Dwadzieścia-dwadzieścia tysięcy (17)
20-20k ::: 2017-05-26 ::: 1010 słów ::: #583
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Wikipedyczna strona poświęcona stylom muzycznym jest zaskakująco krótka. Liczy zaledwie siedem linijek. Haczyk? Cztery z nich to odnośniki wiodące do osobnych stron grupujących gatunki alfabetycznie: od „A” do „F”, od „G” do „M”, i tak dalej. Bardzo długą wyliczankę rozpoczynamy od 2-stepu, odmiany brytyjskiego garażu. Kończymy kilkadziesiąt kilobajtów później na zydeco, bluesowej mieszance rodem z kreolskiej Luizjany.
Jeżeli ktoś nad ciągnące się w nieskończoność, monotonne listy przedkłada kolorowe, precyzyjnie oznaczone taśmy czasu, niech wklika się w Mapę Muzyki. Tamtejsze zagadki chromatyczne są co prawda nie do rozwiązania - dlaczego rock i pop są żółte? dlaczego techno, house i trance są krwistoczerwone? dlaczego blues i jazz są niebie... to akurat wiadomo – lecz każdy z wertykalnych bloków ukaże nam w powiększeniu pełną gamę chronologicznie uporządkowanych subgatunków wraz z dorzecznymi opisami i krótkimi playlistami.
Mapa z prawdziwego zdarzenia znajduje się natomiast tutaj. Gigantyczny, dwuwymiarowy schemat Glenna McDonalda korzysta z gatunkowej geografii serwisu Spotify oraz posiada nad wyraz użyteczny ficzur: w każdy jego punkt można kliknąć celem posłuchania reprezentacyjnego utworu. Nie odnajdziemy tam niestety ani „dwukroku”, ani „żydeka”, ale według stopki w Every Noise At Once ulokowano aż 1528 muzycznych styli. Dzięki Bogu, wbrew nazwie nie popłyną z głośnika wszystkie naraz.
Na północnym przylądku hałaśliwego kontynentu umościł się zatem mroźny deep techno house; na dalekim Zachodzie natkniemy się zgodnie z symboliką biblijną na cryptic black metal; w okolicach Przylądka Dobrej Nadziei na swojego odkrywcę wciąż czeka deep opera. Palcem po muzycznej mapie można wędrować na przeróżne sposoby. Funkcja „Genres in Their Own Words” do każdego gatunku przypisuje charakterystyczne słowa pojawiające się w tytułach piosenek. Blues kojarzy się więc ze „zmartwieniem”, „szczęściem”, „samotnością” i „szosą”, hip hop – z „gangsta”, „gettem”, „czarnuchem” i „gównem”. Inna, algorytmicznie bardziej imponująca funkcja pn. „Drunkard's Rock” zabiera nas na wycieczkę po wszystkich gatunkach po kolei, ale planuje ją tak, że każdy styl zazębia się z następnym. Macie wolnych 100 godzin? No to wybierzcie się na spacer po całej muzyce.
Po zbadaniu tych wszystkich wykazów zawołałem z goryczą: Takie bogactwo, a zespoły w ogóle z niego nie czerpią!
o.O Jak to „nie czerpią”? Czyż każdy gatunek nie ma wielu przedstawicieli? Owszem. Ale ze świecą szukać zespołów, które żeglują przez muzyczny ocean i z każdym albumem zmieniają lekko styl. Bez zawracania. Nawet mój ukochany Queen, któremu przecież nie można odmówić muzycznej pomysłowości i okazjonalnych eksperymentów, zaczął od hard rocka (Queen, 1973), a skończył na... rocku (Made in Heaven, 1995). Tak, wiem, jest Lao Che, ale koncept-albumy się nie liczą.
Niewykluczone, że niedoszli muzyczni podróżnicy po prostu odrobili pracę domową z brutalnych zasad rządzących branżą. Dowiedziawszy się o smutnym losie Talk Talku, machneli ręką na różnorodność i obrabiają płyta za płytą swój kawałek poletka, ku uciesze fanów o zamkniętych umysłach.
Talk Talk grał raptem dziesięć lat. Powstał w 1981 r. na fali, przepraszam za dwujęzyczny pleonazm, new wave'u. W jego skład weszło czterech młodych facetów: Mark Hollis (wokalista), Paul Webb (bas), Simon Brenner (klawisze) i Lee Harris (perkusja). Po rychłej rezygnacji Brennera, muzyków ostało się trzech.
Wystartowali synthpopem. Jeżeli kojarzy ci się on wyłącznie z dansingowymi Pet Shop Boys (których skądinąd lubię), bez chwili zwłoki obadaj pierwszy album Talk Talku pt. The Party's Over (1982). Hollisa i spółkę porównywano początkowo do Duran Duran, lecz panowie rozpoczęli poszukiwanie własnego stylu od razu. Lekka nutka histerii słyszalna w głosie wokalisty pozostała z zespołem do końca upodabniając go w moich uszach do o ponad dwadzieścia lat młodszych Birds Of Tokyo.
O głębokim znaczeniu nazwy „Talk Talk” dowiadujemy się w pierwszej piosence:
„No i mówiłem ci wtedy, gdy byłem w formie?
Niepokój ściągał mnie na dół.
Mam dość słuchania jak gadasz rymami.
Kręcisz, bo chcesz uchodzić za prostolinijną.
Wszystko, co mi robisz to gadu-gadu.”
Na następny album świeżo upieczeni fani TT poczekali dwa lata. It's My Life pozornie dostarczyło nowej porcji synthpopu. Jednakże okładka Jamesa Marsha oraz wolniejsze tempo sugerowały, że grupa nie będzie uprawiać tego gatunku po wsze czasy, że powoli szykuje się, by dokądś odlecieć. Aha: Jeżeli jeszcze nie wiedzieliście, że wielki hit No Doubt pt. It's My Life jest tylko coverem – teraz wiecie.
Mijają kolejne dwa lata. Ukazuje się The Colour of Spring. Fani rzucają się nań jak oszalali, kupują ponad dwa miliony egzemplarzy. Wielu z nich przeżywa rozczarowanie. Bynajmniej nie dlatego, że Barwa wiosny jest słaba. Wprost przeciwnie. Stoi jednak na rozdrożu pomiędzy synthpopem a art rockiem odwracając się wyniośle do tego pierwszego plecami, zastępując coraz więcej elektronicznych dźwięków akustycznymi instrumentami, na przykład obłędną harmonijką. Talk Talk nie czekają, aż wątpliwości co do nowo obranego kierunku spęcznieją. Podbijają świat z trasą koncertową. Są u szczytu popularności.
Spirit of Eden (1988) przynosi komercyjną porażkę i artystyczny sukces. Chłopaki siedzą już po uszy w post-rocku, improwizują, eksperymentują z jazzem, ambientem. Wychowana na synthpopie tłuszcza nie ogarnia proponowanych melodii. Hollis zaś bez skrępowania oddaje hołd swoim idolom: Johnowi Coltrane'owi, Milesowi Daviesowi, Claude'owi Debussy'emu. Zapytany, dlaczego dopiero teraz, odpowiada, że chodziło o pieniądze. Wcześniej Talk Talk nie stać było na instrumenty z prawdziwego zdarzenia, musieli korzystać z syntetyzatorów. Oczywiście, wyjaśnienie frontmana można rozumieć na dwa sposoby. O ten drugi także byłoby trudno mieć pretensje.
Spirit of Eden okazuje się fiaskiem. Rolling Stones wystawia mu jedną gwiazdkę na pięć możliwych. Ale już w następnym tysiącleciu szereg liczących się magazynów – PopMatter, Pitchfork, Q, Slant, NME, The Guardian – zgodnie okrzyknie go jednym z najwybitniejszych dokonań muzycznych tamtej dekady.
Basista Paul Webb odchodzi z zespołu. Talk Talk zrywają kontrakt z EMI. Na jeden, ostatni album przechodzą pod skrzydła jazzującego Verve Records. Sesje robią się coraz dziwniejsze. Hollis chce nagrywać przy świecach i kadzidełkach, zaprasza do współpracy pluton altowiolistów, w słowach piosenek pojawiają się odwołania religijne. W rezultacie powstaje Lauging Stock (1991), skończone arcydzieło, post-rockowy majstersztyk.
Ale płyty przestały się sprzedawać. Talk Talk przecenili muzyczną elokwencję fanów. Zespół kończy działalność w 1992 r. Lee Harris i Paul Webb rozpoczynają eksperymentalny projekt muzyczny .O.rang, który w latach dziewięćdziesiątych wyda parę płyt. Mark Hollis pod koniec dekady wypuści album zatytułowany własnym imieniem i nazwiskiem.
A Petszopi? Grają bez przerwy od prawie 40 lat. W zeszłym roku wydali swój trzynasty album. Ciągle synthpop. Nie dla nich żegluga. Super.