Quatermain, Allan Quatermain
obejrzane ::: 2017-07-24 ::: 760 słów ::: #605
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Leibniz głosił, że żyjemy w najlepszym możliwym świecie. Absolutnie nie może to być prawdą. Nasz świat przynajmniej pod jednym względem nie jest zoptymalizowany. Otóż w rzeczywistości alternatywnej – nazwijmy ją Szwatem Wan – ostatni etap kariery Seana Connery'ego potoczył się inaczej.
W Szwiecie Wan pierwszy odtwórca roli Jamesa Bonda wystąpił zamiast Iana McKellena jako Gandalf w Jacksonowskiej trylogii Władcy Pierścieni, zaś w roku 2003 wcielił się w drugoplanową rolę Architekta w sequelu Matriksa. Publiczność pożegnał jako emerytowany pisarz William Forrester w pięknym, choć niepozornym filmie pt. Szukając siebie, ostatnim przed swoją aktorską emeryturą. Dziesięć lat później wstał z bujanego fotela i sprawił swym fanom morową niespodziankę: w finale Skyfall pojawił się na chwilę obok „nowego” 007 jako siwy Kincade, opiekun rodzinnej posiadłości Bondów w mglistej Szkocji.
Powyższych fantazmatów castingowych nie wysysam bynajmniej z palca. Connery'emu faktycznie oferowano role Gandalfa i Architekta. Odmówił, bo „nie czytał Tolkiena” i „nie rozumiał scenariusza”. Zagrał w Szukając siebie – faktycznie świetnym dramacie – który swoją premierę miał już w 2000 r. W Skyfall się nie pojawił, gdyż koniec końców reżyser mu roli nie zaproponował (pewnie i tak by odmówił). W naszym świecie ostatnim filmem z udziałem Connery'ego była Liga Niezwykłych Dżentelmenów z 2003 r. Sean z pewnością i tego scenariusza nie zrozumiał, ale bał się popełnić dwukrotnie ten sam błąd. Pomylił się niestety znowu. Karierę winien był zakończyć na Forresterze.
LND jest filmem kiepskim. Nie widać tego od razu, ponieważ jak na adaptację graficznej powieści Alana Moore'a przystało, odznacza się pewną erudycją. Oto superbohaterowie literatury fantastycznej i przygodowej XIX wieku – emerytowany łowca Allan Quatermain (Kopalnie króla Solomona), kapitan Nemo (tak!), Mina Harker (niedoszła narzeczona Draculi), niewidzialny człowiek, Dorian Gray (ten od portretu), agent specjalny Tom Sawyer (tak!!) oraz Dr. Jekyll / Pan Hyde (tak!!!) – łączą siły pod auspicjami tajemniczego pracownika brytyjskiego wywiadu przedstawiającego się jako M. (tak!!!!), aby powstrzymać złowrogiego, zamaskowanego badguya pragnącego doprowadzić do wybuchu Wielkiej Wojny w Europie.
Miłośnicy prozy Haggarda, Verne'a, Stokera, Wellsa, Wilde'a, Twaina i Stevensona powinni w tym momencie zatrzeć ręce, a pasjonaci fantastycznej historii alternatywnej – oblizać się z mlaśnięciem. Sceptycy zwrócą z kolei uwagę, że tych postaci jest troszkę za dużo; koncepcja brzmi too wygrzew to be true. Rację będą mieli oczywiście ci ostatni. Nie wiem, czy późniejsi o dziesięć lat marvelowscy Avengersi są filmem fajniejszym (nie widziałem), lecz LND jest z pewnością filmem ułomnym.
Pierwsze pół godziny ogląda się całkiem nieźle. Katastrofa przychodzi wraz z drugim aktem. Montażysta kaleczy istotny wątek, literacka zabawa zamienia się w łubudu. Widać jak na dłoni, gdzie kończy się geniusz Moore'a, a zaczyna „innowacyjność” reżysera i scenarzysty. LND nie potrafi uratować ani charyzma Connery'ego (jedynego porządnego aktora w obsadzie), ani zwrot akcji związany z tożsamością Złego, ani tym bardziej fajne efekty specjalne przedstawiające Hulka... przepraszam, Pana Hyde'a (pozostałe efekty mają ciekawy steampunkowy sznyt, ale są plastikowe).
Doprawdy, Wielki Szkot powinien inaczej pożegnać się z kinem. Z tym pożegnaniem, rozumianym jako końcowe sceny filmu, wiąże się zresztą zawód gigantyczny jak „Nautilus”. Toć to chyba jedno z największych rozczarowań metafilmowych wszech czasów! Będę musiał zaspojlerować:
W finale Ligi... Allan Quatermain umiera. Przed śmiercią wypowiada do Sawyera przepiękne zdanie: „niech ten nowy wiek, synu, należy do ciebie, tak jak mijający należał do mnie”. Muszę kiedyś przygotować zestawienie ostatnich zdań wypowiedzianych przez wielkich aktorów w ich ostatnich filmach. Przypuszczam, że palma pierwszeństwa będzie należeć do Connery'ego.
Przecież mogłoby to być niezapomniane, symboliczne przekazanie pałeczki legendarnego aktora starego pokolenia przedstawicielowi pokolenia następnego! Ale do kogo właściwie Connery kieruje te słowa? Kto jest odtwórcą roli Sawyera?
W LND gaża Connery'ego pochłonęła większą część budżetu. Na innych aktorach twórcy musieli oszczędzać. Sawyera zagrał Shane West. Słyszeliście o człowieku? Ja też nie. Liga... była zenitem jego aktorzenia. Potem występował jeszcze w Ostrym dyżurze i telewizyjnej Nikicie.
W alternatywnym Szwiecie Wan Sean Connery nie wystąpił w LND w ogóle. Natomiast w alternatywnym Szwiecie Three (gorszym od Wan, nadal lepszym od naszego) wystąpił, ale i Sawyera zagrał ktoś inny. Obecność tego kogoś sprawiła, iż ostatnie słowa Connery'ego wywołały „epicki” rezonans, który przeszedł do historii Hollywoodu. Tym kimś była wschodząca gwiazda kina urodzona w Szkocji. Wbrew pozorom kandydatów o odpowiednim wieku nie brakowało: Ewan McGregor. James McAvoy. David Tennant. Albo chociaż Gerard Butler. Oczywiście, po takim patronacie kariera szczęśliwca przyspieszyła bardziej niż u nas.
Istnieje także Szwiat Twa (pomiędzy Wan a Three), gdzie Toma Sawyera zagrał aktor będący jeszcze w 2003 r. nieznany szerszej publiczności. Świat odkryje go dopiero trzy lata później. Z gęby pasuje do roli twainowskiego łobuza jak mało kto.
Czasami sztafeta kończy się klęską. Pałeczka wypada z wyciągniętej dłoni słynnego biegacza. Uderza w zwolnionym tempie o asfalt. Głuchy stukot łamie widzom serca.