Blogrys

Unia brukselska

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Śmiercionośna,
wielka,
nierządnica europejska,
niby sfora wilków szczeka!

Nur fur deutch
nur fur geld,
nur fur mason
Boga wróg,
zniszczyć chce maryjny lud.

I wymodlili! Unia Europejska chwieje się w posadach. Rytm obecnej fazy dezintegracji wyznacza słowo „Brexit” odmieniane przez wszystkie przypadki. Jeżeli napędzeni zwycięstwem Trumpa antyliberałowie i prawicowcy zatriumfują w tym roku na całej linii — jeśli Partia Wolności Geerta Wildersa zwycięży w marcu w wyborach do parlamentu holenderskiego, jeśli Marine Le Pen wygra wybory prezydenckie we Francji na przełomie kwietnia i maja, jeśli AfD popędzi Angelę Merkel ze stanowiska kanclerza Niemiec we wrześniu — Unia runie niczym wieża jenga, z której niezręcznie wyciągnięto trzy klocki naraz, uśnie na zawsze niczym starowinka, którą w postępowym domu spokojnej starości jeden sanitariusz brutalnie przytrzymał, podczas gdy drugi przeprowadził strzykawką fachową eutanazję. Natomiast jeżeli stary establishment utrzyma się gdzieniegdzie przy władzy, agonia potrwa dłużej, lecz Unia tak czy owak w przeciągu dekady podzieli los Cesarstwa Austro-Węgierskiego, Ligi Narodów, Związku Hanzeatyckiego.

Genezę miała jednak Unia najpiękniejszą. Pierwociną projektu było wszak marzenie o wiecznym pokoju, które rozkwitło na podlanej krwią dwóch wojen światowych glebie politycznej Starego Świata.

Kiedy mówimy o Stanach Zjednoczonych, często podkreśla się, że nie jest to kraj zbudowany na wspólnej pamięci historycznej, ale na wspólnej wizji przyszłości: „amerykańskim śnie” zapewniającym równe szanse wszystkim jednostkom. „Europejski sen” opiera się na dwóch obietnicach. Pierwsza dotyczy przekształcenia dyktatur w demokracje, a tym samym poparcia dla praw człowieka i wolności osobistych. Druga mówi o przekształceniu uczucia nienawiści w pokojowe współżycie narodów prowadzących niegdyś ze sobą brutalne wojny.

Aleida Assmann (7/6/2016)

Niestety, popełniono także błąd założycielski. Technokratyczni „eksperci” uznali, że Europa winna wyrzec się swojego rodowodu, ponieważ postępowość unijnego projektu nie licuje z dotychczasowymi ideałami. Pal licho, że stanowiły opokę kontynentu od mniej więcej tysiąca lat. Nowe musi być lepsze, bo jest nowe, prawda?

Współczesną Europę rozbija kryzys samozrozumienia. Od paru pokoleń europejska klasa polityczna pokłada nadzieję w „konstruowaniu” Europy, która miałaby być coraz bardziej wyobcowana od współtworzących ją narodów oraz od moralnych i duchowych treści, czyli czynników, które w ogóle europejską przygodę zapoczątkowały. Dzisiejsza „Europa” w samej rzeczy definiuje się jako przeciwieństwo starych narodów i starej religii ożywiających kontynent przez ostatnie tysiąclecie. Utraciwszy polityczne umocowanie i wyzbywszy się duchowej substancji Europejczycy prezentują się nader słabo w porównaniu z butnym islamem.

Daniel J. Mahoney (29/1/2016)

Jak powszechnie wiadomo, Europa przez wiele wieków cierpiała na chorobliwy przerost geopolitycznej ambicji. Kolonializmem chcieliśmy dzierżyć cywilizacyjny prym wśród narodów świata, wytyczać innym drogę kultury, polityki i technologii. Przyczyn takiego stanu rzeczy należy zapewne upatrywać w swoistej psychogeografii. Liche rozmiary Starego Świata napędzały potrzebę ekspansji i żądzę zamorskich podbojów.

Zadecydowano więc, że najlepszym lekarstwem będzie zmutowanie genu europejskiego uniwersalizmu. Dwudziestowieczni liberałowie postanowili powstrzymać homogenizację świata przez europejskiego Ducha. Jak? Glajchszaltując europejskiego Ducha, oczywiście pour le bien du monde.

Kryzys, jaki dzisiaj przechodzi projekt europejski i integracyjny jest emanacją absolutystycznego myślenia o rzeczywistości. (...) Unia Europejska składa się z różnych sposobów bycia – nie ma jednego wzorca. Ludzie w różnych częściach Europy – z powodu swoich dróg historycznych – inaczej patrzą na siebie i rzeczywistość. Ludzie Południa mogą zupełnie inaczej podchodzić do takich spraw jak rodzina, praca, człowiek czy państwo, tak samo jak inaczej będą podchodzić Anglosasi, Skandynawowie i Polacy.

Problem z projektem europejskim polegał na tym, że wymyślono, że jest jedno podejście, na ogół tego, który jest najsilniejszy, czyli kontynentalnej, niemieckiej, niemiecko-francuskiej Europy. To się jednak rozpadło i dzięki temu pojawia się przestrzeń do poważnego traktowania własnego sposobu życia.

Marek Cichocki (25/5/2016)

Nie sposób jednak przekształcić metapolitycznych wektorów bez ingerencji w duchowe dziedzictwo. Ba, duchowe dziedzictwo trzeba wręcz poskromić, ograniczyć jego znaczenie, by nie przeszkadzało w kulturowej inżynierii. Obmyślono przebiegły plan, którego początkowym etapem byli tureccy Gastarbeiterzy, a końcowym — histeryczne „nie!” dla jakiejkolwiek wzmianki o chrześcijaństwie w preambule Konstytucji Europejskiej. Słowami tatarskiego politologa:

— Moim zdaniem wizja społeczeństwa wielokulturowego była skierowana przeciwko tradycyjnej wizji Europy chrześcijańskiej. Uważam, że duża część elit władzy zachodniej Europy próbowała użyć koncepcji społeczeństwa wieloetnicznego, czyli multikulturowego, jako narzędzia do wali z tradycją chrześcijańską. (...)

— Czyli widzi Pan projekt multikulturalizmu jako ideę, która powstała w Europie, aby przeprowadzić do końca sekularyzację państwa? Miało ono zostać odcięte od swoich chrześcijańskich korzeni? Do tego pańskim zdaniem służyli imigranci?

— Moim zdaniem tak. Chodziło o to, aby uczynić z państwa administracyjne narzędzie do zarządzania masami. Miał powstać projekt o charakterze całkowicie zsekularyzowanym i pozbawionym wszelkich cech tradycyjnej tożsamości etnicznej, narodowej czy religijnej – oczywiście chrześcijańskiej. W Europie zarówno tradycja francuska, jak i niemiecka łączyła się głęboko z chrześcijaństwem.

Selim Chazbijewicz (rozmawiał Jan Czerniecki) (11/04/2016)

A co czeka nas po rozpadzie? Na dwoje babka wróżyła. Albo nowe paszporty, albo nowa pożoga.

Należałoby wówczas postawić pytanie, jakie byłoby życie Europy po zgonie Unii? I tu znów możemy rozważać dwie ekstremalna alternatywy – jedna relatywnie optymistyczna, zakładająca, że Europejczycy nauczeni skutkami II wojny światowej staraliby się o ułożenie stosunków w oparciu o multilateralne traktaty o sąsiedzkiej współpracy, a nawet tworzenie regionalnych stref wolnego handlu (...). Musieliby także utworzyć regionalne sojusze militarne pozwalające zagwarantować bezpieczeństwo (rozpadowi Unii towarzyszyłby bowiem nieuchronnie rozpad NATO). Wówczas powstałaby, być może, jakaś unia „śródziemnomorska”, łącząca kraje południa Europy skupione wokół basenu morza Śródziemnego, oraz jakaś wersja tzw. „międzymorza”, skupiająca kraje leżące w pobliżu Rosji. Alternatywa dla tej wizji to oczywiście powrót brutalnej power politcs, pełnej nowych konfliktów międzynarodowych i wewnętrznych, podejmowania prób dominacji przy użyciu przemocy i zastraszenia, aktywnego wyznaczania swoich „stref wpływów”, co nieuchronnie prowadziłoby do nowych wojen, czystek etnicznych i religijnych, inwazji, powstań i ogólnego rozlewu krwi. To możliwe, jeśli Europejczycy okażą się na tyle głupi, by nie wyciągać ważnych wniosków ze swojej przeszłości. Niestety, patrząc dziś na europejską rzeczywistość nie wydaje się to nieprawdopodobne.

Ryszard Machnikowski (25/7/2016)