Blogrys

Obejrzane w 2016: Zaskoczenia (cz. 2)

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

5. Marsjanin
(The Martian; 2015)

the_martian1

Obejrzawszy Prometeusza stwierdziłem autorytatywnie że „Ridley Scott skończył się na Gladiatorze”. Nakręceni przezeń później Adwokat oraz Bogowie i królowie tezę potwierdziły. Jednak powstały dwa lata temu Marsjanin zdecydowanie nią szarpnął. Zobaczymy, czy zapowiedziany na wiosnę kolejny Obcy wyrwie pogląd z korzeniem przydając 79-letniemu reżyserowi nowej twórczej młodości, czy też odwrotnie, osadzi go na powrót w krytycznym gruncie posyłając Scotta do kreatywnej trumny.

the_martian2Tak czy owak, Marsjanin zawsze już będzie dostarczać sporo frajdy. Ridley, nie siląc się na formalną oryginalność, za to dbając na każdym kroku o nadwerężony ostatnimi czasy warsztat, zekranizował bestsellerową powieść Andy'ego Weira o marsjańskim „rozbitku”, któremu w skrajnie niegościnnych warunkach udaje się przetrwać na Czerwonej Planecie polegając przede wszystkim na naukowym instynkcie.

Brakowi formalnej oryginalności zawdzięczamy film, który mógłby powstać w latach dziewięćdziesiątych (taka fraza w moich ustach jest oczywiście zawsze pochwałą). Natomiast dzięki rzemieślniczej staranności ogląda się Marsjanina nad wyraz przyjemnie od pierwszej do ostatniej sceny. To Robinson Cruzoe na miarę XXI wieku, szkoda tylko, że bez papugi, psa i Piętaszka.

4. Jupiter: Intronizacja
(Jupiter Ascending; 2015)

jupiter_ascending1

Od dobrych kilku lat męczy mnie w filmach odtwórczość. Właśnie tak: Nie tylko nudzi, ale wręcz męczy. Chodzi chyba o to, że gdy oglądam film, który prowadzi fabułę po rutynowym sznurku, sięga po ograne zabiegi kompozycyjne i eksploatuje doskonale znane z dziesiątek innych produkcji szablony psychologiczne, mój mózg, przynajmniej na podświadomym poziomie, okręca się napisem „Nothing to do here” i nadyma gniewem, bo wszystko jest tak obraźliwie oczywiste.

jupiter_ascending2Dlatego też od dobrych kilku lat lubię filmy nie do końca udane, lecz próbujące czegoś nowego. Właśnie tak: Nie tylko doceniam, ale wręcz lubię. Tłumaczy to pewien pozorny paradoks. Obejrzanych w zeszłym roku Strażników Galaktyki uważam za dzieło ze wszech miar udane i ze wszech miar okropne, dopasowane dokładnie do oczekiwań typowego, zdziecinniałego widza, który obejrzał już kilkadziesiąt podobnych filmów, ale który z lubością wciąż ogląda je dalej, bo są przecież takie bezpieczne dla jego leniwej, ograniczonej wyobraźni — tudzież przygotowane z myślą o grupie fokusowej składającej się z szesnatolatka, korposingla, małżeństwa z dwójką dzieci oraz brodatego przedstawiciela fandomu.

Obejrzaną zaś Jupiter: Intronizację uważam za dzieło, jasna sprawa, trochę kulejące, ale jakże fajne, bo, na Jowisza, próbujące czegoś nowego! Bracia Wachowscy nakręcili rozbuchaną space operę według własnego pomysłu i oryginalnego scenariusza, co już na starcie zdublowało w moich oczach jej wartość. Wszystko tutaj wydaje się zresztą mniej sztuczne niż w Strażnikach Galaktyki, od scenografii i palety kolorów począwszy, na relacjach między postaciami skończywszy1. Podoba mi się krótka scena nawiązująca bezczelnie do twórczości Terry'ego Gilliama, wyklęta przez wielu krytyków, pewnie dlatego, że gwałtownie złamała fetyszyzowaną przez nich konwencję. Podoba mi się nawet ten disneyowskoksiężniczkowy wątek miłosny, choćby dlatego, że — czemu nikt tego nie zauważył?! — zaowocował bodajże pierwszym w historii kina romkosmem.

3. Deszczowa piosenka
(Singin' in the Rain; 1952)

singin_in_the_rain1

Wzmianki o musicalach pojawiają się rzadko na Blogrysie. Gdy chcę się odprężyć przy śpiewaniu na ekraniu, wolę wizualnie zachwycające animacje Disneya (polecam Vaianę!). Ostatni raz musical — West Side Story — gościł tutaj nieledwie dwa lata temu.

Ale Deszczową piosenkę, gdybym miał czas, z chęcią obejrzałbym jeszcze ze trzy razy pod rząd. Toż to przecudnej urody komedia z czarującymi bohaterami i im-po-nu-ją-cy-mi scenami wokalno-tanecznymi. Nieprawdą jest, że tę najsłynniejszą nakręcono za jednym zamachem mieszając „deszcz” z mlekiem, by uwidocznić krople w oku kamery. Jednak Gene Kelly w trakcie tych zdjęć rzeczywiście był chory. Zjadało go wówczas prawie 40 stopni gorączki.

Na szczęście kłopoty na planie nijak nie zaskodziły wiekopomnemu dziełu Stanleya Donena. W Deszczowej piosence zdołano wydestylować hollywoodzki złoty sen, nie tylko w sensie technicznym (kostiumy, scenografia), lecz także (meta)fabularnym, jako że słynny musical opowiada o zmierzchu kina niemego. Nikt dzisiaj nie pamięta o innych wielkich dziełach z 1952 r. — Największym widowisku świata z Charltonem Hestonem i Jamesem Stewartem, Pięknym i złym z Kirkiem Douglasem i Laną Turner, Śniegach Kilimandżaro z Gregorym Peckiem, Ivanhoe z Elizabeth Taylor— ponieważ Deszczowa piosenka cały filmowy wigor tamtego roku zatrzymała z uśmiechniętym przytupem dla siebie.

singin_in_the_rain2 Ot, zagadka: Dziewczyna w żółtym płaszczu to wcale nie Padmé, ale i tak jest matką księżniczki Leii.

____________________
1 „Mniej sztuczne” nie oznacza oczywiście „nieskończenie bardziej autentyczne”.

Autorem fanowskiego plakatu Marsjanina jest (chyba) Dima Ivanov.






Komentarze

widzialemczytalem (2017-03-08 13:37:26)

Tak się zastanawiam o co chodzi z tym pozytywnym odbiorem Marsjanina. To jest bardzo zły fabularnie film. On jest o tym, że typ się zgubił na pustyni, wyhodował ziemniaki i zbudował schronienie, a potem doszedł do checkpointu i wrócił do domu. Ani w nim napięcia (bo od pierwszej chwili, po konwencji wiadomo, że Marsjanin się uratuje), ani ciekawych postaci, ani fabuły. Jest za to cała beczka amerykańskiego patosu. Damon który potrafi być aktorem przyzwoitym nawet nie musiał tu nic zagrać za bardzo.

Wszyscy się zachwycają tym technologicznym odwzorowaniem rzeczywistości, ale to jest film fabularny i jest to czynnik co najwyżej trzeciorzędny.

Borys (2017-03-09 08:13:15)

Że technologiczne odwzorowanie rzeczywistości nie ma znaczenia – z tym się oczywiście zgadzam. Że fabuła jest prosta jak kij – także. Ale ujęła mnie właśnie jej bezpretensjonalność. Scenarzyści wiedzą, że lepsze jest wrogiem dobrego, trzymają się wiernie wyjściowego pomysłu – chłop utknął na Marsie i teraz próbuje przeżyć i stamtąd się wydostać – nie próbując go udziwniać.

>Ani w nim napięcia (bo od pierwszej chwili, po konwencji wiadomo, że Marsjanin się uratuje)
No ale ten zarzut tyczy się 90% kina gatunkowego. :) Tutaj mamy przynajmniej bardzo dobry warsztat. Ridley Scott mimo wszystko wie, jak kręcić filmy rozrywkowe.

> ani ciekawych postaci
O, tutaj się akurat z Tobą zupełnie nie zgadzam. Za Mattem Damonem i Jessicą Chastain rzeczywiście nie przepadam, ale na drugim planie, w NASA, występuje szereg fajnych bohaterów granych przez przyzwoitych aktorów (Jeff Daniels, Sean Bean, Chiwetel Ejiofor, Donald Glover).