Obejrzane w 2015: Seriale
tv ::: 2016-01-21 ::: 1920 słów ::: #505
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
House of Cards
Pierwszy sezon wyróżniał się polityczną drapieżnością. Łatwo przychodziło uwierzenie, że to nie serial, lecz brutalna rzeczywistość kuluarów amerykańskiego parlamentu. W sezonie drugim cyniczny, przełamujący czwartą ścianę Kevin Spacey nie robił już takiego wrażenia, jednak serial nadrabiał dobrze poprowadzoną intrygą polityczną. Wszystkie odcinki można było znów z niekłamaną przyjemnością obejrzeć "na raz" w przeciągu weekendu.
Niestety, w sezonie trzecim tendencja spadkowa jest coraz wyraźniejsza. Trudno kibicować bohaterowi realistycznego (w zamierzeniu) serialu, któremu wszystko się udaje, nawet jak nie od razu, to z czasem; jeszcze trudniej, gdy bohater ten w zasadzie znalazł się już na szczycie i nie wiadomo, co niby miałoby być jego kolejnym celem. Wątek ze Stamperem poszukującym Rachel jest zbędny, a homoseksualne tropy powodują, że widz momentami podnosi ręce w bezradnym geście. Finałowy zwrot akcji każe co prawda zainteresować się w marcu sezonem czwartym... ale jeżeli się skuszę, to tylko z rozpędu.
Notabene, obejrzałem też pierwszy sezon brytyjskiego House of Cards z 1990 r. Pierwowzorowi telewizyjnemu (przedtem była jeszcze książka) na plus liczy się to, że scenarzyści z Wysp potrzebowali tylko czterech odcinków na opowiedzenie tej samej historii, którą ich koledzy zza Atlantyku rozciągneli na epizodów kilkanaście. Minus stanowi natomiast Ian Richardson, niby aktor szekspirowski, który niemniej w roli Francisa wypada gorzej niż Kevin Spacey, a jego maniera wpychania twarzy w kamerę, gdy zwraca się do widza, wypada bardzo nachalnie. Oglądania kontynuacji pt. To Play the King poniechałem w połowie.
Orange is the New Black
To także serial wyprodukowany przez Netfliksa. Wystartował zresztą zaledwie kilka miesięcy po House of Cards. Jest u nas mniej znany, więc przybliżę fabułę: Piper Chapman, drobna blondynka w wieku balzakowskim (w tym momencie jedni sprawdzają w słowniku, co właściwie znaczy „wiek balzakowski", inni zastanawiają się, czy tym zawoalowanym określeniem nie popełniłem przypadkiem nadużycia stylistycznego, a jeszcze inni – w tym i ja – pytają sami siebie, czy „wiek balzakowski" konotuje wyłącznie wiek metrykalny, czy jeszcze jakieś psychospołeczne cechy) trafia na rok dla kobiecego więzienia za przemyt narkotyków. Więzienie należy co prawda do łagodnych, ale i Piper nie jest wcale zatwardziałą dealerką, lecz świeżo zaręczoną nowojorczanką (nowojorką?) z klasy średniej, która bajtle kopsała wiele lat temu. Niespodziewanie, za sprawą grzechów popełnionych w młodości durnej i chmurnej, trafia do świata za kolczastym drutem zamieszkałego przez groźne Murzynki i Latynoski ze społecznych nizin. Inne białe kobiety? Ależ są! Żona rosyjskiego mafiosa rządzi więzienną kuchnią, szczerbata od mety socjopatka-fanatyczka głosi Słowo Boże, a pewna twarda, czarnowłosa lesbijka... nie będę spojlerował.
Orange... nie jest bynajmniej żeńską, odcinkową wersją Skazanych na Shawshank. To serial obyczajowy z drobnymi – pasującymi do całości! – elementami komediowymi. Dzieje się tutaj sporo, choć twórcy zrezygnowali z wyrazistego, dramatycznego wątku głównego. W zamian widz dostał galerię ciekawych bohaterek oraz pogłębione, wiarygodne relacje między osadzonymi. Poznawanie więziennej „ekologii” i obserwowanie losów Piper wciąga.
Podobno Netflix dysponuje gigantycznym zbiorem informacji o szczegółowych upodobaniach widzów i korzysta zeń, by komponować swe seriale w jak najatrakcyjniejszy sposób. Myślę, że sporo w tym prawdy, ale przypuszczam także, iż netfliksowy algorytm czasami podpowiada scenarzystom głupie rozwiązanie, z których ci bezkrytycznie korzystają. W House of Cards takim wynalazkiem, excusez-moi, z pupy są wspomniane homoseksualne tropy. Natomiast najsłabszy element Orange is the New Black stanowią fleszbeki, które na wzór LOST-a mają za zadanie przybliżyć nam przeszłość poszczególnych postaci, ale wprowadzają tylko zamęt narracyjny.
Daredevil
Netfliks po raz trzeci i ostatni. Nie twierdzę, że Daredevil jest złym serialem. Jego zaznaczoną na czerwono obecność na poniższej liście proszę potraktować jako wyznacznik moich preferencji. Na wysokości drugiego odcinka stwierdziłem bowiem, iż jestem już za stary na seriale o superbohaterach. „Za stary” należy tu rozumieć nie jako „za mądry”, lecz jako „nie mam już tyle czasu, co kiedyś i skoro muszę zrezygnować z oglądania czegoś, niech to będzie serial o ślepym facecie walczącym w masce z przestępcami”. Moja słabość do świetnych scen akcji nakręconych w jednym ujęciu nie pomogła.
Ale Jessice Jones dam pewnie szansę. Krążą pogłoski, że jest trochę w innym stylu niż Daredevil, więc może ta inność przykuje mnie do ekranu na dłużej.
Stawka większa niż życie
Legendarny serial o przygodach J-23 obejrzałem w całości dopiero w minionym roku – z sentymentalną przyjemnością, choć momentami przeszkadzały mi słowiańskie twarze udające złych, zaciętych gestapowców i esesmanów. Pod względem fizjonomicznym serial ratuje Stanisław Mikulski ze swoimi stosunkowo nordyckimi rysami.
Szkoda też, że niektóre scenariusze były pisane na jedno kopyto i tylko mniej więcej połowa odcinków odznacza się pomysłową fabułą. Wskazałbym tutaj na Hotel Excelsior, Café Rose, Żelazny Krzyż, Podwójny nelson, Genialny plan pułkownika Krafta, Zdradę, Edytę oraz Spotkanie (wymieniam in extenso, bo może ktoś będzie chciał sobie niektóre z nich odświeżyć). Nie świadczy zresztą najlepiej o serialu przygodowo-szpiegowskim fakt, iż jego najciekawsze epizody uciekają w poetykę kryminału.
Dość marudzenia. Nie z wami te numery. Klasyki trzeba oceniać taryfą ulgową. Poza tym przez Stawkę... przewija się na drugim planie plejada znakomitych polskich aktorów z tamtych lat – między innymi Bronisław Pawlik, Leon Niemczyk, Ignacy Gogolewski, Władysław Hańcza, August Kowalczyk, Wiesława Mazurkiewicz, Jan Englert, Beata Tyszkiewicz, Witold Pyrkosz, i oczywiście fenomenalny Emil Karewicz jako Brunner – którzy swoimi występami windują miodność wielu scen.
Niezależnie od ich ról bardzo wysoko oceniam pierwszy i ostatni odcinek. Wiem, kim jesteś to emocjonująca, przewrotna opowieść szpiegowska, doskonały prolog przygód Hansa Klossa. Z kolei Poszukiwany Gruppenführer Wolf swoim zaskakującym finałem rzuca snop przenikliwego – jak na rozrywkowy serial – światła na problematykę rozliczeń zbrodni nazistowskich.
Girls
Krytycy wychwalali serial za jego dosadny styl, humor i świeże podejście, zwracając szczególną uwagę na realistyczne przedstawienie młodych kobiet i panujących między nimi relacji. To parafraza angielskiej Wikipedii. Cóż, mnie z krytykami jest czasem bardzo nie po drodze.
Dziewczyny są serialem obyczajowo-komediowym o czterech nowojorskich przyjaciółkach w wieku 20-30 lat. Wszystkie są antypatyczne, rozwydrzone i wyrachowane. Szkopuł w tym, że trzy powyższe cechy przedstawia się w serialu jako całkiem oczywisty, normalny zestaw psychologiczny typowy dla przedstawicielek tej grupy demograficzno-socjoekonomicznej. Bardzo przepraszam, ale moje prawicowe sumienie się oburza i zupełnie nie zgadza. Mało tego, ono w tym momencie wręcz gorąco popiera Włodzimierza Sokorskiego, który w 1949 r. na zjeździe Związku Literatów Polskich głosząc socrealizm powiedział, iż „bohater ma być jednoznaczny, a jeśli jest on jednoznacznym szkodnikiem, to zaraz obok niego pojawić się musi jednoznaczny bohater pozytywny” (cytuję za Włodzimierzem Kalickim). Wtedy Tadeusz Borowski kazał towarzyszowi Sokorskiemu się odpierdolić (cytat!)... lecz Borowski pewnie nie widział Dziewczyn.
Obejrzałem kilka odcinków trzeciego sezonu, ale nie sądzę, by nagromadzenie problemów pierwszego świata było wcześniej mniejsze. Sądzę, że otyła Lena Dunham wymyśliła Girls i obsadziła się w głównej roli między innymi dlatego, iż chciała poparadować nago przed kamerą.
The Bible
Tak właśnie przeciętny, współczesny, religijny Amerykanin wyobraża sobie zdarzenia opisane w Biblii. Jednak patos, który wylewa się z ekranu niby Morze Czerwone, w gruncie rzeczy bardzo pasuje do telewizyjnej adaptacji Starego Testamenu. Abraham jawi się tutaj patriarchą pełną gębą, faraon ryczy basem ścigając Mojżesza, Samson wygląda tak, a walka Dawida z Goliatem jest prawdziwie epicka. Przyzwyczajenie się do takiego stylu zajęło mi cały pierwszy odcinek, ale potem oglądałem już Biblię z przyjemnością. Na najwyższe noty zasługują kostiumy i scenografia.
Druga połowa serialu, czyli ostatnie pięć odcinków, zajmuje się wydarzeniami opisanymi w Ewangeliach, od zwiastowania po zmartwychwstanie. Patos utrzymuje się dalej, lecz do Nowego Testamentu pasuje już gorzej. Twórcy powinni byli raczej skręcić w stronę dramatu. Nie skręcili i nic dziwnego; wszak Biblia od początku do końca jest serialem skierowanym do przeciętnego, współczesnego, religijnego Amerykanina. Mimo wszystko, reasumując, jestem na tak.
Suits
Nie mylmy przyczyn ze skutkami. To nie tak, że Girls i Suits nie spodobały mi się, gdyż obejrzałem tylko kilka środkowych odcinków. Otóż od początku zakładałem, iż prawdopodobnie nie należę do targetu. Parę przypadkowych epizodów dane mi było obejrzeć jednym okiem. Ponieważ seanse potwierdziły empirycznie moje wstępne założenia, donoszę o tym tutaj.
Ktoś kiedyś polecał mi Suits jako dobry serial o prawnikach. Nie pamiętam, kto to był, nie pamiętam też, czy ta osoba użyła określenia „realistyczny”. Dobrze, że nie pamiętam. I mam nadzieję, że nie użyła, bo „Garniaki” to niewiele więcej niż telenowela rozgrywająca się w prawniczym środowisku. Zauważyłem tylko jeden rudy plus.
Star Trek: The Original Series
Podchodziłem jak pies do jeża. W mojej głowie pokutował fragment retrospektywnej recenzji, przeczytanej dawno temu w jakimś piśmie (czy mogło to być Secret Service?), której autor straszył potencjalnego widza obrazem kapitana Kirka biegającego po „wulkanach ze styropianu”. Bałem się tego styropianu. Bałem się, że nie przetrwam zderzenia z kosmicznym lamusem z prędkością warp 3. Dopiero gdy zmarł Leonard Nimoy, odtwórca roli Spocka, uznałem, iż najwyższa pora zaryzykować i śmiało pójść tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek.
Było dużo lepiej niż myślałem. Jasne, w sensie warsztatowym stary Star Trek posiada wszystkie niedogodności, jakich spodziewać się można po serialu fantastycznonaukowym z końca lat sześćdziesiątych: dużo gadania, mało akcji, topоrne efekty specjalne, scenografia wymuszająca bezustanne zawieszanie niewiary. Z drugiej strony jest to zarazem solidny serial fantastycznonaukowy z końca lat sześćdziesiątych: urokliwy, budzący nostalgię, z archetypami postaci, których na próżno szukać we współczesnej telewizji, z ręcznie malowanymi tłami.
W sensie fabularnym pierwszy sezon Star Treka rozkręca się powoli. Opowiadane historie robią się ciekawe dopiero w jego połowie, ale od tamtego momentu wiele odcinków ogląda się w autentycznym napięciu.
Cieszę się, że zdążyłem na pięćdziesięciolecie serialu, które przypada na wrzesień bieżącego roku.
Under the Dome
Serial na podstawie trzeciej i jak dotąd ostatniej z bardzo grubych powieści Stephena Kinga (poprzednie to Bastion i To). Pod kopułą opowiada o losach miasteczka, które nagle zostało odcięte od reszty świata... zgadliście: przezroczystą, niezniszczalną, półkulistą kopułą. Hierarchia społeczna ulega hobbesowskiemu przetasowaniu, a wyjścia z beznadziejnej sytuacji, ani nawet jej wyjaśnienia, nie widać.
Dramat fantastycznonaukowy? Cóż, pierwsze akcenty telenowelowe (czyli rozciąganie akcji towarzyszące rozwłóczaniu relacji między bohaterami) pojawiły się szybko i równie szybko zrezygnowałem z dalszego oglądania, uznając, że zamiast poświęcać X godzin serialowi, lepiej będzie w nieokreślonej przyszłości sięgnąć po oryginał. Odnotujmy jednak pewien plus serialowej adaptacji, analogiczny do tego z Suits.
Black Mirror
Opis zabrzmi niepozornie: Brytyjski miniserial fantastycznonaukowy, którego każdy odcinek stanowi osobną całość rozgrywającą się we względnie niedalekiej przyszłości (za każdym razem opartą na innych technicznych założeniach).
Ocena zabrzmi emfatycznie, ale dopóki nie obejrzycie, dopóty musicie mi wierzyć na słowo: Czarne lustro to rzecz wybitna. Gdyby Philip K. Dick powstał z martwych, nauczył się układać domknięte fabuły i napisał kilka scenariuszy dla telewizji, powstałaby właśnie taka perła.
Twórca serialu, Charlie Brooker, zadał pytanie ze wszech miar wtórne: Jak nowoczesna technika wpływa na nasze życie – codzienne, polityczne, uczuciowe? Odbite w Czarnym lustrze odpowiedzi są błyskotliwymi ekstrapolacjami dzisiejszych trendów ubranymi w bezkompromisowe fabuły. Trudno nie zgodzić się z Brookerem, gdy twierdzi, że jego serial opowiada w gruncie rzeczy o tym, jak wygląda nasza obecna egzystencja – i jak będzie wyglądała za dziesięć minut, jeżeli się zagapimy.
Premierowy sezon liczy zaledwie trzy odcinki. Pierwszy wywołuje u widza pewną dezorientację – zgorszenie miesza się tu z rozbawieniem – ale pamiętajmy, iż wpleciono weń celowe elementy satyry politycznej. Nieznani sprawcy uprowadzają szalenie popularną, młodą arystokratkę-celebrytkę. Żądanie: Premier musi zrobić coś skrajnie haniebnego. Przed kamerami telewizyjnymi. Na żywo.
Dwa kolejne odcinki są już całkowicie sci-fi i bardzo na serio. Fifteen Million Merits to gorzka dystopia, której nie powstydziłby się Aldous Huxley – dystopia tym bardziej przerażająca, że wiarygodna – a The Entire History of You stanowi dosadne ostrzeżenie przed wynalazkami w rodzaju Google Glass. No właśnie, ostrzeżenie? Czy tylko ich oschłą zapowiedź?
Oto najlepsza laurka, jaką mogę wystawić Czarnemu lustru: nie mam ochoty na oglądanie kolejnych odcinków. Nie mam ochoty, ponieważ dwa poprzednie epizody oglądałem z lodowatą kulką w żołądku. Zobaczyłem przyszłość, w której nie chciałbym żyć. Zadano mi pytania, na które boję się szukać odpowiedzi. Zrozumiałem perfidne znaczenie tytułu serialu.
Powtarzam i podkreślam: Black Mirror to rzecz wybitna.
Komentarze
Czesiek_PL (2016-01-30 12:37:51)
Jeśli po rozczarowaniu Daredvilem zastanawiasz się nad Jessicą Jones nie rób tego. Jessica nie jest serialem superbohaterskim tylko dramatem o traumie eksplorującym destrukcyjny wpływ patologicznych związków. Moce są tutaj tyko dodatkiem, które w większości przypadków można czytać jako alegorię do prawdziwego życia. Polecam.
Borys (2016-01-30 22:49:17)
Cóż, dzięki za polecankę. Twoje drugie zdanie brzmi zachęcająco.
varbamse (2016-02-10 12:35:47)
Też umiem.
Daredevil nie jest serialem superbohaterskim tylko dramatem o traumie eksplorującym wpływ środowiska rodzicielskiego na osobowość i decyzje życiowe. Moce są tutaj tyko dodatkiem, które w większości przypadków można czytać jako alegorię do prawdziwego życia. Polecam jednak JJ bardzej.