Blogrys

Wszystkie wyróżnienia moje (6)

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

By istnieć, Rosja musi być mocarstwem. To truizm, wręcz banał, warto jednak go powtarzać, by się utrwalił i by ostatecznie odrzucić szkodliwe złudzenia. Rosja mocarstwem być musi, bo przemawiają za tym zarówno względy „obiektywne”, tj. jej geograficzna nieobronność, oznaczająca konieczność uzyskania strategicznej głębi między rosyjskim rdzeniem a zewnętrznymi wrogami (obszar rdzeniowy Rosji, Moskwa, nie jest chroniony przez naturalne bariery, takie jak rzeki, morza, bagna czy góry, przez co był wielokrotnie najeżdżany; z tego wynika strategia konieczności zajmowania wielkiej ilości ziemi, by w razie najgorszego mieć terytorium, na którym agresor się wykrwawi), jak i „subiektywne”, czyli mentalnościowe. Ekspansja terytorialna zawsze pełniła w Rosji rolę kompensacyjną, wynagradzała Rosjanom zacofanie gospodarcze. Myślenie w kategoriach mocarstwowych pozostaje narzędziem wykorzystywanym przez władze w celu podtrzymania spójności i integralności rosyjskiego społeczeństwa – brak swobód obywatelskich, uprzedmiotowienie mieszkańców i niski standard życia są kompensowane poczuciem przynależności do imperialnej potęgi. Co prawda trudno powiedzieć, co jest tu jajkiem, a co kurą, tj. gdzie kończy się chłodne myślenie realistyczne, a zaczyna wielkomocarstwowa mania [...], jednak efekt końcowy jest ten sam: Rosja musi być mocarstwem.

Michał Lubina (6/1/2016)

Bogaci utrzymują swoją przewagę majątkową, gdyż w miarę bogacenia się otwierają się przed nimi nowe możliwości pomnażania majątku, zupełnie niedostępne dla osób na dole drabiny. Upośledzenie materialne rzuca ubogim kolejne kłody pod nogi – kłody, o istnieniu których zamożni nie mają nawet pojęcia. A wszystko to jest dodatkowo spięte klamrą mechanizmów wysysających środki z portfeli ubogich wprost do kieszeni zamożnych, w taki sposób, że ci drudzy nawet tego nie zauważają, dzięki czemu w najlepsze mogą sobie dalej mędrkować o nieporadności tych pierwszych.

Osoby dobrze zarabiające nie tylko mogą łatwiej otrzymać kredyt – przede wszystkim jest on dla nich dużo tańszy, ma niższe oprocentowanie i prowizję. Mają więc dostęp do dużo tańszego kapitału, choć byłyby w stanie zapłacić dużo więcej niż ubożsi. [...] Sektor finansowy nie tylko oferuje zamożnym tanie zadłużanie się, ale także szybkie i efektywne sposoby zarobku. Jednak te wysoko zyskowne instrumenty finansowe są zarezerwowane tylko dla górnej części hierarchii społecznej, bo minimalny wkład, jaki jest potrzebny, by się nimi posługiwać, jest poza zasięgiem niezamożnej części społeczeństwa. [...] Zamożni ograniczają swe daniny publicznoprawne nie tylko wykorzystując ulgi: biura doradców podatkowych aż się palą, żeby zaoferować im usługi optymalizacyjne, dzięki czemu bogaci zyskują, lecz traci na tym budżet państwa. [...]

Z drugiej strony, osobom niezamożnym gospodarka rynkowa permanentnie sypie piach w oczy. Jeżdżą starymi samochodami, więc płacą dużo wyższe obowiązkowe ubezpieczenie OC. Mieszkają w gorszych dzielnicach, więc jeśli chcieliby ubezpieczyć swoje mieszkanie także płaciliby wyższe stawki. Stać ich jedynie na lokum w gorszych miejscach, czasem wręcz poza miastem, w którym pracują, więc w podróży do pracy nie tylko tracą więcej paliwa, ale też czasu, który osoby zamożne mogą spożytkować np. na dodatkowy zarobek. Wykupują jedynie część leków, więc niezaleczone choroby wybuchają u nich w dwójnasób po jakimś czasie, co powoduje koszty jeszcze większe niż za pierwszym razem. Stać ich na żywność gorszej jakości, co jeszcze pogarsza ich stan zdrowia i generuje kolejne wydatki. Nie stać ich na wykupienie dodatkowych lekcji dla dzieci, więc te już na starcie mają pod górkę w rywalizacji z potomstwem ludzi zamożnych. Są wykluczeni z wielu obiegów informacji i kręgów towarzyskich, więc omija ich mnóstwo okazji do zarabiania, na które co i rusz natykają się osoby bywające w zamożnych środowiskach. Zabiegane i zajęte całymi dniami spinaniem końca z końcem nie mają czasu na budowanie sieci znajomości, które we współczesnej gospodarce rynkowej są niezbędne do osiągnięcia powodzenia materialnego.

Piotr Wójcik (4/1/2016)

To samo zachowanie może mieć zupełnie inną etykietkę i może być poddawane różnej ocenie opinii publicznej w zależności od kontekstu klasowego. Jeśli sprawa dotyczy niepoukładanej sytuacji w życiu prywatnym ludzi z klas niższych, zazwyczaj słyszymy o rozbitych rodzinach i konkubinatach. W przypadku osób z klasy średniej lub wyższej słyszymy o wolnych związkach partnerskich. Wykształcona, wielkomiejska, samotna przedstawicielka klasy średniej to po prostu singielka. Jej odpowiedniczka z klasy niższej niemająca stałego partnera to zwyczajna stara panna.

Znany aktor, dziennikarz, piosenkarz ze skłonnościami homoseksualnymi to wielkomiejski gej. Homoseksualista będący robotnikiem lub bezrobotnym to zwykły pedał. [...] Wybicie szyby w sklepie przez nastolatka z klasy średniej to wyłącznie wybryk okresu dojrzewania, który próbuje się na różne sposoby zracjonalizować (a może cierpi na ADHD? a może miał zły dzień w szkole?). To samo zachowanie dzieciaka z biednej rodziny to tylko potwierdzenie jego patologicznego pochodzenia i problemów wychowawczych, które – „jak wiadomo” – są powszechne w tym środowisku. [...]

W ten sposób jedni zyskują status złodziei i przestępców, drudzy są kreatywnymi przedsiębiorcami, którzy znajdują luki w prawie. Oszustwa na wielką skalę są tak abstrakcyjne, że nie można znaleźć na nie paragrafów. [...] [Z] jednej strony będziemy mieć wykształcone, z bardzo dobrymi dochodami i wysoką pozycją społeczną działaczki kobiece, a z drugiej strony roszczeniowe baby z klasy niższej. Coś w tym jest, że w mediach trudno zobaczyć kobietę z klasy niższej, o gorszym wykształceniu, która nazywałaby się feministką.

Piotr Żuk (18/3/2012)

Zasadniczy wszakże błąd popełniony został, moim zdaniem, w sferze metapolityki: lewica pozwoliła się zdelegitymizować. Pozwoliła – będąc nadal u władzy! – na zakwestionowanie swej narracji historycznej, swej ideologii, swych aksjologicznych fundamentów. Pozwoliła na to, mam wrażenie, świadomie, choć oczywiście nie rozumiejąc długofalowych konsekwencji tego zaniechania.

Trzeba uświadomić sobie, że główna siła lewicy, SLD, tworzona była przez późne pokolenie aparatczyków lat 80., traktujących „ideolo” jako pusty rytuał, niepotrzebny balast, przekonanych, że przegrali konfrontację z „Solidarnością” właśnie z powodu obciążenia „nieżyciową” ideologią wymagającą jakiejś tam sprawiedliwości społecznej. Co więcej (i tu znowu kłaniają się reguły psychopolityki), elita lewicy miała głęboki kompleks wobec elit postsolidarnościowych (zwłaszcza tych z okolic Agory), epatujących wielkoświatowym blichtrem i koneksjami. Parlamentarna lewica, nawet gdy wygrywała wybory, pozostawała w głębi duszy Kopciuszkiem marzącym o dopuszczeniu na salony Księcia. Stąd zupełnie inny modus operandi niż przyjęty przez prawicę: o ile prawica systematycznie, krok po kroku, budowała swoje zaplecze medialne (które obrastało siecią organizacji społecznych), to lewica szukała akceptacji mediów głównego nurtu. Gdy prawica kreowała własne salony, lewica antyszambrowała w salonie Agory, ślepa na fakt, że tenże czasy świetności ma za sobą.

Z tym wiązał się też brak lewicowej polityki historycznej. [...] „Wybierzmy przyszłość!”, wołał Kwaśniewski. [...] Jeśli już przypominano jakieś fakty z historii polskiej lewicy, związane były one – cóż za niespodzianka! – z mieszkającymi na naszych ziemiach mniejszościami narodowymi. Czytelnik „Dalej!”, „Solidarności Socjalistycznej” czy „Barykady” lepiej znał dzieje lewicy na Sri Lance czy w Burkina Faso niż w kraju, w którym miał nieszczęście pomieszkiwać.

Jarosław Tomasiewicz (12/1/2016)

Lewicowe ugrupowania na starym kontynencie muszą bowiem coraz częściej wybierać: albo powracają do haseł socjalnych i tonują w przekazie elementy obyczajowe, estetyczne i kosmopolityczne, albo po prostu słabną, a ich polityczne aktywa są przejmowane przez ugrupowania broniące obecnego neoliberalnego konsensusu lub przez prawicowych populistów. [...]

Tymczasem ludzie, po przekroczeniu pewnego pułapu swoich możliwości adaptacyjnych [...], nie pragną w swej masie większej „różnorodności” czy „elastyczności”. Chcą za to – coraz częściej – bezpieczeństwa, stabilizacji i zakorzenienia. Negowanie tych potrzeb w końcu musi doprowadzić do mniej lub bardziej gwałtownego buntu. [...]

Lewicowcy mogą albo bronić swoich pokrzywdzonych, albo stać się użytecznymi idiotami neoliberalizmu, który będzie lewicowe hasła emancypacyjne stosował nader wybiórczo. Te dotyczące obyczajów seksualnych, życia rodzinnego i laickości przyjmie łatwo, ponieważ pomogą mu one w starciu z tradycjonalistami, te zaś, które dotyczą solidarności społecznej, prawa do podstawowych usług publicznych i wyrównywania szans, wyrzuci przez okno.

Michał Kuź (6/1/2016)