Obejrzane w 2015: Powtórki
obejrzane ::: 2016-12-10 ::: 1360 słów ::: #541
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
2010: Odyseja kosmiczna • Mechaniczna pomarańcza • Przebudzenia • Ukryty wymiar • Mroczny Rycerz powstaje • Parszywa dwunastka • Absolwent • Fargo • Memento • Titanic
2010: Odyseja kosmiczna
(2010: The Year We Make Contact; 1984)
Ten film jest aż tak dobry? Jak mogłem tego wtedy nie dostrzec? Fakt, że sequel legendarnej „Odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka pozostanie na zawsze w cieniu starszego brata. Nie wolno jednak zapomnieć, że Peter Hyams ma na swoim koncie kilka innych niezłych filmów („Odległy ląd”, „Koziorożec jeden”), a „2010” także powstało w oparciu o powieść Arthura C. Clarka. Jakość literackiej serii poleciała na łeb na szyję dopiero w tomie trzecim.
„2010” nie ma tego wszystkiego, co zadecydowało o wielkości „2001” – zagadkowego prologu, „wirówki” na pokładzie „Discovery”, przyjazno-upiornego głosu HAL-a, tripowej podróży nad(pod?)przestrzennej, kosmicznej mistyki oraz niezrozumiałego zakończenia. W filmie Hyamsa odnajdziemy za to wiele elementów, których nie posiadała pierwsza „Odyseja kosmiczna”. Grają tu fajni aktorzy z tamtych lat (Roy Scheider, John Lithgow, młoda Helen Mirren), obserwujemy relacje między astronautami amerykańskimi a radzieckimi, światu grozi Trzecia Wojna Światowa, pojawia się inna forma pozaziemskiego życia. Zarazem fantastycznonaukowa skorupka nie mięknie ani na chwilę. To przez cały czas wyjątkowo solidne hard SF.
Darzę sentymentem pierwszą scenę. Pojawia się tam na chwilę aktor Dana Elcar, który w Wielkim Serialu Mojego Dzieciństwa występował jako szef MacGyvera.
Mechaniczna pomarańcza
(A Clockwork Orange; 1971)
Misterna układanka od mistrza Kubricka i najwierniejsza z jego ekranizacji. Przy pierwszym podejściu film jawi się jako pokręcona dystopia o wyzutych z empatii, młodocianych przestępcach w białych piżamach. Rychło jednak dostrzegamy kolejne piętra fabularnej konstrukcji. „Mechaniczną pomarańczę” można wszak interpretować egzystencjalnie (jako rozprawę o zbrodni, odpowiedzialności i karze), penitencjarnie (jako bezlitosną krytykę instytucji więziennictwa), psychologicznie (czy popędy są integralną częścią naszej tożsamości?), etycznie (czy dobro czynione pod przymusem to wciąż dobro?) oraz politycznie (walka z przestępcami jako element cynicznej populistycznej gry). Oczywiście, geniusz Kubricka polega na tym, że wszystkie te warstwy się przenikają, w czym wydatnie dopomaga im bezbłędny warsztat.
Przebudzenia
(Awakenings; 1990)
Oparty na faktach klasyk kina medycznego: Robin Williams jako dr Malcolm Sayer próbujący wyleczyć Roberta De Niro pogrążonego w zagadkowej śpiączce. Warto obejrzeć dla frapującej historii, dla głównych aktorów będących wtenczas u szczytu formy oraz dla jednej z najbardziej wzruszających scen w historii kina. Łza w oku się kręci. Takich dramatów dzisiaj – już nie.
Ukryty wymiar
(Event Horizon; 1997)
Są horrory straszne, choć oparte na banalnym pomyśle. I odwrotnie, niektóre horrory, chociaż sięgają po oryginalne koncepcje, chociaż wygrywają lovecraftowskie melodie na strunach metafizycznego lęku, okazują się, przynajmniej po części, niewypałami.
„Ukryty wymiar” pogrąża kiepska reżyseria Paula W. S. Andersona (tego od miernych ekranizacji „Resident Evil”). Najmocniejszy w tym filmie jest początek, lecz potem widać coraz wyraźniej, że twórcy, nie dostrzegłszy fabularnego potencjału opowieści, źle rozłożyli akcenty. Coraz więcej tu akcji, coraz mniej horroru – a powinno być odwrotnie. Przed laty nie dostrzegłem najwyraźniej narracyjnych uszczerbków, gdyż w przeciwnym razie nie naszłaby mnie ochota na powtórkę. Teraz „beowatość” tego filmu, tzn. flirt z kinem klasy B, okazał się ewidentny i szkodliwy.
Andersonowi daleko do Davida Lyncha czy Ridley Scotta. „Statek kosmiczny wlatuje do piekła” – dałoby się przecież zrobić z tego coś absolutnie przerażającego, lepszego nawet od „Obcego”. To już „Silent Hill” jako horror w piekle wypadł lepiej. A najlepiej – „Drabina Jakubowa” Adriana Lyne’a.
Mroczny Rycerz powstaje
(The Dark Knight Rises; 2012)
Za najlepszą część Nolanowskiej trylogii o Batmanie uważam część pierwszą. I chyba się mylę. Mylą się też ludzie, którzy najwyżej na podium stawiają „Mrocznego Rycerza”. Nie, nie, spokojnie – nie zamierzam wcale ogłosić, iż w gruncie rzeczy za najważniejszy odcinek należy uznać chłodno przyjętą część ostatnią. Rzecz w tym, że tych trzech filmów w ogóle nie powinno się porównywać, gdyż paradoksalnie każdy z nich przynależy do innego gatunku.
„Batman: Początek” pokazywał narodziny superbohatera od strony psychologicznej i logistycznej. „Mroczny Rycerz” był intensywnym dramatem sensacyjnym z psychopatycznym anarchistą w roli badguya. Natomiast „Mroczny Rycerz powstaje” jest kinem przygodowym pełną gębą ze spektakularną, quasiwojenną drugą połową – i jako takie wypada przynajmniej dobrze. Jednak nie wszystko się udało. O irytujących szczegółach dyskutowałem ongiś z Deckardem.
Parszywa dwunastka
(The Dirty Dozen; 1967)
Podobnie jak „Full Metal Jacket” Kubricka (którego nazwisko pojawia się po raz trzeci i ostatni w dzisiejszej notce) „Parszywa dwunastka” to kino wojenne o strukturze dyptyku: najpierw obserwujemy szkolenie, potem działania bojowe. Jednak między oboma filmami występuje zasadniczy rozdźwięk. Nie chodzi tu bynajmniej o czas i miejsce akcji (wojna w Wietnamie vs Druga Wojna Światowa). Rozdźwięk ma bowiem charakter pedagogiczny.
Otóż w „FMJ” na pamiętnym szkoleniu osobowość żołnierzy jest bezlitośnie tłamszona („Nie wiedziałem, że tak wysoko można ułożyć kupę gówna!”). Wysłanie ich do Wietnamu domyka odczłowieczający proceder. Tymczasem w „Parszywej dwunastce” charyzmatyczny Lee Marvin funduje żołnierzom-przestępcom swoistą moralną rehabilitację, której finałowym aktem będzie rozprawienie się z hitlerowskimi oficerami. Wielu na tej akcji polegnie, ale wszyscy – z wyjątkiem jednego – pójdą pewnie czwórkami do Nieba.
Absolwent
(The Graduate; 1967)
W roku narodzin Benicia del Toro i Philipa Seymoura Hoffmana powstał jeszcze jeden klasyk. Ale akurat o „Absolwencie” ciężko napisać coś odkrywczego. Gdy widziało się go kilka razy, opowiadana przez reżysera Mike’a Nicholsa historia – choć wywrotowa i kontrkulturowa – nie robi już takiego wrażenia. „Absolwent” ciągle jednak, pomimo pięćdziesięciu (!) lat na karku, prezentuje się cudownie za sprawą mnóstwa świetnie nakręconych scen: Benjamin jadący „pod prąd” w prologu, naciąganie pończochy, gwałtowne cięcie z sypialni do basenu, konfrontacja z ojcem Elaine, wywijanie krzyżem w kościele, oraz jedno z najbardziej wymownych ostatnich ujęć w historii dramatów obyczajowych.
Straciłem natomiast uznanie dla urody Katharine Ross – drewniana gra ogołaca z seksapilu.
Fargo
(1996)
Najwyżej cenię filmy, które nie pozwalają jednoznacznie przypisać się do jednego gatunku, które umiejętnie pogrywają z przyzwyczajeniami widza pragnącego z miejsca każdy tytuł zaszufladkować. Filmy, które od początku do końca czerpią z kilku poetyk jednocześnie, a mimo to potrafią opowiedzieć zwartą, intrygującą historię bez formalnego wydziwiania.
W dzisiejszym zestawieniu tylko dwie z dziesięciu pozycje są typu „blended malt”. Pierwsza to „Mechaniczna pomarańcza”, druga to „Fargo”, opus magnum braci Coen. Kciuki trzymamy za ciężarną policjantkę (Frances McDormand) z zasypanej śniegiem prowincji prowadzącą śledztwo w sprawie morderstw powiązanych z zaaranżowanym porwaniem żony sprzedawcy samochodów (William H. Macy). Coenowską krzyżówkę czarnej komedii, kryminału oraz dramatu ogląda się z zapartym tchem, chociaż do typowego thrillera bardzo „Fargo” daleko.
Powtórzmy chóralnie za Rogerem Ebertem: Właśnie dzięki takim filmom kocha się kino. A niedawno nakręcony serial rzekomo również jest wyśmienity.
Memento
(2000)
Christopher Nolan po raz drugi. „Memento” to znakomity film, w którym... forma przerosła niestety treść. Bo forma jest wybitna, ale treść – „tylko” bardzo dobra.
Owszem, scenariusz zwodzi widza, trzyma go w niepewności do ostatniej sceny. Owszem, w finale czeka nas zwrot akcji godny brawurowej konstrukcji filmu. Jednak w ostatecznym rozrachunku „Memento” okazuje się tylko thrillerem. Zabrakło mi tutaj drugiego dna, głębszej psychologicznej metafory, wyraźniejszego komentarza do roli pamięci w formowaniu oraz podtrzymywaniu tożsamości.
Ale puszczam to wspaniałomyślnie w niepamięć, ponieważ Nolan spłacił „tożsamościowy” dług swoimi dwoma późniejszymi filmami: „Batmanem: Początkiem” oraz „Prestiżem”.
Titanic
(1997)
W zeszłym roku obejrzałem „Titanica” po raz trzeci. Raz na średnio dziewięć lat – to wystarczająco rzadko, by za każdym razem odkryć w tym perfekcyjnym blockbusterze coś nowego.
Za pierwszym razem byłem oczywiście, tak po ludzku, wzruszony historią Jacka i Rose. „Titanic” podziałał na mnie stricte emocjonalnie. Zakazana miłość, wielka katastrofa, tragiczny koniec. Dla trzynastoletniego, niedojrzałego widza to istny roller coaster radości i cierpienia.
Za drugim razem przyjrzałem się baczniej budowie filmu. Pierwsza połowa jest wszak nienaganną love-story, połowa druga – wzorowym kinem katastroficznym. Geniusz Jamesa Camerona polega nie tylko na sprawnym wyreżyserowaniu dwóch gatunkowo odmiennych rozdziałów, lecz także na bezbłędnym połączeniu ich w trzygodzinną całość. W pierwszej połowie pieczołowicie rozstawia figury i zawiesza strzelby wykorzystane konsekwentnie w połowie drugiej – która z kolei rozgrywa się, gdy w pamięci widza świeża jest jeszcze beztroska pierwszych pięciu dni rejsu.
Za trzecim razem „Titanica” odebrałem przede wszystkim jako społeczną metaforę tudzież historyczny symbol. Oto mamy rok 1912, obrzydliwie bogata oligarchia bawi się i ucztuje na górnych pokładach luksusowego statku, podczas gdy biedota gnieździ się w wąskich korytarzach dolnych pięter. Góra lodowa wywróci ten porządek – dosłownie – do góry nogami. Ocalali nie wiedzą, że cała Europa również znajduje się na kursie kolizyjnym. Górą lodową dla Starego Świata będzie Sarajewo za dwa lata.
Co znajdę w „Titanicu” następnym razem?