Tedious Things
tv ::: 2017-11-20 ::: 650 słów ::: #622
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
…czyli dlaczego kontynuacja serialu Stranger Things, netfliksowego objawienia zeszłorocznych wakacji, jest do bani.
Głównie dlatego, że nie powinna była w ogóle powstać. Pierwszy sezon zafundował nam przecudną, sentymentalną wyprawę w lata 80. Sam fakt rozegrania fabuły w tamtej dekadzie był drugorzędny. Liczyło się to, że reżyserzy, zdjęciowcy, scenografowie, kompozytorzy i ludzie odpowiedzialni za kostiumy skrupulatnie zrekonstruowali retroatmosferę. Na kamery tudzież w post-produkcji nałożono odpowiednie filtry, na ulice Hawkins wyjechały samochody z epoki, wygrzebano skądś nostalgiczne rekwizyty, zadbano o odpowiednie fryzury i wąsy, w tle zabrzmiała wyśmienita syntetyzatorowa muzyka Michaela Steina i Kyle’a Dixona składająca hołd elektrycznym snom Tangerine Dream, Vangelisa, Johna Carpentera, Jeana-Michele Jarre’a.
Na wysokości zadania stanęli także scenarzyści, którzy ułożyli historię wtórną do bólu, ale właśnie dzięki swej wyrachowanej odtwórczości będącą strzałem w dziesiątkę: grupka dzieciaków z małego amerykańskiego miasteczka natrafia na coś Paranormalnego i Groźnego. Antagonistami są żołnierze i przedstawiciele rządu, protagonistów wspiera starsze rodzeństwo, (niektórzy) rodzice i miejscowy szeryf. Materiał jak znalazł na dziesięcioodcinkowy serial. Podróż w popkulturową przeszłość udała się bez pudła, czego nie można powiedzieć o mającym podobne ambicje, o pięć lat wcześniejszym Super 8.
Po co kręcić ciąg dalszy? Wiadomo, dla pieniędzy, ale skoro już, trzeba było zdecydować się na format antologii w rodzaju American Horror Story. Drugi sezon mógł przecież opowiadać zupełnie nową historię w tym samym stylu. Może teraz coś o UFO? Albo o demonie żyjącym w kanałach i żerującym na lękach małoletnich? Rzekomo bracia Duffer chcieli nakręcić remake Tego Stephena Kinga, ale producenci wybrali Andy’ego Muschiettiego. Gdyby druga część ich serialu stanęła chytrze w szranki z nową ekranizacją i ją przerosła – co nie byłoby trudne – nikomu nie chciałoby się nawet zarzucać duetowi mściwego półplagiatu.
Umieszczenie akcji w latach 80. stanowiłoby oczywiście warunek sine qua non, chociaż geografia mogłaby z pożytkiem dla serialu ulec zmianie. Zamiast szykującego się do nadejścia zimy miasteczka w północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych – na przykład głęboka prowincja amerykańskiego Południa. Albo któraś z metropolii na Wschodnim Wybrzeżu. Albo słoneczna Kalifornia. Albo mroczne lasy Oregonu. Mulder i Scully jeździli sobie w różne miejsca, to i Duffertowi bohaterowie też by mogli. Aktorzy zaś nie musieliby się wcale zmieniać. Wystarczyłoby, że wcieliliby się w nowe role. Winona Ryder jako wścibska dziennikarka? David Harbour jako psychopatyczny zabójca? Finn Wolfhard jako wredny łobuz? Ależ proszę.
Niestety, bracia Duffer poszli po linii najmniejszego oporu i po prostu odgrzali kotleta. Tym razem odtwórczość zadziałała na szkodę Stranger Things. Akcja rozkręca się wolniej. Obejrzawszy dwa pierwsze epizody chciałem rzucić ST2 w cyfrowy kąt (w tym roku posiadłem wreszcie szalenie przydatną umiejętność szybkiego rezygnowania z dalszego oglądania serialu, jeśli początkowe odcinki nie spełniają pokładanych w nim oczekiwań), lecz zgodnie z zasadą „do trzech razy sztuka” dałem mu jeszcze jedną szansę. W trzecim odcinku coś wreszcie ruszyło. Środkowa część drugiego sezonu jest niezła, przyznaję, ale pod koniec ST2 znów siada, dusząc się pod ciężarem zbędnych wątków.
Teraz konkrety i spojlery.
Niepotrzebnie wróciła El. Już w finale poprzedniego sezonu wiadomo było, że firestarterka, przepraszam, telekinetyczka nie zginęła naprawdę, tylko przepadła na potrzeby cliffhangera. W drugim sezonie wraca jednak o wiele za szybko i potem nie wiadomo, co z nią zrobić.
Zarazem pojawia się na scenie zastępstwo, czyli rudowłosa Max, która miała zadatki na ciekawą postać, gdyby, po pierwsze, nie zrobiono z niej od razu obiektu westchnień Dustina i Lucasa, po drugie, gdyby scenarzyści powiązali z jej osobą konkretny wątek zamiast robić z dziewczyny piąte koło u wozu, i po trzecie, gdyby, no właśnie, gdyby Max nie była zastępstwem niby nieobecnej El, w gruncie rzeczy przez cały czas obecnej. Sytuację dociąża przerysowany starszy brat Billy, który też nie ma się gdzie podziać w fabule i dopiero w finałowym odcinku zostaje „odhaczony”.
Największy błąd scenarzystów stanowi natomiast „Brygada Kali” debiutująca w samej czołówce pierwszego odcinka, a potem pojawiająca się nagle na cały siódmy odcinek… by przepaść na resztę sezonu. Wróci w trzecim? Niechybnie.
Ale ja już oglądać nie będę. Nie interesuje mnie nawet, jaką udrękę wymyślą następnym razem dla biednego Willa.
Komentarze
Marcin “Seji” Segit (2017-11-21 01:37:33)
Jej, ktoś się ze mną zgadza. ;)
houseferatu (2017-11-21 10:57:16)
Cześć, również zgadzam się co do chybionej formuły, dlatego najzwyczajniej w świecie nie oglądam dwójki. Może za rok w desperacji przyjdzie mi ochota :-)
Sebastian (2018-01-01 20:38:36)
Obejrzałem i twierdzę, że mi się podoba. "Krytykuje każdy, a podziwiać nie ma komu" :)
Borys (2018-01-02 18:17:20)
„Jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca?” Nie no, dobrze, że Ci się podobało; powtarzam od dawna, że „przegranym” jest ten, który poświęcił wiele godzin na serial i na koniec odkrył, że poniekąd zmarnował czas.