana, a obecnie nienawidząca mężczyzn wariatka, zamieniają się ciałami. Brzmi fatalnie, w praktyce wypada nieźle. Wady: seksizm, dziury w fabule, zakończenie deus ex machina w wersji „na chama”. Nic nowego. Zalety: Scotty i Sulu mają swoje rewelacyjne momenty, pojawia się delikatna sugestia transgenderowego romansu (w telewizji pod koniec lat sześćdziesiątych! ho ho!), ciekawie rozwija się „dynamika buntu”, w ramach której oficerowie po kolei zwracają się przeciwko swojemu kapitanowi… lecz ochrona statku cały czas trzyma twardo jego stronę.