Blogrys

Przeczytane w 2015: Rozczarowania

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Z czym kojarzy się Hiroszima? Wiadomo, z pierwszym w historii ludzkości bombardowaniem atomowym. Czy wiesz jednak coś więcej o dantejskich scenach, jakie rozgrywały się tam poza półtorakilometrowym okręgiem totalnego zniszczenia? I czy wiesz, jak potoczyły się dalej losy miasta w okupowanej przez Aliantów Japonii? Słynny reportaż Johna Herseya z 1946 r. odpowiada szczegółowo na pytanie pierwsze, a wydawnicze losy książki są przyczynkiem do odpowiedzi na pytanie drugie.

hiroshima-herseyHiroszima opisuje losy sześciorga ludzi – młodej pracowniczki fabryki, prywatnego lekarza, wdowy z trójką dzieci, niemieckiego jezuity, chirurga i pastora metodystów – którzy mieli pecha przebywać w feralnym mieście 6 sierpnia 1945 r., ale zarazem szczęście przeżyć nuklearną pożogę. Hersey bardzo dokładnie, godzina po godzinie, opowiada, co działo się z nimi dnia tamtego i przez kilka następnych. Po „bezgłośnym błysku” następuje „ogień”: zaszokowani siłą eksplozji bohaterowie szukają wśród gruzów bliskich i przyjaciół, udzielają pomocy medycznej (jeśli sami jej nie potrzebują), próbują wydostać się ze zniszczonego miasta.

Hiroszima jest ważnym i poniekąd fascynującym dokumentem historycznym, który został zresztą uznany przez panel specjalistów z nowojorskiego uniwersytetu za najwybitniejszy reportaż amerykański XX wieku. Niestety, jako książka “do czytania” wypada dzisiaj bardzo blado. Hersey beznamiętnie referuje fakty i tylko fakty. Oto pierwsze zdanie:

Dokładnie piętnaście minut po godzinie ósmej rano 6 sierpnia 1945 czasu japońskiego, w tym samym momencie, w którym atomowa bomba rozbłysła nad Hiroszimą, panna Toshiko Sasaki, urzędniczka działu kadr we Wschodnioazjatyckich Wyrobach Cynowych, dopiero co usiadła na swoim miejscu w biurze fabryki i właśnie odwracała głowę, by odzewać się do dziewczyny siedzącej obok.

Wydaje się to może znakomitym początkiem, lecz formalny styl nie stanowi wcale chwilowego zabiegu literackiego. Wszystkie zdania Hiroszimy brzmią tak samo. Podobno Truman Capote swym fabularyzowanym Z zimną krwią odświeżył gruntownie reportaż; czytając Hiroszimę dowiadujemy się z pierwszej ręki, jak ten gatunek wyglądał przed nim. Z pewnością Hersey przeprowadzając długie rozmowy z szóstką hibakusha i zbierając potrzebne informacje wykonał kawał rzetelnej, dziennikarskiej roboty. Ale czy w atrakcyjny sposób udało mu się to wszystko przelać na papier? Ja, czytelnik współczesny i zblazowany, odpowiadam, że nie. Nie pociesza mnie stwierdzenie autora, iż suchy styl wybrał umyślnie, ponieważ żaden inny mu nie pasował.

Aż strach pomyśleć, jak książki tego typu prezentowały się jeszcze wcześniej. Wikipedia twierdzi bowiem, że Hersey w Hiroszimie jako jeden z pierwszych reportażystów eksperymentował z technikami beletrystycznymi. W jego sprawozdaniu ciężko je jednak dostrzec.

Hiroszima ukazała się drukiem rok po bombardowaniu i zajęła cały numer The New Yorkera z końca sierpnia 1946 r. (o bardzo przekornej okładce). Nigdy wcześniej ani nigdy potem tygodnik nie poświęcił całego wydania jednemu artykułowi. Dzieło Herseya stało się sensacją w Stanach Zjednoczonych. Amerykanie po raz pierwszy dowiedzieli się, jak efekt zrzucenia bomby atomowej wyglądał ze strony ofiar – i odetchnęli z częściową moralną ulgą czytając, że Japończycy nie żywią w gruncie rzeczy do nich urazy. W Japonii Hiroszima została jednak na kilka lat zakazana przez amerykańskich okupantów. Jak łatwo się domyślić, zwycięzcy nie byli skorzy do tłumaczenia podbitemu narodowi, co właściwie nań zrzucili.

* * *

uspione_archiwumRozczarowaniem gigantycznym okazało się Uśpione archiwum Wawrzyna Podrzuckiego. Przeszło dziesięć lat temu dwa pierwsze tomy trylogii Yggdrasil zostały ciepło przyjęte przez fandom. Chwalono Podrzuckiego za oryginalny świat przedstawiony oraz za poczytne połączenie hard SF z przygodową fabułą. Tom trzeci ukazał się dopiero w 2010 r. i było to rzekomo godne domknięcie cyklu.

Cały cykl kupiłem w wersji elektronicznej za niewielkie pieniądze na Bookrage’u. Siadałem do lektury nie bez pewnych obaw. Swojego czasu śledziłem bowiem popularnonaukowy blog autora, lecz zaniechałem subskrybcji stwierdziwszy, że Podrzuckiego cechuje talent do nudnego pisania o frapujących zagadnieniach. Pierwszych parę rozdziałów Uśpionego archiwum trzymało jako taki poziom, ale zaraz potem, choć bohaterowie wspinają się po Drzewie do góry, rozpoczęła się literacka jazda w dół bez trzymanki.

Podrzucki popełnia chyba wszystkie grzechy początkującego autora fantastyki, który może i ma niezłe pomysły, ale w ogóle nie potrafi ułożyć z nich wciągającej narracji. Autor realizuje formułę questu w monotonny, jednowątkowy sposób. Jego papierowi bohaterowie ciągle idą, idą i idą, toczą wysilone dialogi, relacje między nimi są infantylne. Napięcie cały czas leży, a gdy przychodzi wreszcie do wyjaśnień fabularnych, czytelnik zostaje uraczony przydługim infodumpem. Co gorsza, Podrzucki nie umie – nawet nie próbuje – w plastyczny sposób opisać swojego świata, postapokaliptycznej Ziemi porośniętej olbrzymimi Drzewami, w których żyją ocalali ludzie posługujący się na co dzień resztkami niezrozumiałej, “magicznej” techniki.

Tutaj możecie przeczytać pierwszy rozdział powieści. Jeśli w trakcie tej krótkiej lektury nabierzecie choćby i małych podejrzeń co do zdolności stylistycznych autora, wiedzcie, że wszystkie dostrzeżone wady szybko eskalują. Męczyłem się przy Uśpionym archiwum okropnie, a dwa następne tomy obkładam na wszelki wypadek klątwą.

* * *

mini_wyklady_o_maxi_sprawachAbe Simpson, dziadek Homera z popularnego serialu, jest dla mnie archetypem ględzącego staruszka. W swoim życiu dużo widział, dużo wie, ale gdy próbuje o czymś opowiedzieć, plącze na potęgę, wpada w zbędne dygresje i nie dba wcale o puentę.

Porównywanie Leszka Kołakowskiego do Abe’a zakrawałoby oczywiście na absurdalną przesadą, ale czytając jego dość słynne Mini wykłady o maxi sprawach nie mogłem opędzić się od tego porównania. Wybitny myśliciel i krytyk marksizmu nagrał w 1996 r. dla TVP serię filozoficznych gawęd na tematy przeróżne (O władzy, O odpowiedzialności zbiorowej, O terroryzmie, O rekordach, itd.), które kilka lat później Znak wydał w formie książkowej. Niestety, nie porywają, przynajmniej w druku.

Można wziąć Kołakowskiego w obronę i powiedzieć, że jego popularne wywody zostały przygotowane z myślą o telewizji, a jak wiedzą wszyscy, którzy kiedyś na wykładzie musieli słuchać swojego profesora czytającego na głos fragment podręcznika, pogadanki rządzą się odmienną retoryką niż tekst pisany. Ale czy nieco barokowa, miejscami niepotrzebnie skomplikowana składnia, rzeczywiście wypadała lepiej przed kamerą? Tego nie wiem, bo na YouTubie nie zdołałem znaleźć żadnego z mini wykładów. W formie pisemnej ujawnia się niemniej zasadniczy dylemat. Osobom nieobytym z lekko zagmatwanym, nieco staroświeckim stylem, będzie się je czytało opоrnie. Natomiast tych otrzaskanych z poetyką filozoficznego dyskursu będzie niecierpliwiła meandrująca, wpływająca na płycizny argumentacja oraz stwierdzenia ocierające się czasami (choć nie zawsze!) o banały.

Nie powiem bynajmniej, że król jest nagi. „Poważne” eseje Kołakowskiego cenię wysoko, a i w Wykładach odnajdziemy liczne ciekawe myśli. Summa summarum należy jednak rzec, że „Mini” w tytule tyczy się nie tylko objętości poszczególnych rozdzialików, lecz także wielu płynących z ich wniosków. Nawet jeśli głównym celem autora było zachęcić laików do filozofowania, sądzę, że można to było zrobić lepiej. Niech każdy oceni zresztą sam.

kolakowski-abe.png

W minionym roku rozczarowały mnie także trzy inne książki: Rzeź Woli, Bez ograniczeń oraz najnowsza antologia opowiadań nominowanych do Nagrody im. Janusza Zajdla. Wszystkim trzem poświęciłem osobne recenzje, a nad wywiadem-rzeką z Jerzym Vetulanim nawet się poznęcałem. Zainteresowanych odsyłam do tamtych tekstów.