Pierwsze państwo pod Słońcem
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Dobrodziejstwa przycisku SCHEDULE wraz z nadmiarem czasu wolnego typowym dla schyłku roku szkolnego sprawiły, że latem, będąc daleko od łączy, „blogowałem” dwa-trzy razy w tygodniu. Natomiast od czasu powrotu z bardzo długich wakacji zdążyłem jedynie wrzucić nerdowską notkę o drugim sezonie starego Star Treka oraz kolejny odcinek Filmorysu.
Najwyższa pora, by spisać wspomnienia z równikowego wyjazdu. Kilka osób pytało mnie zresztą w realu i wirtualu: „Kiedy relacja z Ekwadoru na Blogrysie?”. To miłe.
Wymyśliłem, że zamiast płodzić jeden sążnisty, gęsto przetykany zdjęciami esej, przedstawię wrażenia w formie serii wpisów. Pierwsza połowa każdego będzie tekstem, połowa druga składać się będzie z fotek z opisami, w razie potrzeby dłuższymi.
Jedziemy! To znaczy, lecimy.
Pytanie zasadnicze dotyczyć będzie oczywiście potencjału turystycznego Ekwadoru. Czy, biorąc poprawkę na odległość i wiążące się z nią koszty transportowe, warto się tam wybrać? Nie może być inaczej – odpowiedź to donośne „tak”, którego uzasadnienie jest, o dziwo, obiektywne i kwantytatywne. Otóż Ekwador, piąty najmniejszy kraj w Ameryce Południowej, liczący zaledwie dwieście osiemdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych (o 10% mniej niż Polska) i siedemnaście milionów latynoskich oraz indiańskich dusz, okazuje się fenomenem różnorodności krajobrazowej: Na jego względnie niewielkim terytorium znajdują się aż cztery diametralnie różne rejony geograficzne.
Kręgosłup kraju stanowi Sierra, czyli wysokie Andy, równolatek Alp. W północnej ich części pod (aktywnym!) wulkanem Pichincha [picincia] leży Quito [kito, nie: kłito], druga najwyższa stolica państwowa na świecie (palmę pierwszeństwa dzierży boliwijskie La Paz), która i na nasze Rysy patrzyłaby z góry. Na wschód od And rosną lasy deszczowe Amazonii, zwanej tutaj Orientem, gdyż „El Oriente” to po hiszpańsku „Wschód”. Punkt mówienia zależy od punktu siedzenia. Dla Ameryki Łacińskiej Chiny są Zachodem.
W głębi dżungli kryją się pokłady ropy naftowej. Od czterech dekad gospodarka Ekwadoru zawdzięcza jej pokaźne dochody. Obecnie ropa stanowi 30% ekwadorskiego eksportu. Niestety, nie obeszło się bez poważnych zniszczeń środowiska naturalnego. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dżunglę rujnowało bezkarnie Texaco, wylewając gdzie popadło toksyczne ścieki. Korporacja potem niby po sobie posprzątała, ale sprawa ciągnęła się jeszcze długo po sądach. Indianom udało się nawet wywalczyć zbiorowe odszkodowanie w wysokości 20 miliardów dolarów… którego Texaco (znane już wówczas jako Chevron) nigdy nie zapłaciło, wymawiając się korupcją ekwadorskiego wymiaru sprawiedliwości.
Zjechawszy z zachodnich zboczy And rychło dotrzemy na Costę, czyli wybrzeże Pacyfiku, najżyźniejszy rejon kraju. Hoduje się tam banany i łowi owoce morza, odpowiednio drugi i trzeci produkt eksportowy Ekwadoru. Nad zatoką na południu znajduje się gorące Guayaquil [głajakil], główny port i największe miasto w kraju (2,7 miliona mieszkańców).
Guayaquil. Autor: Zen Voyager (Flickr, CC)
Czwarta kraina geograficzna kryje się za horyzontem, tysiąc kilometrów na zachód od kontynentu. Są nimi oczywiście słynne Wyspy Galápagos obfitujące w endemiczne gatunki zwierząt i roślin. Większości występujących tam ptaków, gadów oraz lądowych ssaków nie znajdziemy nigdzie indziej na Ziemi. To właśnie podczas podróży morskiej na Galápagos w 1835 r. Charles Darwin ułożył zręby teorii doboru naturalnego. Podówczas wyspy należały do Ekwadoru dopiero od trzech lat. Można by więc zażartować, że Ekwador aneksji terytorialnych dokonuje bardzo rzadko, lecz zawsze z ogromnym pożytkiem dla nauki.
Galápagos. Autor: YeahDog (Flickr, CC)
Jeżeli ktoś chce więc za jednym zamachem, to znaczy w przeciągu jakichś dwóch tygodni i poruszając się w obrębie jednego tylko kraju, spenetrować „zielone piekło”, połazić po wysokich górach, posiedzieć pod palmami na bezkresnych plażach Pacyfiku, a na koniec urządzić sobie wyprawę po jednym z najciekawszych ekosystemów naszej planety – taki ktoś powinien lecieć właśnie do Ekwadoru. Cejrowski miał rację! Podróżnik poza oczami nasyci również duszę, gdyż każda z wymienionych krain odznacza się specyficzną kulturą, muzyką, zwyczajami i kuchnią. Ba, ludność poszczególnych prowincji różni się także od siebie w sensie socjopsychologicznym, bo przecież inaczej postrzega świat indiański rolnik karczujący w pocie czoła las równikowy, inaczej zamożny Metys z grodzonego osiedla w andyjskiej stolicy, inaczej latynoski mieszkaniec wielkiego portowego miasta, a jeszcze inaczej „kolonista” żyjący na zapomnianej przez Boga, ale nie ewolucję, wysepce na Pacyfiku. Słyszałem co prawda, że maleńka Gruzja również szczyci się sporym topograficznym i kulturowym zróżnicowaniem, ale pod względem biologicznej różnorodności z Ekwadorem z pewnością przegrywa. Pod względem pogodowym, jak mniemam, też.
Gdy leciałem do Quito, zdawałem sobie oczywiście sprawę z wysokogórskiego położenia stolicy – pamiętałem zresztą dyrektora Marczaka, który w ostatnim tomie przygód Pana Samochodzika mdlał w Bogocie z powodu braku tlenu – lecz w mojej wyobraźni owe 2850 metrów wysokości n.p.m. przegrywało z inną liczbą, 00°14′S. „Toż to równik”, myślałem, „tam z definicji musi być gorąco”. Nie było.
W andyjskich miastach Quito oraz Cuenca [kłęka] panuje wręcz rajska pogoda: 23-25 stopni Celsjusza, stałe lekkie zachmurzenie. Od czasu do czasu przygrzeje słońce i wtedy rzeczywiście czuć na karku, że jesteśmy blisko nieboskłonu i nieopodal równika, ale słońce po najwyżej kilkudziesięciu minutach chowa się łaskawie za jakimś cumulusem. I tak przez 365 dni w roku, tyle tylko, że od października do maja więcej w górach pada. (Oczywiście, w dżungli i na wybrzeżu sytuacja pogodowa przedstawia się zgoła inaczej. Tam długie spodnie i koszula z długim rękawem przydają się znacznie rzadziej.) Poczucie geograficznej stabilności wzmaga dzień trwający zawsze tyle samo co noc. Przed szóstą rano jest jeszcze zupełnie ciemno, godzinę później świeci już słońce. Około szóstej po południu słońce spada pionowo za horyzont i o wpół do siódmej mamy noc pełną gębą z gwiazdami zupełnie innymi niż na polskim niebie. Viva el klimat podrównikowy wysokogórski!
Pora na zdjęcia. Dzisiejszą część fotorelacji sponsoruje literka A, jak Andy (tudzież Alausí) i Amazonia. Dla porządku dodam jeszcze, że w tym roku ani do Guayaquil, ani na Galápagos nie dotarliśmy. Musicie obejść się powyższym, krótkim, suchym opisem zilustrowanym dla porządku paroma fotkami z Flickra.
Jest sobie miasteczko Alausí. Znajduje się w Andach niedaleko geograficznego centrum kraju. Okolica, jak widać na dalszym planie, jest wcale malownicza. Przepraszam za te kable, ale w ekwadorskich miastach wiszą wszędzie.
Dawniej miasteczko nie należało do majętnych. Nawet pilnujący go Święty Piotr o imponujących rozmiarach nie potrafił znaleźć na to rady.
Wtem ktoś (tzn. poprzedni rząd) przypomniał sobie, że w wielu rejonach Ekwadoru leżą odłogiem tory kolejowe nie używane obecnie ani do transportu ludzi, ani towarów. Ekwadorska kolej zamilkła pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Intensywne deszcze uszkodziły wówczas w wielu miejscach trakcję, a Droga Panamerykańska przejęła pasażerów, którzy przesiedli się na samochody i autokary.
Prezydent Rafael Correa w 2008 r. ogłosił nieczynną sieć kolejową narodowym dobrem ekwadorskiej kultury. Po niektórych trasach puszczono pociągi wycieczkowe. Jedna z nich wiedzie od Alausí do Sibambe i z powrotem. Przejazd jest krótki, trwa bodajże tylko pół godziny w jedną stronę, i nietani, bo kosztuje 30$ od osoby, ale za to diablo malowniczy, z zapierającymi dech w piersi widokami. Czy ten pociąg rzeczywiście jedzie po wąziutkich skalnych występach nad urwiskami? TAK!
Słowa „diablo” użyłem z premedytacją. Główny punkt wycieczki stanowi formacja skalna Nariz Del Diablo, Diabelski Nos, którą widzimy na powyższym zdjęciu po prawej stronie.
Mieszka tam oczywiście diabeł, choć niekoniecznie taki katolicki, a raczej powiązany z lokalnymi przedchrześcijańskimi wierzeniami. Oczywiście, na przestrzeni wieków różne legendy się ze sobą wymieszały.
Prosimy nie regulować monitorów. Kombinacja intensywnego błękitu z soczysta zielenią nie jest wynikiem podkręcenia kolorów w programie graficznym. Na równiku na wysokości 3000 metrów nad poziomem morza niebo i trawa naprawdę mają takie właśnie barwy.
A jaki to wszystko ma związek z majętnością Alausí? Nos Diabła działa jak magnes na turystów, choć niekoniecznie polskich, bo ci na forach narzekają, że 30$ za godzinę jazdy pociągiem z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę to zdecydowanie za drogo. Jednak dzięki Amerykanom, Niemcom, Francuzom i Chińczykom biznes w miasteczku zaczął się kręcić. Jak grzyby po deszczu powyrastały hotele, hostele i restauracje.
Ich właściciele pracują zdecydowanie ciężej niż osobnik na zdjęciu.
Bum, cięcie. Przenosimy się do Amazonii. Na zdjęciu Río Napo, wschodnie dorzecze Amazonki. Że co, proszę? Że tylko „dorzecze”? Ma 1130 kilometrów długości, o 100 więcej niż Wisła.
W Domu Szwajcara spędziliśmy weekend. W piątek przywitał nas lepki upał...
...ale w sobotnią noc przyszła ulewa i aż do niedzieli było nader przyjemnie: pochmurno, chłodno, troszkę padało. Przymiotnik „deszczowe” nie wziął się wszak znikąd.
Jeżeli jakieś zdjęcia wydają Wam się lepsze od innych...
...najprawdopodobniej robiła je moja żona.
Ja brałem w obiektyw infrastrukturę i ceny napojów gazowanych.
Dom Szwajcara to elegancki ośrodek wypoczynkowy, ale hipoteza o skapywaniu pieniędzy się tam akurat nie sprawdza (nigdzie się nie sprawdza). Pobliska wioska Ahuano jest uboga. Ale, uwaga, mają kawiarenkę internetową, w których młodzież indiańska ciupie w „Counterstrike'a”!
Hamak z widokiem na dorzecze Amazonki to zaiste dobra rzecz.
Olbrzymia sekwoja. Dolna część pnia wygląda jak skała.
Prawie jak u Friedricha.
Komentarze
G. (2017-10-19 08:46:45)
dobre : ) czekam na reszte
kolor nieba niezwykly, u nas takiego sie nie widuje
ps. mam nadzieje ze zolwie nie byly spécialité de la maison Domu Szwajcara i ocalaly ; )