Obejrzane w 2016: Seriale
tv ::: 2017-02-17 ::: 990 słów ::: #562
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
W niedalekiej przyszłości psychoterapeutów zastąpią analitycy internetowej popularności.
Obrodziło kapitalnymi serialami. Od wiosny jak łysy na perukę czekałem na kontynuację Black Mirror zapowiedzianą przez Netlix. Ten rewelacyjny — i przerażający, choć nie w horrorowym sensie — brytyjski serial wychwalałem rok temu po obejrzeniu pierwszego sezonu.
Przypomnijmy pokrótce, o co chodzi: każdy z odcinków Czarnego lustra stanowi osobną, zamkniętą całość i daje widzowi sposobność do zastanowienia się, w jaki sposób postęp technologiczny odmieni (zdeformuje) w niedalekiej przyszłości nasze życie, psychikę i społeczeństwo. Proponowane „wynalazki” nie są wydumane, wprost przeciwnie; scenarzyści wiążą je zwykle z tzw. „rzeczywistością rozszerzoną”, która powinno zawitać na dobre pod strzechy, czy raczej do gałek ocznych i do kory mózgowej, w przeciągu parudziesięciu lat.
Trzeci sezon Black Mirror, dwa razy dłuższy niż zwykle — czyli liczący całe sześć odcinków (sic!) — doskoczył do wysoko zawieszonej przez poprzedników poprzeczki. Cztery epizody poruszają na przeróżne sposoby temat hejtu. Obserwujemy swoisty „antyhejt” sterowany przez appkę do oceniania ludzi (Nosedive), drastyczne przypadki zaawansowanego trollingu (Shut Up and Dance) oraz „hejtową” kontrolę umysłów (Men Against Fire). Natomiast półtoragodzinny, będący w zasadzie pełnowartościowym kryminałem SF Hated in the Nation ukazuje, w jakich okolicznościach hejt mógłby stać się śmiercionośną bronią w ręku terrorystów.
Odcinkiem najwybitniejszym jest jednak eschatologiczne San Junipero, zilustrowane niezapomnianymi szlagierami z lat osiemdziesiątych oraz surrealną oryginalną ścieżką dźwiękową Clinta Mansella (Reqiuem dla snu). Odcinkiem najstraszniejszym natomiast — Playtime. Oba opierają się na twiście. W San Junipero przekora zmiana dekoracji następuje mniej więcej w połowie, natomiast na twist Playtime musimy czekać do ostatniej minuty… i serce podchodzi nam do gardła, a krew ścina się w żyłach, gdy uświadamiamy sobie, co właściwie oglądaliśmy przez ostatnią godzinę. Metapoziom jak ta lala.
Jeżeli miał(a)byś obejrzeć tylko jeden z polecanych w tej notce tytułów, niech to będzie właśnie Black Mirror! Albo...
…Stranger Things, też Netfliksowe SF, choć z zupełnie innej części gatunkowego spektrum. Bracia Duffer sprezentowali nostalgiczną historię o grupie dzieciaków z amerykańskiej prowincji, które szukając zaginionego kumpla natykają się na Coś Bardzo Dziwnego. Nostalgia bierze się tu stąd, że akcja Dziwniejszych rzeczy rozgrywa się w latach osiemdziesiątych, a twórcy serialu, przy użyciu przefiltrowanej kolorystyki, pysznej elektronicznej muzyki oraz licznych intertekstualnych mrugnięć zręcznie odtworzyli klimat tamtej dekady. A że reżyseria, aktorstwo i scenariusz także stoją na wysokim poziomie, ogląda się te osiem odcinków od początku do końca z zapartym tchem (choć niektórzy widzieli ponoć dziwniejsze rzeczy).
…albo Artyści, serial do przecierania oczu ze zdumienia, bo to przecież niemożliwe, żeby Polacy nakręcili produkcję, której nie powstydziłoby się nawet HBO! A jednak, a jednak. Wnikliwą i poczytną recenzję Artystów opublikowała Kultura Liberalna, do której w tym momencie wszystkich zainteresowanych odsyłam, aby zrobili sobie „teatralną” przerwę od mojego korowodu tytułów. Ja sam powiem tylko, że Artyści mają niestety spieprzone zakończenie, lecz do spieprzonych zakończeń w polskich serialach jestem przyzwyczajony od czasu Polskich dróg.
…ale niekoniecznie Narcos, którego dwa pierwsze sezony fabularyzują życie i śmierć Pablo Escobara, kokainowego barona z Medellín. Owszem, odznaczają się wciągającą fabułą, poza tym to produkcyjnie koronkowa robotą o przepięknej kolorystyce kadrów. Ale jak pisałem w komentarzu na blogu Mateusza (któremu dla odmiany Narcos podobało się bez zastrzeżeń): Za zasadniczą wadę uważam skrojenie kompozycji pod przeciętnego odbiorcę. Serial powinien stawiać trudne pytania związane z biznesem narkotykowym i udzielać niejednoznacznych odpowiedzi; tymczasem po jednorazowym obejrzeniu „wiemy wszystko” i ja nie widzę powodów, by kiedyś usiąść do tych dwóch sezonów raz jeszcze. Nie mam tam już nic a nic do interpretacyjnej roboty. Sos socjologiczny, którym podlano całość, okazał się bardzo rzadki — wzorowym przykładem poruszenia tematyki narkotykowej pozostaje dla mnie Traffic Soderbergha. Poza tym, zważywszy na rodowód Escobara, twórcy Narcos mogliby doprawdy odrobinę częściej korzystać z poetyki telenoweli, aby odamerykanizować swój serial. Raz jeszcze odwołam się do archiwum Kultury Liberalnej: Dembicz i Lizano wyjaśniają dokładnie, dlaczego serial nie udźwignął złożoności postaci medellińskiego barona.
Choć żadnej z wyżej wymienionych produkcji nie brakuje wigoru, The Get Down ma go więcej niż wszystkie one razem wzięte. Miniserial, w którym palce maczał Baz Luhrmann, specjalista od bombastycznych widowisk (Romeo i Julia, Moulin Rouge!, Wielki Gatsby), opowiada o dorastaniu czarnoskórego rapera na Bronksie w lata siedemdziesiątych, czasach, kiedy rodząca się hip-hopowa subkultura rzuciła wyzwanie wszechmocnemu disco. Jeżeli jacyś bracia po przeczytaniu powyższej synopsy wzruszyli obojętnie ramionami, to kapuję, bo też bym wzruszył. Widowisko jest jednak tłuściutkie ze względu na swą formę. The Get Down to żaden bleksplojtacyjny smęt, lecz taki, przepraszam politycznie poprawnych, rozbrykany Mulatem, który czerpie garściami i z estetyki sensacyjnej, i z musicali (są tam całe winyle fajnej muzy plus troszkę tańczenia), a nawet z kina… superbohaterskiego (postać Grandmastera Flasha). Trzeba oblukać, żeby ogarnąć. Sztos!
Wysoki poziom nadal trzyma Better Call Saul, perypetie wyszczekanego prawnika, który swojego czasu papugował (czy raczej: dopiero będzie papugować, gdyż BCS jest prequelem) Walterowi White’owi z Breaking Bad. Dziękuję T.D. za krótką wymianę zdań w lipcu w Warszawie, która uzmysłowiła mi, że nieokreśloność gatunkowa — ni to czarna komedia, ni legal drama — oraz nieostrość głównego wątku są siłą, nie słabością tej produkcji.
Mieszane uczucia żywię do Jessiki Jones. Wciągnęła mnie zdecydowanie bardziej niż Daredevil, lecz pomimo autentycznego przejęcia, jakie odczuwałem w trakcie oglądania środkowych odcinków, w ostatecznym rozrachunku nie potrafiłem wystawić temu serialowi laurki. Jednak o ile znajdę trochę czasu, prawdopodobnie skuszę się i na tegoroczny sezon.
Na koniec króciutko o czterech drobnych porażkach. Nie warto było wskrzeszać po tylu latach The X-Files (zainteresowanych szczegółową opinią odsyłam do dyskusji z Sejim). Nie warto też było kręcić na nowo serialu dokumentalnego Cosmos, gdyż umiejętności narracyjne Neila deGrasse Tysona nijak nie umywają się do magnetyzującego głosu i osobowości Carla Sagana. Fiaskiem zakończyła się moja wyprawa w lata dziewięćdziesiąte: obejrzałem pierwszy sezon Friends, ale koncepcja sitcomowego komromu zupełnie nie trafia w mój gust (wtedy również nie trafiła). I wreszcie, czwarty sezon House of Cards, czyli równia pochyła pochyla się dalej. Zapowiada się marny koniec serialu, który kilka lat temu odcisnął z hukiem piętno na odcinkowych produkcjach.
____________________
Fanowski plakat San Junipero pochodzi stąd. Z kolei fanowski plakat Stranger Things jest autorstwa Izabeli Dudzik.
Komentarze
widzialemczytalem (2017-02-18 13:31:14)
Borysie, Borysie, bardzo dziękuję Ci za wspomnienie, to miłe. Gusty jak wychodzi mamy raczej różne (choć to przecież ładnie się różnić, z jednym może wyjątkiem, czy musisz wspominać ten nieszczęśnie, tendencyjnie lewacki i zupełnie nietrafiony artykuł z KL? :) ).
Różnimy się niemal dokładnie: nie porwał mnie Black Mirror (choć może po Twojej rekomendacji wrócę, po pierwszej serii byłem... znudzony), jestem bardzo rozczarowany Stranger Things (ten serial to dla mnie sentymentalna wydmuszka), Jesikę Jones uważam za karygodne zmarnowanie potencjału postaci granej przez Tennanta (wszystko pozostałe, poza jeszcze scenografią w tym serialu jest złe) i podobała mi się względnie czwarta seria House of Cards.
Moglibyśmy się zgodzić w ocenie Narcos (gdzieś tam Ci odpisywałem, że zbyt gładki być może), ale na pewno nie ze strony tej nieszczęsnej lewackiej, zaangażowanej krytyki rodem z KL.
Ale nie o tym chciałem pisać. Dziękuję za rekomendacje - chętnie wrócę do Better Call Saul, który w pierwszej serii mnie nie przekonał, po raz kolejny ktoś wspomina artystów, wychodzi, że nie będę mógł przegapić, no i chyba wrócę do tego nieszczęsnego czarnego lustra, które przecież nawet niebardzo jest serialem, jak już projektem seryjnym.
Marcin “Seji” Segit (2017-02-20 01:08:37)
Bierz się za Babylon 5. :)
Borys (2017-02-21 21:23:35)
Śniło mi się, że zacząłem oglądać "Westworld" od środka...
Borys (2017-02-21 21:26:54)
Tak, tak, zwróciłem już jakiś czas temu uwagę, że nasze opinie i gusta serialowe są spolaryzowane w ortogonalnych kierunkach. Cóż, w najgorszym razie będziemy traktować się nawzajem jako antypolecaczy, w najlepszym razie od czasu do czasu jeden namówi drugiego do spojrzenia na jakąś produkcję od innej strony. :)