W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości
007 ::: 2015-09-14 ::: 1300 słów ::: #491
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Aby zrozumieć wyjątkowość szóstego filmu o Jamesie Bondzie, zatytułowanego W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości, musimy pokrótce prześledzić ewolucję serii od jej zarania. Doktor No był kinem na poły sensacyjnym, na poły przygodowym. Nie wiedział jeszcze, w którą stronę chce pójść. Zdecydowaną decyzję podjęły Pozdrowienia z Rosji. Dostaliśmy rasowy thriller szpiegowski z epickim oddechem, ale twórcy, miast kontynuować tę ambitną formułę, postanowili wypróbować w sequelu kolejną opcję. I tak Goldfinger skręcił w kierunku efektownego kina akcji. Z finansowego punktu widzenia był to strzał w dziesiątkę. Operacja „Piorun” i Żyje się tylko dwa razy poszły więc za ciosem, niestety, z malejącym powodzeniem artystycznym.
W 1969 r. fanów Jamesa Bonda czekała prawdziwa wolta. Broccoli i Saltzman spróbowali gwałtownym szarpnięciem zahamować degenerację cyklu. Zlecili nakręcenie filmu wizualnie stonowanego i biorącego na serio psychologię postaci. Napisano scenariusz trzymający się wiernie powieściowego pierwowzoru, na stołku reżyserskim posadzono debiutanta Petera Hunta, a Seana Connery'ego zastąpiono nieznanym modelem Georgem Lazenbym. Ta ostatnia decyzja nie była akurat podyktowana chęcią zaprowadzenie nowego porządku. Connery po prostu odmówił udziału w kolejnej części przygód 007, uznawszy, że pięć mu wystarczy.
Tym sposobem powstało kontrowersyjne W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości, które osobiście uważam za najlepszą odsłonę cyklu. Nie tylko ja. Reżyser Steven Soderbergh stwierdził na przykład, że jest to jedyny Bond, „którego warto oglądać ponownie z powodów innych niż czysto rozrywkowe”. Połączenie melodramatu z malowniczą, sensacyjną intrygą pozwoliło przecież na pokazanie ludzkiego oblicza protagonisty. Zresztą, jak może nie imponować film o Bondzie, który zaczyna się od tego, że bogaty, sympatyczny gangster oferuje 007 milion funtów w złocie za matrymonialne okiełznanie swojej lekko niezrównoważonej córki? W tę rolę wcieliła się Diana Rigg, ociekająca seksapilem aktorka szekspirowska, która ostatnio gra Olennę Tyrell w Grze o tron.
Poniżej wymieniam siedem dalszych elementów czyniących z W tajnej służbie... znakomity film. Powiedzmy to od razu: nie ma wśród nich Lazenbyego. Nie odsądzam bynajmniej tego „jednorazowego” Bonda od czci i wiary. Uważam, że w następnych częściach zdążyłby się jeszcze wyrobić. Ba! sądzę, że pasuje do emocjonalnego W tajnej służbie... lepiej niż cyniczny Connery, który nie zagrałby równie dobrze strachu przy lodowisku ani rozpaczy w samochodzie w ostatniej scenie. Czysto fizycznie wolę kamienną szczękę Lazenbyego od klaunowatej fizjonomii Rogera Moore'a. Jednak biednego George'a dyskwalifikuje australijski rodowód. Bonda musi grać Brytyjczyk – choćby nawet miałby to być Szkot.
007. Prolog W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości graniczy z oniryzmem. Elementy doskonale znane z wcześniejszych Bondów – szybki samochód, piękna kobieta, romantyczne miejsce, grupa zbirów – zostają ułożone w scenę nie do końca zrozumiałą, rodem z dziwnego snu. 007 jedzie za jakąś zjawiskową dziewczyną wzdłuż plaży, obserwuje ją przez lunetę, a gdy widzi, że wchodzi ona w fale z zamiarem popełnienia samobójstwa, rzuca się jej na ratunek i na rękach wynosi z morza. Nagle zostaje zaatakowany, zmuszony do brutalnej walki w obronie własnego życia. Młoda kobieta ucieka do samochodu i odjeżdża. James Bond o nowej twarzy George'a Lazenbyego dyskretnie burzy czwartą ścianę i spoglądając ku kamerze stwierdza półgębkiem, że „coś takiego nigdy nie przytrafiło się tamtemu facetowi”. Wrażenie dziwności potęguje półmrok, ni to świtu, ni zmierzchu, w którym rozgrywa się cała scena. Nic dziwnego, że Christopher Nolan, reżyser Incepcji, także uważa W tajnej służbie... za najlepszą część cyklu.
006. Pierwsze spotkanie Bonda z Markiem-Angem Draco to perełka łącząca zwrot akcji, pomysłowy kadr i cięty dialog. Zbiry prowadzą 007 na spotkanie z szefem syndykatu, który ma względem naszego bohatera bardzo serdeczne zamiary... ale ani my, ani tajny agent jeszcze o tym nie wiemy. Bond nie chce być baranem idącym dobrowolnie na rzeź, więc tuż przed drzwiami gabinetu wyrywa się swoim „oprawcom” i wpada do środka z nożem wzniesionym do rzutu. Całkowicie opanowany Draco przekonuje go zza biurka, że nie ma się czego obawiać. Bond w odpowiedzi ciska nożem w ścianę za Włochem. Kamera skupia się na twarzy cały czas odprężonego Draco, tło jest rozmyte; nie widzimy dokładnie, w co trafił 007. Gangster odwraca się. Oczekujemy natychmiastowej zmiany głębi ostrości, ale reżyser opóźnia ją przekornie o parę sekund. Dopiero gdy szef syndykatu unosi na chwilę okulary do oczu, razem z nim dostrzegamy, że Bond trafił w kalendarz.
— Ależ dzisiaj mamy trzynasty, komandorze.
— Jestem przesądny.
005. W mechanikę niektórych gier fabularnych wpisano zasady umożliwiające bohaterom skorzystanie z pomocy sojuszników. W najprostszym wariancie wsparcie ma charakter szablonowy – sojusznik w razie potrzeby sypnie groszem albo udostępni ważny kontakt. Ciekawiej robi się wtedy, gdy rodzaj pomocy określony jest zawodem bądź działalnością sprzymierzeńca, a sposób jej wykorzystania dopasowuje się do konkretnych okoliczności.
Ilustracje tego drugiego rozwiązania dostarcza scenariusz W tajnej służbie...: Bond włamuje się do biura szwajcarskiego prawnika pracującego dla Blofelda. Za oknem, po drugiej stronie ulicy, trwa budowa dworca kolejowego, a wiszący w oddali baner z napisem DRACO informuje nas wizualnie, czyja firma ją prowadzi. Nie dziwimy się zatem, gdy dźwig podrzuca Bondowi pokaźnych rozmiarów walizę z urządzeniem do automatycznego łamania sejfowych kodów.
Blisko finału 007 poprosi przyszłego teścia o pomoc raz jeszcze, w złowieszczo oględny sposób: I'd like to interest you in a demolition deal that requires certain aerial activity to install equipment.
004. Gdy dawno temu oglądałem W tajnej służbie..., za oknem rozpanoszył się mroźny norweski luty, którego trzaskanie doskonale współgrało ze scenerią szóstej części przygód Jamesa Bonda. Od tamtej pory jest mi zimno za każdym razem, gdy ją sobie odświeżam. Meteorologicznym wspomnieniom przychodzą oczywiście w sukurs doskonałe zdjęcia Michaela Reeda. Ośnieżone Alpy zachwycają swoim ogromem, a świąteczny nastrój oblężonych przez turystów miasteczek dodaje górom czaru. Wisienką na torcie są obie sekwencje ucieczki przed siepaczami Blofelda na nartach (a nawet na narcie). Sportów zimowych naliczymy tu zresztą dużo więcej: bobsleje, łyżwiarstwo, wyścigi samochodowe na lodzie, curling, wspinaczka wysokogórska...
Nawiasem mówiąc, przyroda rzucała filmowcom kłody pod nogi. Tamtejsza zima była w Szwajcarii wyjątkowa ciepła. Nie obeszło się bez sztucznego śniegu na planie,
003. Donald Pleasance zagrał Blofelda w Żyje się tylko dwa razy i nie był to ani zły wybór, ani zła charakteryzacja. Szef Widma w kreacji Telly'ego Savalasa wypada jednak ciekawiej, gdyż skrywa geniusz zła pod pozornie sympatyczną, charyzmatyczną powierzchownością. Zwróćmy uwagę, że tym razem Blofeld, zmęczony porażkami, nie domaga się od świata stu milionów funtów w diamentach, nie chce też wywołać żadnej wojny dla zaspokojenia własnego ego. Jego żądania są dużo skromniejsze: amnestia, tytuł hrabiowski, emerytura. Ale jeśli ONZ się nie zgodzi, światowe zasoby żywności zostaną zniszczone bakteriami wyhodowanymi w prywatnym laboratorium!
To mój ulubiony z diabolicznych planów Blofelda, przede wszystkim dlatego, że zagrożenie stanowi tu broń biologiczna, nie „wyświechtane” głowice atomowe. Kampowe Aniołki Śmierci i hipnotyczna terapia jakoś mi nie przeszkadzają. Bardzo przekonująco prezentuje się także kryjówka głównego łotra, czyli kurort alpejski Piz Gloria, do którego dostać się można wyłącznie kolejką liniową albo helikopterem. Bond spędza tam dużo czasu – najpierw jako gość, później jako więzień, potem powraca jeszcze jako mściciel – dzięki czemu także my poznajemy to miejsce na wylot i odczuwamy prawdziwe emocje w wybuchowym finale.
002. Muzyka! Długi tytuł filmu zupełnie nie nadawał się na fragment tekstu dla piosenki (zrobiłaby się z niej operetka), więc w czołówce zaserwowano nam wspaniały utwór instrumentalny. Charakterystyczny motyw grany na syntetyzatorze powraca w scenach akcji. Złowróżbne „buczenie” na długo zostaje w pamięci. Ścieżka dźwiękowa W tajnej służbie... zasługiwałaby więc na uznanie, nawet gdyby nie trafił na nią żaden utwór liryczny. Ale przecież trafił – i to jaki! Wielką ozdobą filmu jest przepiękna piosenka nagrana przez Louisa Armstronga, notabene jego ostatnia.
001. W tajnej służbie... zaczyna się jak sen dziwny, a kończy jak sen bardzo zły. Radośni państwo Bond ruszają w podróż poślubną zaraz po hucznej uroczystości, ale plany na wspólną przyszłość brutalnie przekreśla seria z karabinu maszynowego Irmy Bunt. Zapłakany 007 tuli w samochodzie martwą żonę – „we have all the time in the world” – a my nie możemy uwierzyć, że właśnie obejrzeliśmy film sensacyjny z tak gwałtownym i tragicznym zakończeniem. Od blisko pięćdziesięciu lat nikt w Hollywood nie odważył się chyba na taki epilog.
Komentarze
Bibliomisiek (2015-09-16 08:03:32)
Bond to nie moje klimaty, ale przeczytałem z zainteresowaniem do samego końca (i już nie muszę oglądać, ha!). Podoba mi się Twoje analityczne podejście do filmu, jego poszczególnych scen, elementów, krytyka aktorstwa (krytyka jako analiza, nie dyskredytacja). Nawet film sensacyjny można inteligentnie "ugryźć". Niektórzy uważają, że - tu autentyczny cytat z forum GW - "recenzja to nie mają być jakieś dyrdymały, tylko ma być napisane, czy film jest fajny i czy cycki są". :-) Ale dobrze, że jeszcze nie wszyscy tak myślą. Pozdrowionka.
Arek (2015-09-28 17:53:11)
Trochę wstyd się przyznać, ale tej części nigdy nie widziałem...
Borys (2015-09-30 16:11:05)
Mimo wszystko, jeśli oglądałeś w życiu niewiele "Bondów", a kiedyś najdzie Cię na jakiś ochota, polecam szczególnie właśnie tego. :) Dziękuję za miłe słowo dotyczące mojego podejścia do krytyki. Fakt, ja już „od małego” wolałem w trakcie recenzowania dopatrywać się pozytywów. Uważam zresztą, że jeżeli dwie osoby obejrzawszy X dyskutują o nim w internecie, bo jednej się podobał, a drugiej nie, to automatycznym, psychologicznym zwycięzcą jest ta pierwsza, bo ona się jakoś wzbogaciła, a ta druga tylko straciła czas. Nawet noszę się z zamiarem napisania notki o moim podejściu do recenzowania...
Inna sprawa, że filmy obiektywnie słabe można zjechać dla beki. Czyni to od lat Jarosław Loretz w "Esensji", który wytrwale i z dowcipem recenzuje szmirowate horrory. I wziął sobie chyba do serca przykaz o cyckach.