Obejrzane w 2015: Niespodzianki
obejrzane ::: 2016-06-01 ::: 1360 słów ::: #522
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Dziwak (Creep; 2014)
Znacie przyjemność płynącą z oglądania głupawego, lecz porządnie zrealizowanego kina klasy B? A przyjemność, jaką daje kino o nieokreślonym gatunku? Dziwak łączy je ze sobą. Historyjka o kamerzyście, który jedzie na odludzie za zleceniem, trzyma nas w swoistym metanapięciu. Nie wiemy, w którą stronę ten dziwaczny – godzien tytułu – film skręci. W stronę czarnej komedii? Survivalu? Slashera? Pornosa gejowskiego? Okazuje się zatem nieprzewidywalny także na poziomie fabuły, a wątpliwości rozwiewa dopiero końcówka, jak na hollywoodzkie standardy absurdalna, ale i miażdżąca, pozostawiająca widza w stanie lekkiego szoku.
Film dostarcza też sposobności, by poudawać profesora Miodka. Angielskie słowo „creep” jest nieprzetłumaczalne. Pochodzi od przymiotnika „creepy” oznaczającego coś, co wywołuje lekkie ciarki na plecach, coś więcej niż „niepokojącego” („disturbing”, „unsetting”), ale niezupełnie „strasznego” („scary”). W „creepy” mieści się poza tym odcień dziwności. Niezłym odpowiednikiem byłby swojski wyraz „nieswój”, lecz po pierwsze może on sygnalizować chorobę, a po drugie, odnosi się nie do źródła odczucia, lecz do samopoczucia podmiotu. Po angielsku powiemy na przykład, że wieczorny spacer po lesie był „creepy”, ale po polsku możemy tylko powiedzieć, że czuliśmy się podczas niego nieswojo. Konstrukcja będzie dłuższa. Co najważniejsze, w języku polskim nie funkcjonuje określenie „nieswojak” – choć byłoby ono niegłupim neologizmem! – podczas gdy Anglosas osobę, która jest „creepy”, nazwie po prostu „creepem”.
Coherence (2013)
Grupka zaprzyjaźnionych par spotyka się na kolacji w domu u jednej z nich. Sympatyczny wieczorek powoli przeradza się w coś... niepokojącego (albo nawet „creepy”!), co niewątpliwie ma związek z bliskim przejściem komety nad Ziemią. Więcej nie zdradzę, ale gdyby reżyser i scenarzysta w jednej osobie lepiej znał się na swoim fachu, albo po prostu posiadał więcej talentu, ten klaustrofobiczny, niskobudżetowy thriller stałby się niedościgłym arcydziełem. Oryginalny pomysł podsuwa bowiem fabule ogromną ilość paliwa.
Niestety, do porządnego zapłonu nie dochodzi. Twórca nie umie nawet w połowie zagospodarować swojej koncepcji; genialny zabieg montażowy to za mało. Widzowi pozostaje na osłodę zjawiskowa Emily Baldoni. Ale mimo wszystko Coherence bliżej do przyjemnej niespodzianki niż do rozczarowania. Liczę na jakiś remake.
Witaj w klubie (Dallas Buyers Club; 2008)
Aktorskie przepoczwarzenie Matthew McConaugheya jest fascynującym rozdziałem jego biografii. Oto facet, który specjalizował się w rolach drewnianych przystojniaków i którego kariera od wczesnych lat dwutysięcznych wydawała się zdychać, postanowił nagle, półtorej dekady po swoim kinowym przełomie, pokazać światu, że w gruncie rzeczy potrafi grać.
„Makkonesans”, jak nazwano tę transformację w prasie, zaczął się od The Lincoln Lawyer z 2011 r. Zaraz potem przyszła pora na Uciekiniera i serial True Detective, a punktem szczytowym trajektorii okazał się Witaj w klubie, dramat o kowboju rodeowym, który dowiaduje się, że jest chory na AIDS. McConaughey dostał za tę rolę zasłużonego Oskara. Obecnie trwają prace nad trzema kolejnymi filmami z jego udziałem. Czy Makkonesans nabierze jeszcze więcej wiatru w skrzydła?
Strefa X (Monsters; 2010)
O ile dobrze pamiętam, pełnometrażowy debiut Garetha Edwardsa (który nakręcił potem nową Godzillę, a obecnie pracuje przy najnowszym odcinku Gwiezdnych wojen) porównywano z odrobinę wcześniejszym Dystryktem 9. Oba filmy cechował względnie niski budżet i fabularna przesłanka: potwory, które spadły z kosmosu, zamieszkały sobie obok ludzi.
Ale porównanie jest nietrafione. Nieudolny Dystrykt 9 próbował bowiem czerpać z tropów socjologicznych. Nieoczekiwanie, w połowie filmu, machnął na nie ręką i spłaszczył się do rozmiarów wybuchowego blockbustera. Natomiast Strefa X konsekwentnie realizuje formułę fantastycznonaukowego thrillera. Thrillera, dodajmy, klimatycznego i kameralnego, choć nie w sensie lokalizacyjnym – bohaterowie przemierzają wszak spore połacie terenu – lecz postaciowym – bo jest ich tylko dwoje.
Podziękowania dla Deckarda za polecankę.
Ósmy dzień tygodnia (1958)
Półkownik-rekordzista. Nakręcony w 1958 r. film Aleksandra Forda przeleżał na półce ćwierć wieku. Cenzorzy znienawidzili go za naturalistyczne ukazanie peerelowskiej szarzyzny oraz za wyraziste zilustrowanie mieszkaniowych niedostatków w kraju socjalistycznego dobrobytu.
Na pierwszy rzut oka fabuła wydaje się dość frywolna: oto zakochana para (Zbigniew Cybulski i Sonja Ziemann) chciałaby wreszcie pójść ze sobą do łóżka, ale... nie ma gdzie, bo żadne z nich nie dysponuje nawet oddzielnym pokojem. Dzieło Forda stanowi jednak wierną ekranizacją noweli Marka Hłaski, więc bynajmniej nie o pikantne tarapaty à la Bareja tutaj chodzi. Dodatkowy punkt za błyskotliwe wykorzystanie kolorowej taśmy filmowej – pod tym względem Ósmy dzień tygodnia plasuje się w lidze Traffic i Listy Schindlera.
Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj (In Bruges; 2008)
Wow! Trudno o inny wykrzyknik, gdy niepozorna komedia kryminalna z Colinem Farrellem okazuje się tak fajna, a wspomniany Farrell gra jak z nut. Od strony aktorskiej jest zresztą wyśmienicie na całej linii: Farrellowi partneruje flegmatyczny Brendan Gleeson, natomiast w ich bezwzględnego szefa wcielił się Ralph Fiennes.
Dwaj londyńscy cyngle, Ray i Ken, po nieudanej robocie jadą na przymusowy urlop do belgijskiej Brugii. Mają tam czekać na dalsze instrukcje od bossa. Pobyt w idyllicznym mieście nie pozostaje bez wpływu na ich postrzeganie życia, ale „wakacje” komplikują pewna atrakcyjna dziewczyna, karzeł i nowe zlecenie. Gdyby Fargo mogło ożenić się z Przekrętem, ich dziecko nazywałoby się In Bruges. Doskonała rozrywka, której wyłowienie w potoku bzdur bardzo utrudnia upośledzony polski tytuł.
Love (2015)
Chyba wychodzi ze mnie „zbok”, bo już drugi rok z rzędu wyróżniam film, który odznacza się, eufemistycznie rzecz ujmując, śmiałymi i częstymi scenami seksu. Z czego wynikają moje pozytywne, idąca raczej w poprzek opinii krytyków i publiczności, tych utworów oceny? Cóż, być może z dekadencji... Albo może z tego, że dzieła Larsa von Triera i Gaspara Noégo przepędzają z kina, przynajmniej na krótką chwilę, demona seksualnej hipokryzji. Filmów o miłości i związanych z ludzką płciowością problemów nakręcono wszak bez liku, lecz znakomita większość posłusznie stosuje się do kodeksu moralnej poprawności. Bolesne prawdy ochoczo przerabia w klisze, unika jak ognia gorzkich zakończeń, swoich bohaterów nakrywa prześcieradłem i gasi wstydliwie światło.
Owszem, Noé w Love opowiada historię do bólu banalną, ale sięga przynajmniej po formę, z jakiej nie odważył się skorzystać nikt przed nim. A świetne zdjęcia i eklektyczna muzyka czynią z jego filmu – niech będzie, że pоrnograficzne – dzieło sztuki.
500 dni miłości ((500) Days of Summer; 2009)
Gaspar Noé diagnozuje rozwój i rozkład związku od strony seksualnej, a Marc Webb w o kilka lat wcześniejszym niekonwencjonalnym romkomie dokonał tego samego od strony emocjonalnej. Bezbłędnie rozpisany, nieliniowy scenariusz przedstawia z gracją wszystkie charakterystyczne etapy miłości: zapoznanie, fascynację, zakochanie, intensywny rozkwit, monotonię, rozpad, kryzys, traumę, przezwyciężenie. Sytuację obserwujemy z perspektywy równie bezbłędnego Josepha Gordona-Levitta, pracownika biurowego, któremu wpada w oko koleżanka Zooey Deschanel.
Obiekt jego westchnień stanowi jedyną wadę tego niemalże w każdym calu doskonałego filmu: Deschanel jest niby atrakcyjna, ale zupełnie brak jej seksapilu. Ma to pewnie jakiś związek z kiepskim warsztatem aktorskim. Casus Jane Seymour?
Valhalla: Mroczny wojownik (Valhalla Rising; 2009)
Nie, wbrew temu, co sugeruje tytuł i załączony kadr, nie jest to wcale łubudu z Wikingami. Gorzej: To metafizyczny snuj, a więc reprezentant odmiany, na którą jestem uczulony. Jednak za reżyserię tego konkretnego dzieła odpowiada Nicolas Winding Refn (Drive), znany z pierwszorzędnego warsztatu oraz umiejętności kreowania barwami i dźwiękiem niepowtarzalnej atmosfery. Co więcej, także w warstwie symbolicznej Valhalla ociera się o wybitność. Tej przeszywającej, metaforycznej pochwały chrześcijaństwa nie powstydziłby się Ingmar Bergman (gdyby gustował w brutalności) ani Terrence Malick (gdyby umiał kręcić filmy choć w połowie tak dobre).
Podziękowania dla Mateusza za polecankę.
Playtime (1967)
Chciałbym kiedyś popełnić felieton, w którym pokrótce wyłożę swoją teorię oceniania filmów i książek w kilkupunktowych skalach. Zasadnicze pytanie, z którym będę się tam mierzył, brzmi: Jakie kryterium musi spełnić dzieło, by zasłużyć na najwyższą możliwę notę? Da się ich z pewnością wskazać kilka. Za warunek wystarczający (choć niekonieczny) uważam sytuację, w której film lub książka wpłynęła na nasze postrzeganie świata, odcisnęła się głęboko na percepcji. Przykładowo, jeżeli koncepcja rządowej konspiracji nie była ci wcześniej znana, a obejrzawszy starą, dobrą Teorię spisku z Melem Gibsonem i Julią Roberts popadłeś w małą paranoję i przed pójściem spać ustawiasz teraz pustą butelkę na klamce, to filmowi Richarda Donnerowi winieneś wystawić pięć na pięć gwiazdek.
Co zrobił ze mną Playtime, scenograficzne (i nie tylko) arcydzieło Jacquesa Tatiego? Całe dwie rzeczy. Po pierwsze, dobitnie wyjaśnił, w jaki sposób architektura kształtuje przestrzeń. Po drugie, sprawił, że odtąd częściej śmieję się w duchu z ludzi w miejscach publicznych. Po szczegóły odsyłam do filmu. I nie przejmujcie się, jeśli po seansie będziecie musieli poczytać, „co Tati miał na myśli”. Ja musiałem, ale olśnienie, które nagle na mnie spłynęło, ta żarówka, która zabłysnęła parę dni po seansie nad moją głową, była tego warta.