Marokaina
turystyka ::: 2017-03-08 ::: 2300 słów ::: #571
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Jak opowiedzieć o urlopie spędzonym w Maroku? Kusiło mnie, żeby ponownie sięgnąć po sprawdzoną formułę alfabetu, lecz powtórka zakrawałaby na intelektualną gnuśność. Opis bogatych wrażeń przywiezionych z Maghrebu prosi się zresztą o pełnowymiarowy tekst. Ale jak zacząć? A jak rozpoczynał polski mistrz reportażu? Poszukam inspiracji u niego! Hm, zobaczmy.
W Afryce mieszkałem kilka lat.
— „Heban”
Nie no, ja przecież nie napiszę, że „W Maroku spędziłem cały tydzień”, bo bym się skompromitował. Szukam dalej.
Moje pierwsze spotkanie z Imperium odbywa się przy moście łączącym miasteczko Pińsk z Południem świata.
— „Imperium”
Cieplej, cieplej. Może zatem: „Moje pierwsze spotkanie z Maghrebem odbywa się na lotnisku Menara łączącym...”. Nie, nie. Nuda! Poza tym nie chcę, żeby było chronologicznie. Mam dziś wielką ochotę na narrację nieliniową, na otwarcie jakimś mocnym akcentem.
Przez wiele lat byłem moździerzystą jaśnie osobliwego pana.
— „Cesarz”
Nie no, do diabła z tobą, Rysiu! Domosławski już kilka lat temu pokazał, co z ciebie za ziółko, wszystko zmyślasz. Moje pierwsze zdanie musi być zaś nie tylko szczerą prawdą, ale i chwytać mocno czytelnika za serce, tak, żeby po prostu musiał kliknąć CZYTAJ DALEJ. Nie przez moździerze droga. Zacznę tak:
W ciemnościach niewielkiej komnaty rozświetlanej jedynie poświatą czerwonej, ukrytej gdzieś pod łóżkiem lampki, zwalisty Berber energicznymi ruchami wciera wonny olejek w moje pośladki.
Ha, mam Was!
W ciemnościach niewielkiej komnaty rozświetlanej jedynie poświatą czerwonej, ukrytej gdzieś pod łóżkiem lampki, zwalisty Berber energicznymi ruchami wciera wonny olejek w moje pośladki. Kilka minut później masaż tylnej połowy ciała kończy się odrobinę bolesnym naciąganiem obu ramion. Trzeszczą stawy.
Berber nachyla się, mówi cichutko „Turururu”, lecz musi jeszcze ze dwa razy powtórzyć swoje zaklęcie, zanim pojmę, że Zwalisty próbuje wyrzec do nie rozumiejącego ni w ząb po francusku „pacjenta” angielskie „Turn around”. Posłusznie się odwracam i poddaję posłusznie (الإسلام) dalszemu masażowi. Mam przymknięte oczy. Jestem całkowicie odprężony. W gnuśnej Europie w podobnych okolicznościach troszkę bym się bał, lecz w Maroku homoseksualizm jest wszak zdelegalizowany. Nic mi tutaj nie zagraża, włos z głowy spaść nie może.
Pierwsza część wizyty w hamamie się kończy. Zwalisty składa dłonie w miseczkę, przyciska je do brzuszka (swojego), przymyka oczy, mruczy coś. Z wewnętrznym westchnieniem kładę mu kilka dirhamów. Na dole, w małej recepcji zarządzanej przez korpulentną damę niechybnie spokrewnioną z właścicielem, bo w przeciwnym razie rąbałaby go biorąc zapłatę od klientów bez wystawiania paragonów – w recepcji wisiał szyld informujący, że „napiwki nie są oczekiwane”. Jak widać, kłamał. Dolna połowa szyldu mówiła także, że „podatek wliczono w cenę zabiegu”. Ciekawe, czy przedstawiciel skarbówki ujawni się przy wychodzeniu i każe coś dopłacić. (Na szczęście nie ujawnił i nie kazał).
Zwalisty prowadzi mnie do drugiego pomieszczenia i oddaje w ręce szczupłego, wąsatego pracownika w samych gaciach. Wąsaty polewa mnie kilkukrotnie ciepłą wodą czerpaną dzbanem ze zbiornika, naciera czarnym mydłem, po czym zamyka na dziesięć minut w małej komorze parowej. Tonę w gorących obłokach, nie widzę nawet wyciągniętej przed siebie ręki. Z trudem wymacuję ławkę, powoli siadam. Czuję się, jakby ktoś odpalił Silent Hill na Pegasusie.
Wąsaty wyciąga mnie wreszcie z komnaty, kładzie na twardym jak nieszczęście katafalku, zakłada specjalną rękawicę i robi mi, przepraszam feministki, „skrobankę”. Stary, zmęczony europejskością naskórek odchodzi płatami. Potem kolejne polewanie wodą, ponowne nacieranie czarnym mydłem i jeszcze jedna runda w komorze parowej. Wąsaty podkręca kupiony na lewo od Rosjan zamglacz smoleński i pyta palcami: „Dziesięć?”. Spłoszony odpowiadam w ten sam sposób, że lepiej „pięć”, pięć minut w tym ukropie wystarczy w zupełności. Wąsaty kręci z politowaniem głową. Tacy słabowici ci kafirowie. Zaraz okaże się, że ma rację.
Po pięciu minutach chłodzę się już pod prysznicem. Ale nie jest ze mną najlepiej. Czterdziestopięciominutowy masaż, „skrobanka” i dwie porcje pary może i na dłuższą metę mnie odmłodziły, ale na razie czuję gwałtowny odpływ sił witalnych. W głowie wiruje, jestem o trzy kroki od puszczenia pawia.
Jednak Wąsaty czujnie mnie obserwuje. Śmierć „pacjenta” to nie najlepsza reklama dla cieszącego się (jak dotąd) dobrą sławą hamamu; poza tym „dead men pay no tips”. Ratując mnie udusi dwa tażiny na jednym ogniu. Błyskawicznie przywołuje Zwalistego, obaj łapią upapranego wciąż mydłem „chorego” pod ramiona i żwawo — jalla! jalla! — przeciągają krótkim, niskim, wąskim korytarzykiem do pokoju ostatniej posługi. Trafiam na wygodną leżankę obciągniętą imitacją białej skóry. Dostaję szklankę zimnej wody, potem szklaneczkę marokańskiej whiskey, potem zimną wodą z cukrem. „Hamski” finisz. Uraczony taką kombinacją napojów szybko się regeneruję. Przypominam sobie legendę, wedle której w starożytnym Damaszku stało 365 hamamów, jeden na każdy dzień roku. Chyba nie dałbym rady.
Jeszcze tylko obowiązkowy napiwek dla Wąsatego i blisko dwugodzinna wizyta dobiega końca. W poczekalni spotykam żonę, która w tym samym czasie, w żeńskiej części przybytku — oddzielonej od części męskiej barierą genderową trudniejszą do przekroczenia niż Mur Berliński — zniosła, jak się okazuje, zdrowotne zabiegi zdecydowanie lepiej. Wychodzimy z łaźni i zatapiamy się na powrót w gwarze i ruchu handlowej uliczki. Jesteśmy w samym sercu Marrakeszu, o rzut kamieniem od Dżamaa al-Fina, najruchliwszego bazaru Afryki.
* * *
Marrakesz, przynajmniej pod względem architektonicznym, jaki jest, każdy wie. Wyobraź sobie północnoafrykańskie, będące pod silnym wpływem islamu miasto. To właśnie Marrakesz. Niska, gęsta zabudowa w kolorze ochry, minarety, mury, pojedyncze palmy, wokół przesuszone (choć niezupełnie pustynne!) równiny, w oddali Atlas o ośnieżonych szczytach.
Marrakesz nocą. Autor zdjęcia: Mike Fleming (CC)
Liczący mniej więcej milion mieszkańców Marrakesz jest czwartym największym miastem w Maroku (po Casablance, Fezie i Tangerze; stołeczny Rabat zajmuje dopiero siódme miejsce) i prawdopodobnie najważniejszym pod względem historycznym. Plemiona Berberów zamieszkiwały te rejony już w czasach neolitu. Miasto założył w okolicach roku 1060 Abu Bakr ibn Umar z dynastii Almorawidów – w tym samym czasie w naszej okolicy Bolesław II Szczodry odzyskiwał dla Polski Grody Czerwieńskie.
Pierwszy okres świetności Marrakeszu przypada na XII wiek. Almorawidzi, pozostając pod silnym wpływem kultury andaluzyjskiej, budowali na potęgę meczety i medresy (szkoły koraniczne). Wzniesiono podówczas charakterystyczne mury z pomarańczowej cegły o długości prawie dwudziestu kilometrów. „Miasto Ochry” rychło stało się kulturowym, religijnym i handlowym centrum Maghrebu. Potem na pewien czas podupadło, prześcignięte przez Fez, aby odzyskać świetność w wieku XVI. Sułtani sadyccy odrestaurowali miasto i pobudowali wspaniałe pałace, o których będzie jeszcze mowa (choć nie dzisiaj).
Boisko w południowej części Marrakeszu, w tle mury wokół medyny. Piłka nożna cieszy się ogromną popularnością. Wiele razy natykaliśmy się na amatorów futbolu.
Serce Marrakeszu stanowi medyna, czyli otoczona wyżej wspomnianym murem „starówka”. Medyna marrakeszańska liczy jakieś dwa kilometry średnicy; w 2001 r. wpisano ją w całości na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Jej krwioobiegiem jest plątanina wąskich, brudnych ulic, uliczek i zaułków. Skąpo oznakowanymi ulicami jeżdżą dziko samochody, wśród których dominują półciężarówki-rupiecie oraz żółte taksówki. Uliczki zastawione są straganami, obok których motorowerzyści co rusz zręcznie wymijają pieszych, a ciągnący dwukołowe wózgi tragarze po prostu idą przed siebie wiedząc, że tłuszcza sama rozstąpi się przed nimi. W zaułkach błąkają się wychudzone koty. Pies, zwierzę nieczyste, raczej w okolicy nie występuje. Na szczęście dla porządnych ludzi.
Popularne środki transporu w Marrakeszu. Od lewej: Nogi, taksówka, motorower, osioł ciągnący wózek. Wszystko w ruchu, wszystko gdzieś pędzi, tylko osioł stoi i cierpliwie czeka na właściciela. Na zdjęciu brakuje dwukołowego wózka ciągniętego siłą ludzkich mięśni.
Uliczkę znam w Marrakeszu.
Koty na motorowerze. Częsty widok. Nie było przypadkiem takiej kreskówki? Motorbike Cats, coś takiego? A nie, nie, poplątałem. Były, zdaje się, Motomyszy z Maroka.
Ulice zbiegają się w Dżamaa al-Fina, największym placu w medynie. Za Wikipedią: „Nie wiadomo dokładnie, jak powstał. Także pochodzenie nazwy nie jest znane, uważa się, że oznacza ona „plac bez meczetu” lub „zgromadzenie umarłych”, które nawiązywać ma do targów niewolników i egzekucji, jakie odbywały się tutaj aż do XIX wieku.” Kilka akapitów wcześniej prosiłem, żebyś wyobraził sobie architekturę Marrakeszu. Ponieważ zdałeś tamten test na piątkę, teraz pójdź za ciosem i wyobraź sobie typowe maghrebskie targowisko. Bingo. Mnóstwo stoisk z owocami, warzywami, przyprawami, orzechami, torbami, ciuchami i innymi towarami charakterystycznymi dla regionu (elektroniki nie sprzedają w ogóle). Wieczorem, przy głównej arterii placu rozstawiane są bary serwujące tażiny. Nad Dżamaą al-Finą unoszą się natarczywe, jakże nieeuropejskie dźwięki piszczałek i bębnów. Jakiś Berber zachęca cię do pogłaskania zaklętego węża. Inny bezpardonowo podtyka ci pod nos śmierdzącą małpkę w koszulce z napisem „Ronaldo” i żąda za tę wątpliwą przyjemność dziesięciu dirhamów.
Słońce zachodzące nad Dżamaa al-Fina. Zdjęcie zrobione z Café Argana, w której 28 kwietnia 2011 terrorysta związany z Al Quaedą zdetonował bombę zabijając siedemnaście osób. Od tamtego czasu przy wejściu stoi wykrywacz metalu. Nie wiem, jak niby miałby zapobiec kolejnemu zamachowi. Terrorysta przebiegnie przez wykrywacz, rozlegnie się pisk, ale co z tego, bo już jalla! jalla!, pędem po schodach na górę do głównej sali, inshallah i bum.
Topograficzną osią Marrakeszu jest meczet Kutubija, najwyższy w mieście (77 m) i położony tuż obok Dżamaa al-Fina (czyli z tym „placem bez meczetu” coś nie do końca się zgadza). Budowano go w XII wieku na dwa razy, bo za pierwszym zorientowano się, iż źle wyznaczono kiblę (kierunek na Mekkę) i przez to krzywo ustawiono mihrab (główną niszę w sali modlitw).
Place des Epices, Plac Przypraw, inne, mniejsze targowisko w medynie sąsiadujące z Dżamaą al-Finą. Sprzedają tam nie tylko przyprawy. Łapią także turystki, robią im na dłoni błyskawiczny tatuaż z henny i żądają od mężów 50 euro zapłaty.
Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem informacja, że na Dżamaa al-Fina i w przylegających doń soukach (sklepostraganach) wszyscy handlarze zaczepiają przyjezdnych i próbują im coś sprzedać. Pierwszego dnia pobytu jest to fenomen psychologicznie przytłaczający, no bo w Europie nauczeni jesteśmy, że gdy ktoś do nas (pozornie) sympatycznie zagada, należy przynajmniej odpowiedzieć mu uśmiechem i pokręceniem głowy. Jednakowoż w Marrakeszu uśmiech i pokręcenie traktowane są jako zachęta do rozpoczęcia negocjacji. Człowiek więc prędko uczy się, że przez souki należy kroczyć zdecydowanym, dość szybkim krokiem, nie przystawać, nie wyglądać na zdezorientowanego, nie zatrzymywać się na dłużej niż dziesięć sekund przy „wystawach” i na wszystkie „bonżury” reagować milczącą obojętnością, ewentualnie chłodnym „no mehsi” lub „la szukran”, najlepiej popartym władczym machnięciem ręki.
A gdy chcemy coś kupić? Cóż, ceny startowe są wygórowane. Handlarze próbują uzyskać kilkukrotne, niekiedy kilkunastokrotne przebicie. Wyczytałem w internecie świetną radę dotyczącą targowania się: nie przejmować się w ogóle podaną ceną. Oglądając interesujący nas towar należy zdecydować, ile jesteśmy skłonni zapłacić oraz ile jesteśmy maksymalnie skłonni zapłacić, następnie ściąć pierwszą cenę o jakieś 10-20%, zaproponować ją sprzedawcy (który na pewno uda oburzenie, ale jeżeli zablefujemy i spróbujemy odejść, na bank nas zatrzyma i będzie się targował), a następnie powoli podbijać aż do naszej ceny maksymalnej.
Tak się tutaj wymądrzam, a pierwszego dnia oskubali mnie jak przedszkolaka. I to na... soku pomarańczowym.
Stoi sobie stragan ze świeżymi pomarańczami i wyciskarką. Sprzedawca telepatycznie wyczuwa, że chce mi się pić. Zaprasza mnie szerokim gestem i jeszcze szerszym uśmiechem. Unosi nawet kciuk do góry. Masz. Poczęstuj się. Jednego wypijesz, spróbujesz, jak to smakuje. Cena: pięć dirhamów (dwa złote).
Od razu popełniam błąd. Płacę banknotem dwustudirhamowym, bo nie mam przy sobie drobnych. A przecież sto złotych vel dwadzieścia dolarów to żaden wielki nominał, prawda? Sprzedawca stawia przede mną szklankę, bierze banknot – szeroki uśmiech zniknął już jak zdmuchnięty z jego twarzy, która przybrała zasadniczy wyraz – i zabiera się powoli za wydawanie reszty. Dostaję jeden studirhamowy banknot i trochę monet.
Tutaj zaliczam drugą wpadkę: daję się zdezorientować marokańskim bilonem, którego jeszcze dobrze nie znam. Przeliczam pieniądze, coś się nie zgadza. Protestuję. Sprzedawca się krzywi. Nie dla niewiernego psa dirhamy. Dosypuje monet, tym razem większych. Wydaje mi się, że już jest okej, bo biorę te większe monety za dwudziestki. Oddalam się o kilka kroków, przeliczam ponownie. Nie, to były dziesiątki i piątki. Dwudirhamowy sok kosztował mnie dirhamów pięćdziesiąt. Tu dla ciebie pomarańcza, sk...synu.
Tak właśnie zostałem skuszony.
Tej nocy nie mogę zasnąć. Przewracam się z boku na bok, pokwękuję. Czuję się jak chłopczyk, którego wyrolowano przy sprzedaży lodów.
Mścimy się trzy dni później na innym handlarzu.
Miejsce akcji: spory sklep z różnościami kilkaset metrów od Dżamaa al-Fina. Antagonista: młody, czupurny, ogorzały sprzedawca w obcisłej, skórzanej kurtce. Widząc nas, węszy interes dnia. Nie wie, że jego wujek od pomarańczy udzielił już nam gruntownej lekcji berberskiego handlu.
Łaskawie pozwalamy Czupurnemu oprowadzać się po sklepie. Oglądamy narzuty na kanapę z pomponami, bogato haftowane obrusy. Każemy rozwijać niewielkie, jedwabne, piękne dywany, które zmieniają kolor w zależności od kąta padania światła. Czupurny woła do pomocy przy rozwijaniu kolegę, aż kląska z zadowolenia. Będzie dzisiaj zysk. Potem przechodzimy do działu odzieżowego. Czupurny owija moją żonę jakimś berberskim płaszczem. Patrz na swoją piękną Fatimę, mówi. Mnie zawija na głowie chustę. Patrz na swojego przystojnego Mustafę! Gdy Czupurny mnie stroi, wyczuwam od niego zapach wczorajszej wódy. W Maroku? Gruba sprawa.
Każemy odłożyć interesujące nas niby rzeczy na bok. Przy wychodzeniu dla rozrywki, choć nie mając zamiarów niczego kupować, targujemy się dla sportu. Czupurnemu rzednie mina, gdy orientuje się, że, wahade, na starcie bardzo ostro zbijamy cenę, i że, zouje, rezygnujemy szybko z kupna połowy odłożonych rzeczy, w tym najbardziej wartościowego „latającego dywanu”. Za resztę ustalamy jakąś tam cenę i już, już ma dojść do płacenia, gdy ja nagle oznajmiam, że w sumie to nie, bo nie mamy przy sobie dość pieniędzy, więc teraz to nie, ale wrócimy później, a może za kilka dni, gdy już z Maroka będziemy wylatywać.
Takim bezczelnym zachowaniem popełniłem niewątpliwie handlowe faux pas. Czupurny nie kryje się ze swoją złością. Skrzeczy, podskakuje, odgraża się, pyta, w którym riadzie się zatrzymaliśmy, każe nam się wynosić. Stracił przez nas godzinę, nie zarobi ani dirhama prowizji. Musi natomiast teraz zrolować te wszystkie dywany. Skacowany.
Tu dla ciebie pomarańcza.
Fatima i Mustafa idą coś zjeść.
____________________
Ciąg dalszy nastąpi. W zdjęciu nagłówkowym widzimy oczywiście flagę Maroka, która zadaje okrutny cios chrześcijańskiej wrażliwości: zielony pentagram na czerwonym tle. Kolor zielony jest kolorem islamu, kolor czerwony reprezentuje siłę i odwagę, natomiast pentagram należy utożsamić z Pieczęcią Solomona.
Autorką wszystkich zdjęć poza dwoma pierwszymi jest Marie Christine Fabara.
Komentarze
G. (2017-03-10 20:15:08)
na skacowanego trzeba bylo naslac pasdaranow, spadlby z wiezy jak nic
Arek (2017-03-11 18:30:51)
Nie masz serca. Dobrze, że będą myśleć, że jesteś Norwegiem, a nie Polakiem.
Borys (2017-03-18 20:11:41)
Bez dwóch zdań! Oni ubogacają kulturowo nas, my ubogacamy kulturowo ich!
anon (2017-03-18 20:08:33)
Wycofanie się z kupna po negocjacjach to dla nich takie cebulactwo ze niechybnie skojarzą z Polakami...