Berberiada
turystyka ::: 2017-03-25 ::: 2090 słów ::: #576
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Toto, nie jesteśmy już w Schengen...
Zaraz po wylądowaniu na RAK-u – taki właśnie paskudny skrót identyfikuje podmarrakeszańskie lotnisko Menara – należy wypełnić szczegółowy druczek: skąd przylatujesz, gdzie mieszkasz, zawód, cel wizyty, miejsce pobytu w Maroku, pierwszy samochód ojca, rok założenia warsztatu dziadka itd. Stanowisk z formularzami jest niby aż kilkanaście, ale pasażerów, którzy właśnie wyszli z samolotu – ponad stu, zatem natychmiast tworzą się kolejki. Dobrze chociaż, że pola do wypełnienia opisano w trzech językach, po angielsku, po francusku i po arabsku.
Za chwilę nasze paszporty przegląda pierwszy policjant. Ta wstępna kontrola trwa chwilkę. Na kontrolę główną, związaną z zarejestrowaniem druczków i wbiciem pieczątek, trzeba już zaczekać w następnej kolejce. Drugi policjant traktuje bowiem swoje zadanie serio i wykonuje je niespiesznie, chętnie przyczepiając się do drobiazgów. Na koniec trzeci policjant sprawdza pobieżnie pieczątki kolegi. Wreszcie wpuszczają nas do Maroka.
Terminal Menary jest ogromny, chociaż wewnątrz wieje pustką. Lotnisko niby międzynarodowe, lecz rocznie przewija się przez nie prawie trzy razy mniej pasażerów niż przez Okęcie. Możemy zatem bez blokowania innym przejścia podziwiać efektowną architekturę. Białe, ukośne boczne kolumny przechodzą miękko w gruby sufit z romboidalnymi wycięciami przywodzącymi na myśl liście tropikalnego drzewa. Zostajemy po raz pierwszy oczarowani marokańskim designem. Zaklęcie utrzyma się w mocy przez cały tydzień.
Autor: simon_music (CC)
Wychodzimy przed terminal. Wita nas niskie, grzejące jak iblis słońce. Z gromadki taksówkarzy i kierowców machających kartkami z nazwami riadów i nazwiskami pasażerów próbujemy wyłowić wzrokiem tego naszego, który miał tu już być i na nas czekać. Na próżno. Najwyraźniej nie dojechał. Inshallah.
* * *
Cztery dni później mkniemy wygodnym autokarem do Essaouiry. Odjazd opóźnił się o godzinę. Miało to niewątpliwy związek z austriackimi turystami, którzy bodajże nie wnieśli zawczasu opłaty za dodatkowy bagaż. Patriarcha rodziny, beczułkowaty Austriak z wędkarskim wąsem, długo załatwiał sprawę w biurze przewoźnika. Kierowca czekał nań cierpliwie, a raczej obojętnie, bo tutaj, w Maghrebie, czas płynie troszkę inaczej niż w w Polsce i Skandynawii.
Podróż z Marrakeszu do nadmorskiej Essaouiry, nie licząc przymusowego postoju na starcie, trwa niecałe trzy godziny. Jedziemy wygodną, równą, dwujezdniową szosą, a za oknami przesuwa się... pustynia? Bynajmniej! Owszem, pagórkowaty krajobraz pozbawiony jest prawie całkowicie drzew, ale za to oko pieści zgoła nieeuropejska kombinacja kolorów: soczysta zieleń niskiej roślinności ozdobiona pasmami pomarańczowego piachu. Od czasu do czasu na horyzoncie wyskoczy jakaś kanciasta góra, jak na okolice Atlasu przystało. Całość skontrastowana z błękitnym niebem wygląda nader ładnie, szczególnie, jeśli przyleciało się kilka dni temu z szarej norweskiej zimy.
Autokar parokrotnie przejeżdża przez niewielkie miejscowości. Zapamiętuję dwie rzeczy. Nieopodal Marrakeszu mijamy spore, nieukończone osiedle. Surowe budynki straszą pustymi oczodołami okiennych otworów. Wygląda na to, że nikt tam nie mieszka, a chociaż to środek tygodnia, nie widać też jakichkolwiek oznak prac wykończeniowych. Ghost town?
Potem mój niekłamany podziw budzi duży, żółty kundel. Kundel jak kundel, ale ten śpi dokładnie pośrodku drogi. Słysząc warkot motoru – kierowca nie zwalnia na widok psa ani trochę – zwierzak podnosi się leniwie, rozgląda... autokar się zbliża... ziewa, strzyże uchem... sto metrów... oblizuje się niezadowolony, że przerwano mu popołudniową drzemkę... pięćdziesiąt metrów... odwraca się... dziesięć metrów... schodzi dostojnym krokiem na bok dosłownie w ostatniej chwili.
Ten berberski czworonóg niejedno w życiu musiał widzieć.
Powiedzieć, że Maroko zamieszkują Arabowie, to tak jakby stwierdzić, że Polskę zamieszkują Rosjanie. Ba! Gorzej nawet, bo Polaków i Rosjan poza wschodnioeuropejską duszą i słowiańską kulturą łączy dodatkowo rasa, podczas gdy Berberowie i Arabowie różnią się zasadniczo pod względem antropologicznym. Ci pierwsi żyją w Maghrebie od przynajmniej dwunastu tysięcy lat i przynależą do rejonu śródziemnomorskiego równie mocno co Hiszpanie, Włosi czy Francuzi. Rzecz wiadoma, różnice między nimi a Arabami zatarły się częściowo wskutek religijnej i językowej arabizacji Berberów przeszło tysiąc lat temu. Bądź co bądź islam jest w Maroku wyznaniem dominującym.
Jednak już z językiem sprawa przedstawia się bardziej skomplikowanie. W Maroku arabski i berberski funkcjonują obok siebie jako dwie oficjalne mowy. Arabski pisany jest taki sam jak w innych muzułmańskich krajach, lecz arabski mówiony, czyli darija, już nie. Mówiący po arabsku Marokańczyk dogadałby się z Algierczykiem bądź Tunezyjczykiem, lecz z Egipcjaninem, Irakijczykiem czy Saudyjczykiem – ni w ząb. W powszechnym użyciu jest oczywiście francuski; wielu Marokańczyków zna również podstawy hiszpańskiego. Z angielskim u nich dużo gorzej, ale i tak są prawdziwie wielojęzycznym społeczeństwem.
Etnonim „Berber” pochodzi, jak łatwo się domyślić, z greckiego „barbarzyńcy", które to określenie zaadaptowali arabscy geografowie w X wieku. Berberowie nie uważają go bynajmniej za urągliwe, choć sami nazywają się także Amazighami (l. poj.: „Imazighen”), co oznacza „ludzi wolnych” tudzież „ludzi szlachetnych". Hm... Fremeni żyjący na pustyni? Skąd my to znamy...? A może po prostu, za Łozińskim, „Wolanie”? Co miał na myśli Kaczyński śpiewając wiele lat temu „Z ziemi polskiej do Wolski”? Tyle pytań, odpowiedzi zna tylko Allah.
Zanim dojedziemy do Essaouiry, zdążę jeszcze wspomnieć krótko o neotifinaghu, nowoczesnym alfabecie berberskim. Alfabecie, a raczej abdżadzie, gdyż alfabet winien posiadać zarówno spółgłoski jak i samogłoski, podczas gdy neotifinagh jest pismem spółgłoskowym, czyli abdżadem właśnie, tak jak wiele innych pism semickich. Jak zwał tak zwał; analfabeta doceni wyłącznie glify. A te neotifinaghowe są ładniutkie, bo proste, czytelne, geometryczne, aż w ośmiu przypadkach oparte na kolistej konstrukcji. Paradoksalnie – albo jak na pismo spółgłoskowe przystało – nie ma w nim odpowiednika litery „o”, więc zapisanie słowa „Blogrys” nastręcza pewnych trudności. Spróbuję:
* * *
Jesteśmy w Essaouirze. Pierwszy raz w życiu widzę przestwór Atlantyku... no, prawie przestwór, horyzont zasłania mi częściowo wysepka Ile de Mogador. Brudna piana zostawia ślad na piasku. Unijne regulacje dotyczące czystości wody tutaj nie obowiązują.
Essaouirańska plaża. Czy plaże polskie mają dla odmiany kształt krzyża? Autor: uploadmo (CC)
Essaouira, dawniej znana właśnie jako Mogador, znajduje się mniej więcej pośrodku marokańskiego wybrzeża, w jedynym miejscu, w którym przez mniej więcej sto kilometrów ciągnie się ono prosto z północy na południe. Miasto liczy raptem 70 tys. mieszkańców. Jego współczesna nazwa oznacza „małą fortecę”, co zgadza się z topografią medyny, „starówki”, będącej kiedyś ufortyfikowanym miasteczkiem. Teraz wzdłuż ulic dawnej fortecy rozmieszczone są setki straganów, a wzniesione w XVIII wieku przez europejskich inżynierów i architektów mury kruszeją, bo nie ma pieniędzy na ich konserwację. W Essaouirze panuje atmosfera bardzo podobna do tej marrakeszańskiej, choć ze względu na mniejszą skalę i obecność oceanu jest mniej chaotycznie, bardziej portowo.
Essaouira jak przez mgłę.
Nie uszło mojej uwadze, że ten zakątek medyny nazywa się Tara, tak samo jak rodzinna posiadłość Scarlett O'Hary z Przeminęło z wiatrem.
Dwie uliczki dalej znajduje się zrujnowana mellah, dawna dzielnica żydowska. Żydzi tam już prawie na pewno nie mieszkają, za to po okolicy kręcą się Berberowie z jakiegoś podejrzanego plemienia. Szybko się stamtąd zmyliśmy. Kontrast jest jednak ogromny i zaskakujący: po jednej stronie zupełnie sympatyczna, długa ulica handlowa, po drugiej groźne ruiny budynków. Inny świat wewnątrz innego świata. Autor: World Imaging (CC)
Uliczkę znam w Mogadorze...
Street art z widokiem na Atlantyk. Atlantyk w kadrze się niestety nie zmieścił. W trakcie wykonywania zdjęcia na lewo ode mnie jakiś facet wdychał klej, podczas gdy ja wdychałem zapach świeżego kału leżącego w dużych ilościach nieopodal. Też bym wolał klej.
Znajdź graffiti z poprzedniego zdjęcia.
Warsztat tkacki. Kupiliśmy tutaj narzutę na kanapę. Cena była zaskakująca niska. Handlarze-pośrednicy nas nienawidzą.
Fragment fortecy, której Essaouira zawdzięcza swą nazwę.
Na skraju essaouirańskiej medyny znajduje się duża restauracja z dwupoziomowym dachem, z którego roztacza się szeroki widok na okolicę. Gdy trafiliśmy tam pierwszy raz, obok nas jadła samotnie obiad niebrzydka Rosjanka. Po drugiej stronie siedział natomiast samotny brzydki Niemiec o wyglądzie wyciora do armaty. Palił nonszalancko skręta. Po kilku minutach dosiadł się do Rosjanki i próbował ją nieumiejętnie podrywać. W nawiązaniu znajomości przeszkadzała im bariera językowa, ponieważ oboje nad wyraz słabo radzili sobie z angielskim. W pewnym momencie Niemiec wstał, zszedł na dół i już nie wrócił. Rosjanka dokończyła kolację, poczekała chwilę, potem wychyliła się przez balustradkę, tęsknie rozejrzała po okolicy i też sobie w końcu poszła. Zostawiła na stole w koszyku sporo pieczywa, którym nie omieszkałem się kilkakrotnie poczęstować, dopóki nie sprzątnął go kelner. Gdzie Niemiec i Rosjanin nie mogą się dogadać, tam Polak korzysta.
Nasza ulubiona restauracyjka w Essaouirze. Stołowaliśmy się tam trzy razy. W środku trochę ciasno, ścianom przydałoby się malowanie, ale tażin serwują pyszny.
W Essaouirze spędzamy dwie doby. Następnego dnia po przyjeździe wyruszamy na zakupy. Rozglądamy się za biżuteryjnymi suwenirami. Przystajemy przy niewielkim, pozornie pozostawionym bez opieki stoisku. Korzystamy z okazji i bez wysłuchiwania natrętnych ofert zrobienia interesu życia, oglądamy w spokoju ciężkie bransolety i wysadzane kolorowymi kamieniami naszyjniki. Jednak już po niespełna minucie czuję na sobie czyjś dobroduszny wzrok. Zerkam w bok.
Zza bocznej ścianki, nisko przy trotuarze, wychyliła się siwa główka z wymalowanymi oczami. Przypatruje nam się bez słowa, z życzliwym uśmiechem. Pozdrawiamy handlarza, który odwzajemnia powitanie, podnosi się flegmatycznie z schodków i wyłania zza węgła w całej okazałości. Przebrał się za Berbera, ma na sobie lekką dżellabę w kolorze indygo. Przy pasie wisi zakrzywiony sztylet.
Rozpoczynamy procedurę targowanie. Handlarz sprawia całkiem dystyngowane wrażenie, mówi nieźle po angielsku. Zależy mu oczywiście na sprzedaniu nam czegoś (najchętniej wszystkiego), lecz nie jest tak nachalny jak jego koledzy po fachu. Pokazując nam naszyjniki opowiada o lapis lazuli wydobywanej przez jego plemię w okolicznych kopalniach; gdy obracamy w dłoniach bransolety, dowiadujemy się, jak on sam w pocie czoła wytwarza je nocami w rodzinnym warsztacie na obrzeżach Essaouiry.
Berber Indygo wzrusza nas też opowieścią o swojej nieżyjącej matce. „Oddałbym to wszystko”, pokazuje machnięciem dłoni stoisko, „żeby móc spędzić z nią choćby jeden dzień”. Pociąga nosem. „Jeśli nie dla siebie, to dla matek swoich coś kupcie. Żadna cena nie jest za wysoka, gdy kupuje się prezent dla matki”, poucza.
Dzień zbliża się powoli ku końcowi, więc postanawiamy kupić suweniry właśnie u niego. Dyskutujemy cenę, dobijamy targu. Ale wspominamy, że chcielibyśmy coś jeszcze, coś, czego on nie ma akurat u siebie. Gdzie można by to dostać? Odpowiada, a jakże, że również u niego. Musielibyśmy tylko zaczekać pół godziny. Proponujemy więc, że wrócimy za kilkadziesiąt minut i zapłacimy za wszystko za jednym zamachem. Berber cmoka, wolałby dostać zaliczkę już teraz. „Na pewno wrócicie?”. Na pewno. Obiecujemy powrót w dobrej wierze, toteż dobrze nam z oczu patrzy. Berber Indygo rezygnuje z zaliczki. „Zaraz wrócę”.
Nie ma co sterczeć pod zamkniętym tymczasowo stoiskiem. Ruszamy na spacer dookoła kwartału. Skręcamy w wąską uliczką, po chwili wychodzimy na niewielki placyk i trafiamy przed sklep z biżuterią, w którym gospodaruje kurduplowaty, kulawy sprzedawca w jasnoczerwonym sweterku.
Tutaj czeka nas niespodzianka. Okazuje się, że Sweterek sprzedaje dokładnie takie same naszyjniki i bransolety, jak te, które produkuje od zmierzchu do świtu rodzina Berbera Indygo. Czyżby franczyza...? Cena zbliżona, choć nieco niższa, pewnie dlatego, że sklep nie znajduje się przy głównej ulicy. Przykro nam trochę, że Berber Indygo kłamał tak bezczelnie, chociaż z drugiej strony to w końcu Maroko, które zdążyliśmy już trochę poznać – czego jak czego, ale szczerości od handlarza biżuterią oczekiwać nie sposób.
Sweterek pyta nas, skąd przyjechaliśmy. Mówimy, że z Polski. „Z Polski!”, cieszy się. „Znam dwa słowa... nie! cztery słowa po polsku. »Pie-kny pan«, »piek-na pani«”, sylabizuje. Piękni państwo śmieją się razem ze swoim nowym przyjacielem.
Odchodzimy na bok, naradzamy się, co robić. Cena za biżuterię jest tu niby trochę niższa, ale z drugiej strony, z tamtym już się umówiliśmy. Trochę głupio tak zrywać handel, tym bardziej, że Berber Indygo poleciał po trzeci suwenir, którego nie ma na składzie Sweterek. Z westchnieniem decydujemy więc dopłacić tych kilkadziesiąt dirhamów i kupić wszystko razem „w zestawie” u brata właściciela kopalni lapis lazuli. Sweterek zajęty jest właśnie innymi potencjalnymi klientami. Wymykamy się cichcem z placyku.
Przystajemy na chwilę w połowie uliczki wiodącej na główny trakt. Chcemy zrobić kilka zdjęć pięknej mozaice z kolorowych płytek na ścianie restauracji. Ale trzeba się spieszyć z powrotem. Zmierzcha. Pół godziny już minęło.
Wtem w pustym zaułku rozbrzmiewa dźwięk kulawych kroków. Ktoś woła do nas po polsku: „Piekny pan! Piekna pani!”. Jasnoczerwona, kurduplowata sylwetka zbliża się pokracznym kłusem. Spanikowany, macham przecząco ręką. Wołamy, że nie, że dziękujemy i pryskamy na główną ulicę...
...gdzie niemalże zderzamy się z Berberem Indygo, który wyruszył najwyraźniej na obchód okolicy. Odruchowo – zresztą zgodnie z prawdą – oznajmiamy mu, że właśnie doń podążaliśmy. Berber Indygo kiwa ze zrozumieniem głową. Sam się nawet usprawiedliwia: „Nie myślcie, że was szukałem. Wiedziałem, że wrócicie. Tak sobie tylko spacerowałem”, uśmiecha się, nadal życzliwie, nadal dobrodusznie, dotykając od niechcenia rękojeści zakrzywionego sztyletu.
____________________
Ilustracja nagłówkowa przedstawia mauretańską kawalerię, fragment płaskorzeźby z Kolumny Trajana. Starożytna Mauretania była królestwem berberskim i rzymską prowincją. Kliknij tutaj po więcej (moich) marokańskich zdjęć.
Komentarze
LordThomas (2017-03-25 17:57:45)
Jadłeś resztki z rosyjskiego stołu. Wstyd...
Ten kał którego zapach wdychałeś to pewnie też niemiecki.
G. (2017-03-25 20:09:25)
> Jednak już po niespełna minucie czuję na sobie czyjś dobroduszny wzrok
dobroduszny, hehe : ) Indygo na zimno ocenial ktora regula socjotechniki pozwoli oskubac Fatime i Mustafe a te niedbale musniecia kindzalu nie byly takie przypadkowe ; )
Robert M (2017-03-27 07:28:07)
Skubałeś cudzy chleb? jprdl, przywiozę Ci coś w piątek... Dobrze, że chociaż jesteś słowny.
Borys (2017-03-27 07:46:25)
Lord Thomas: Celny pojazd.
G.: Niewątpliwie...
Robert M: Szyderstwem z chleba naszego powszedniego odpłacasz mi za te wszystkie błyskawiczne korekty? Powiedz nam naczelnikiem którego żmijowego plemienia jesteś.
Robert M (2017-03-28 06:41:13)
Higienicznego.
Borys (2017-03-28 08:36:18)
No to nieźle.